Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Konfederacja przeciw tyranii. O polskiej duszy i politycznej nadziei

Konfederacja przeciw tyranii. O polskiej duszy i politycznej nadziei Grafikę wykonała Julia Tworogowska.

10 miesięcy temu Polacy pokazali swoje najlepsze, historyczne oblicze. Właściwą diagnozą wiosennego zrywu solidarności z uchodźcami z Ukrainy nie jest nazywanie Polski „humanitarnym supermocarstwem”, ale dostrzeżenie żywotności unikalnej i na swój sposób przednowoczesnej formy istnienia Polaków w historii – konfederacji. Polityk, który spróbuje nazwać i opowiedzieć na nowo naszego narodowego ducha, a także wyciągnie z niego praktyczne wnioski, ma szansę przełamać wyborczą beznadzieję, którą niesie 2023 r.

artykule prognostycznym na 2023 r. postawiłem tezę, że jesienne wybory mogą okazać się wyjątkowo przygnębiające. Przekonywałem, że na politycznej scenie brakuje dziś tak naprawdę jakiejkolwiek pozytywnej narracji, a głosowanie całkowicie zredukowane do wyboru mniejszego zła nie wróży dobrze politycznej zmianie.

Lata 20. jak u Hitchcocka 

Ogólny nastrój politycznej beznadziei zgrywa się ze wskaźnikami nastrojów społecznych. W ostatnich miesiącach 2022 r. pesymizm Polaków osiągnął wartości rekordowe nie tylko dla epoki rządów PiS-u, ale całej historii badań w III RP. Pierwszy raz od 1992 r. liczba prognozujących, że w najbliższym roku sytuacja w Polsce pogorszy się, przekroczyła 50%.

Trudno się dziwić, są ku temu obiektywne przesłanki. Źródeł optymizmu nie widać ani w doświadczeniach ostatnich lat, ani w racjonalnej kalkulacji na przyszłość. Sądzę, że wydarzenia na froncie mogą odcisnąć piętno na wyniku wyborów jesienią 2023 r. Jednak nawet optymistyczny scenariusz w postaci zakończenia wojny zwycięstwem Ukrainy i porażką Rosji nie musi trwale odmienić nastrojów.

Podobną nadzieję mieliśmy przecież w czasie pandemii. PiS dzięki „przerwie” w zachorowaniach obronił prezydenturę Andrzeja Dudy. Nawrót optymizmu (i odwrót choroby) okazał się jednak krótkotrwały, a ogromna frustracja pojawiła się jesienią 2020 r.

Polacy mają pełne prawo, by po traumach ostatnich 3 lat spodziewać się raczej kolejnych katastrof niż powrotu do spokoju. Nasze współczesne lata 20. zasługują na miano hitchcockowskich – zaczęły się od trzęsienia ziemi, a napięcie z roku na rok rośnie. 

Nie dziwi zatem, że ze sporym rozgłosem spotkała się przed kilkoma tygodniami teza socjologów z Krytyki Politycznej, że Polacy potrzebują dziś politycznego terapeuty.

„Politycy, dziennikarze, pozarządowcy powinni w społeczeństwie lęku być trochę jak terapeuci: pomagać przepracować złe emocje w debacie publicznej. W przeciwnym razie pojawi się wrażenie, że «media celowo o tym nie mówią», co potraktowane zostanie jak kolejny dowód na spisek, i jeszcze bardziej wzrośnie dystans Polaków wobec polityki oraz całej sfery publicznej” – przekonywali Sławomir Sierakowski i Przemysław Sadura. Chyba najbardziej przygnębiającym fragmentem ich badania jest ten, w którym cytują odpowiedzi Polaków na pytania o „polskiego Zełeńskiego”. 

Wśród wszystkich badanych – młodych i starych, klasy ludowej i średniej, mieszkańców dużych ośrodków i prowincji – jak mantra wracała ta sam prognoza. Polacy są przekonani, że w razie wojny nasi politycy pierwsi uciekliby z kraju. 

Dotyczyło to, rzecz jasna, rządzących i opozycji. Jak widać, „trauma Zaleszczyk”, wspomnienie ewakuacji polskich władz we wrześniu 1939 r. do Rumunii, siedzi w nas głębiej, niż jesteśmy gotowi to przyznać.

Szklanka do połowy pełna

Jakkolwiek trudno polemizować z dojmującym społeczno-politycznym pesymizmem, to jednocześnie uczciwość każe spojrzeć na drugą stronę równania ostatnich lat i dostrzec szklankę do połowy pełną. W mojej opinii 2022 r. dał nam również powody do dumy i zadowolenia, bo pozwolił dostrzec owoce wielu dekad (sic!) konsekwentnej, prorozwojowej pracy na 3 płaszczyznach: myśli politycznej, konkretnych reform oraz aktywności społeczno-ekonomicznej Polaków.

Powtórzę stanowisko, które 2 dni po wybuchu wojny sformułowaliśmy we wstępie raportu specjalnego Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Historia przyznała Polakom rację. Wbrew wygadywanym dziś przez polityków obu stron głupotom proukraiński kurs i antyrosyjski realizm łączył i nadal łączy naszą klasę polityczną ponad podziałami.

Konsens ten ma źródła dużo głębsze i dalekosiężne konsekwencje, niż sami jesteśmy gotowi dostrzec. Być może łatwiej zrozumieć to, patrząc na polską myśl polityczną z zewnątrz. 

Timothy Snyder od kilku miesięcy prowadzi na Uniwersytecie Yale kurs dotyczący historii Ukrainy, który jest powszechnie dostępny online i cieszy się sporą popularnością, ponoć również wśród samych zainteresowanych, a więc Ukraińców.

W jednym z wykładów Snyder podkreśla epokowość i doniosłość zmiany w polskim myśleniu, jaką uczyniło skupione wokół Jerzego Giedroycia środowisko paryskiej „Kultury” wywodzące swoje poglądy jeszcze z pozycji przedwojennych.

Amerykański historyk przekonuje, że prozachodni i antyrosyjski kurs Ukrainy, który objawia się od pomarańczowej rewolucji przez rewolucję godności aż po zbrojny odpór najpierw w 2014 r., a później w 2022 r., nie byłby możliwy, gdybyśmy zbiorowo nie porzucili imperialistycznych zakusów względem Ukrainy. 

Snyder przypomina, jak linia paryskiej „Kultury” przeniknęła do debaty krajowej i w czasie festiwalu „Solidarności” zaczęła stawać się oczywistością oraz trwale ukształtowała polskie elity, pośrednio zaś całe społeczeństwo. Warto prześledzić tę kwestię, sięgając chociażby po zbiór Nie jesteśmy ukrainofilami pod redakcją Pawła Kowala. Snyder wielokrotnie podkreśla, jak heroiczne, nieoczywiste i samoograniczające było wyrzeczenie się pretensji terytorialnych i pełne poparcie dla niepodległości Ukrainy.

Drugi wymiar to płaszczyzna reformatorska, konsekwencja polityczna w sektorze energetycznym i infrastrukturalnym. Polski geopolityczny realizm, który wyrażał się brakiem złudzeń co do natury rosyjskiego imperializmu, nie skończył się na słusznych diagnozach i wzniosłych ideach. Objawił się w 2022 r. konkretnymi, zakończonymi inwestycjami. Stało się to właściwie wbrew naszemu samopostrzeganiu. W chwili wybuchu wojny byliśmy właściwie w pełni gotowi na gazowe uniezależnienie się od Rosji, co jest z pewnością jednym z największych sukcesów III RP.

Proces dywersyfikacji energetycznej Polski to bodaj najlepszy dowód na postawione przez Klub Jagielloński kilka lat temu wezwanie zaanektowane potem do politycznej narracji jednego z politycznych liderów, że prawdziwą politykę należy robić nie w perspektywie kadencji, ale pokoleń.

Piotr Naimski ze swoim zespołem rozpoczął to dzieło ćwierć wieku temu w rządzie Jerzego Buzka. Przyspieszał za rządów prawicy, ale swoim współpracownikom i wychowankom pozwalał realizować je (znów zupełnie inaczej, niż przyzwyczaiła nas polityczna codzienność) w czasach rządów politycznych konkurentów. Konkurenci polityczni też zresztą ich wszystkich nie zwolnili, a część projektów kontynuowali. Efekt był taki, że w tym wymiarze byliśmy gotowi na moment próby.

Trzeci wymiar, który zasługuje na docenienie, to spojrzenie na dekady dynamicznego rozwoju gospodarczego Polski i budowę dobrobytu, który jednocześnie w ostatnich latach zaczął być bardziej sprawiedliwie dzielony. W czasach globalnego i gospodarczego niepokoju weszliśmy w wyjątkowo dobrej kondycji ekonomicznej i społecznej.

Jakkolwiek upadek z wysokiego konia wywołuje duży szok, to pewnie byłby jednak bardziej bolesny, niż gdybyśmy nie mieli „zapasu” we wskaźnikach makro- i mikroekonomicznych oraz doświadczenia erupcji społecznego optymizmu lat 2015-2019. 

Łatwiej było ze zbilansowanym budżetem, zdolnością zaciągania pandemicznych i wojennych długów, redukcją ubóstwa w efekcie programów socjalnych i idącym za tym ekonomicznym, ale przede wszystkim symbolicznym i społecznym, awansem grup wcześniej wykluczonych. Rzućcie okiem raz jeszcze na wykres nastrojów społecznych. 3 lata przed pandemią to najdłuższy okres niskich wskaźników społecznego pesymizmu w historii wolnej Polski.

Rzecz jasna, na ten stan nie składała się jedynie polityka redystrybucyjna PiS-u, ale i owoce całego polskiego cudu gospodarczego, o którym przekonująco opowiada prof. Marcin Piątkowski.

Prześniona kontrrewolucja

Wszystko to jest jednak zaledwie tłem największego potencjalnego źródła wspólnotowego optymizmu, jaki przyniosły ostatnie lata. 2022 r. w heroicznym, solidarnościowym zrywie pomocy Ukraińcom objawił formę polskiego istnienia politycznego. Kazała ona łapać się za głowy zachodnim komentatorom, którzy niczego innego nie byli sobie w stanie wyobrazić w swoich krajach.

Rację ma Konstanty Pilawa, który kilka miesięcy temu zaprotestował przeciw sprowadzaniu festiwalu republikańskiej odpowiedzialności Polaków do miana „humanitarnego imperium”. Jak pisał, „wysiłek polskiego społeczeństwa wykraczał poza «dobroludzizm» i humanitaryzm. To była polityczna praca polskiego narodu. […] Wydarzenie to powinno zostać opowiedziane jako początek nowego polskiego, politycznego nacjonalizmu. Niepojętego jednak w kategoriach wspólnoty krwi, ale idei wolności, wolności otwartej na innych, ale nienawidzącej wschodniego despotyzmu”.

Zryw 2022 r. to swoista, poniekąd nadal prześniona i czekająca na opowiedzenie w pełnej krasie, kontrrewolucja. Pokazała żywotność unikalnej i na swój sposób przednowoczesnej formy istnienia Polaków w historii. 

Zobaczyliśmy na nowo 3 konstytutywne dla polskiej tożsamości politycznej czynniki, które kolejny raz spotkały się na arenie dziejów. Okazały się dużo żywsze, niż bylibyśmy skłonni przypuszczać.

Pierwszy element „polskiej duszy politycznej” to wspomniana przez Pilawę intuicyjna, a być może nawet nieuświadomiona, nienawiść do despotyzmu. Polskie istnienie polityczne ufundowane jest nawet nie tyle na umiłowaniu wolności, co na lęku przed tyranią.

Po 24 lutego rzuciliśmy się do pomocy i zaangażowania ręka w rękę. Aktywistki ze Strajku Kobiet na dworcach organizowały transfery do domów ludzi z kółek różańcowych. Zewnętrzny, prawdziwy tyran z krwi i kości nas zjednoczył. Połączyło nas na moment to, co na co dzień nas dzieli. 

Przecież w codziennych sprawach i polityczności czasu pokoju również kierujemy się strachem przed tyranią, tylko ze względu na afiliacje polityczne i kulturowe gdzie indziej go wypatrujemy. Konserwatyści obawiają się despotii „lewackiego potwora dżender”, postępowcy – „kaczora-dyktatora”.

Jedni i drudzy chcą ochronić wolność i prywatność przed zakusami lepiej lub gorzej spersonifikowanej ideologii, którą postrzegają jako totalną. Choć wyobrażone wektory zagrożenia są przeciwne, to kierunek na szczęście ten sam. Ku wolności, przeciw zniewoleniu. To więcej niż wspólny mianownik. To konstytutywny element polskiej duszy.

Drugi wspólny element jest jeszcze bardziej pozytywny. To forma obywatelskiego zrywu, jako żywo przypominająca staropolską konfederację. Jak pisał śp. Tomasz Merta szczególne znaczenie miały konfederacje czasów bezkrólewia. „Stawały się one gwarantem pokoju społecznego i zewnętrznego bezpieczeństwa, a także substytutem władzy […]. Każde państwo oprócz ustanowienia reguł swojego funkcjonowania na czas zwykły, musi liczyć się z pojawieniem się sytuacji wyjątkowej, która może zagrozić jego istnieniu. […] Konfederacja – przymierze obywatelskie – jest w istocie potwierdzeniem tego, że to obywatele są suwerenem Rzeczypospolitej” – przekonywał.

Właśnie w tych sytuacjach – stanu wyjątkowego, funkcjonalnego bezkrólewia i potwierdzenia suwerenności obywateli – znaleźliśmy się na przełomie lutego i marca. Nikt nie miał wątpliwości co do wyjątkowości sytuacji. 

Skala wyzwania przekraczała możliwości działania władz państwowych, więc zamiast odniesień do konfederacji „przy królu” lub „przeciw królowi”, najwłaściwsze zdaje się właśnie skojarzenie z czasem interregnum. Obywatele, być może wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej w III RP, potwierdzili swoją podmiotowość rozumianą jako branie na barki odpowiedzialności za losy wspólnoty politycznej. Sama zresztą natura konfederacji, jako specyficznej formy politycznego istnienia Polaków w chwilach prawdy, mówi coś o naszych narodowych cechach.

Złośliwy powie, że jesteśmy narodem wielkich zrywów i przychodzących po nich jeszcze większych rozczarowań. Spoglądając na to samo z dobrą wolą, można rzec jednak, że jesteśmy pozytywistami czasu pokoju i romantykami czasów wojny.

Stawiam tezę, że trzecia składowa „polskiej politycznej duszy” to właśnie zdrowa proporcja między postawami romantycznymi i pozytywistycznymi. Ten pozytywizm czasu pokoju przyniósł bowiem swoje potwierdzenie już po wygaśnięciu najostrzejszej fazy kryzysu uchodźczego. Tak samo fala solidarności zaskoczyło nas przecież, jak spokojnie i bez konfliktów przebiega przyjęcie w Polsce milionów Ukraińców. Powód jest, w mojej opinii, bardzo prosty.

Polacy Ukraińców nie tylko tolerują, ale i szanują ich, bo ci gremialnie wzięli się do pracy. 60%-70% przybyłych po wybuchu wojny (w ogromnej liczbie matek z małymi dziećmi, przypomnijmy) pracuje! To wskaźnik niespotykany w historii dzisiejszych migracji uchodźczych. Polacy to dostrzegli i tym samym obalili mit rzekomej polskiej ksenofobii. Pracujesz? Czuj się jak u siebie.

Nie bez powodu zresztą antyukraińskie „opowieści-chwasty” przytaczane w raporcie przez Sierakowskiego z Sadurą koncentrują się właśnie na przypadkach roszczeniowości Ukraińców. Tylko niechęć do pracy mogłaby potencjalnie nastawić Polaków przeciwko gościom z Ukrainy. Podobne wyniki przynoszą inne społeczne badania. Polacy pozytywnie oceniają obecność w Polsce Ukraińców. Negatywnie jedynie te elementy polityki socjalnej, które wydają się im przesadne, ze świadczeniem 500+ dla uchodźców na czele.

To potwierdza – znów wbrew naszym własnym autostereotypom – ponadstandardowy, choć pozbawiony negatywnych elementów, etos pracy Polaków, który zdiagnozowali niedawno też badacze Instytutu Pokolenia, gdy porównywali polski i czeski model życia rodzinnego.

Jesteśmy gotowi do zrywu w imię wartości i imponderabiliów od święta, „w razie W”, na czas stanu wyjątkowego. Na co dzień ciężko pracujemy na dobrobyt swoich rodzin, państwa i przyszłych pokoleń.

Przez ostatnie 10 miesięcy przeszliśmy, jako Polacy, zarówno przez metaforycznie rozumiany czas wojny, jak i pokoju. W pierwszym gotowi byliśmy angażować się „za wolność waszą i naszą”. W drugim potwierdziliśmy, że jesteśmy na co dzień „krajem bez stosów” dla tych, którzy podzielają nasz etos pracy.

Potrzebujemy wieszcza lub coacha, a nie terapeuty

Co z tego wszystkiego wynika? Według mnie problem leży gdzie indziej, niż chcieliby cytowani na wstępie badacze Krytyki Politycznej. Nie potrzebujemy w polityce terapeutów od nieprzepracowanych traum. Potrzebujemy kogoś, kto będzie miał odwagę nazwać unikalność polityczności Polaków wbrew dominującym, negatywnym nastrojom. Pokazać nam nasze silne strony i na nich budować opowieść o przyszłości, a na ich akceptacji i wzmacnianiu – program polityczny.

Potrzebujemy kogoś, kto opowie nam, Polakom, prawdę o nas. Jesteśmy lepsi i wspólnotowo, i indywidualnie, niż zwykliśmy o sobie myśleć. Udowodniliśmy to wysiłkiem ekonomicznym ostatnich 3 dekad. Bezprecedensowym politycznym samoograniczeniem względem sąsiadów z Ukrainy, o którym przypomina Snyder. Pozytywistyczną pracowitością w czasach pokoju i zdolnością do romantycznego zrywu samoorganizacji. Tolerancją i otwartością na tych, którzy są gotowi akceptować nasze wartości.

Jesteśmy wreszcie na tle innych narodów wyjątkowi ze swoim genetycznym umiłowaniem wolności, intuicyjnym sprzeciwem wobec tyranii i zdolnością do udowadniania obywatelskiej podmiotowości w drodze specyficznie polskiej instytucji politycznej, konfederacji. 

Wreszcie, łączy nas to nie tylko między pokoleniami i epokami, ale również ponad codziennymi, politycznymi podziałami. Nie jesteśmy wcale tak od siebie różni, jak wmawiają nam skłóceni politycy. Polaków na marszu w obronie Telewizji Trwam i w obronie TVN, rodziców sześciolatków i rodziców uczniów likwidowanych gimnazjów, uczestników Marszu Niepodległości i spacerów ze świeczkami w obronie sądów paradoksalnie więcej łączyło, niż dzieliło.

Takie opowieści historycznie i wspólnotowo snuli wieszcze. Współcześnie i w wymiarze indywidualnym tę funkcję pełnią (zwykle słusznie obśmiewani) coachowie. Politycznego wieszcza lub charyzmatycznego storytellera potrzebujemy dziś bardziej niż oczekiwanego przez lewicowych badaczy terapeuty.

Oczywiście ta pożądana opowieść nie powinna ograniczać się do chwalenia nas za to, co dobre. Jak zawsze, gdy mowa o rozwoju, powinna zaproponować rozwiązania, jak najlepiej wzmacniać i wykorzystywać to, co dobre, a jak ograniczać to, co jest naszą słabością.

Przedstawić polityczny program budowany na dostrzeżeniu naszego umiłowania wolności, pragmatycznej tolerancji oraz pracowitości dnia codziennego. Wymyślić instytucje polityczne, chociażby procesy decyzyjne, które będą umiały zagospodarować objawiającą się w konfederackich zrywach zdolność Polaków do samoorganizacji, współpracy i brania na siebie odpowiedzialności w chwilach próby.

***

Nie czas i miejsce, by zastanawiać się, dlaczego wciąż nie objawił się na scenie politycznej nikt, kto wyjątkowość 2022 r. jest gotów opowiedzieć. Myślę, że politycznym elitom zabrakło odwagi, by zagrać przeciwko dominującym trendom. Jednak to właśnie odwaga łapania się za bary z losem tworzy mężów stanu i polityczne przełomy.

Nie jest to też okazja, by argumentować, że tej opowieści w czasach społecznej depresji i wycofania w sferę prywatno-rodzinną Polacy podświadomie łakną jak kania dżdżu. Powiem tylko, być może ku ośmieleniu politycznych wieszczów-coachów, że powinni wsłuchać się w słowa badaczy społecznych podkreślających, że po pandemii i wybuchu wojny wielu z nas uciekło od spraw publicznych. Boimy się oglądać wiadomości, bo czekają nas tam kolejne negatywne bodźce.

Politycy doby polaryzacji na sterydach clickbaitu i algorytmów wyspecjalizowali się w eskalowaniu negatywnych emocji. W czasach prosperity widzieliśmy, że uwagę przyciąga głównie to, co złe. Dziś, gdy pesymizm otacza nas z obiektywnych powodów niemal z każdej strony, być może właśnie pozytywna agenda i opowieść „ku pokrzepieniu serc” mogłaby przykuć uwagę i stać się lekiem na trudy codzienności. 

Nie mogę powiedzieć, że ufam, iż suflowana tu opowieść naprawdę wybrzmi. Wierzę w jej treść, ale trudno mi wyobrazić sobie odważnego, który dziś obstawi tę kartę. Nawet gdyby się znalazł, nie mogę mieć żadnej pewności, co zrobią z tym Polacy.

Chcę jednak ufać, że w swoim najbardziej romantycznym dziele w karierze, Wielkiej Polsce, rację ma Rafał Ziemkiewicz. O Ukraińcach pisze następująco: „Jednego dnia mieliśmy do czynienia ze społeczeństwem pogrążonym w głębokiej depresji, apatii i tumiwisizmie, nikomu nieufającym, niewierzącym w siebie, w swoją przyszłość i swojego przywódcę, który do prezydentury doszedł, dość groteskowo, przez występy w kabaretach i sitcomie oraz dzięki pieniądzom jednego z oligarchów. A drugiego dnia, przecierając oczy, zobaczyliśmy zjednoczony, dumny i heroiczny naród”.

Ziemkiewicz nie ukrywa, że tego samego życzy nam wszystkim, a nawet uważa to za prawdopodobne. „Czy to w ogóle możliwe? Ależ oczywiście. Moje pokolenie pamięta jeszcze podobny wybuch polskiej narodowej wielkości w sierpniu 1980 roku. Cokolwiek stało się potem z tą zdławioną przez komunistów i zdradzoną przez przywódców rewolucją, kto «jedną taką wiosnę miał w życiu», nigdy nie może stracić nadziei. A przecież nie była ona w naszych dziejach czasem bezprecedensowym”.

Byle do wiosny!

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.