Jesień 2023. To mogą być naprawdę beznadziejne wybory
W skrócie
Nadzieja jest głównym paliwem polityki. Być nim musi, jeśli chcemy zachować jej chrześcijańskie i republikańskie, a nie liberalne czy populistyczne, rozumienie. Dziś widać jej potężny deficyt, który może uczynić kolejne wybory najbardziej beznadziejnymi od co najmniej osiemnastu lat. To ostatni moment, by próbować to zmienić.
Lepiej już było
Chadeckie i republikańskie rozumienie polityki ufundowane jest na konkretnym sposobie pojmowania dobra wspólnego. To w tej tradycji suma warunków życia społecznego, jakie obywatelom i wspólnotom pozwalają osiągnąć w najpełniejszy sposób ich rozwój. To więc z definicji nie wezwanie do minimalizowania złego, ale do czynienia dobra.
Jakkolwiek narzekanie na politykę jest naszym sportem narodowym, a ja sam zawodowo param się nim od lat, to ostatnie dwa polityczne sezony przynoszą jakościową, negatywną zmianę. Przy wszelkich niedoskonałościach polska polityka, którą mniej lub bardziej świadomie obserwuję od afery Rywina, do 2020 r. zdawała się być na – zdecydowanie zbyt powolnej, rzecz jasna – drodze ku lepszemu.
Równolegle dla nasilającego się trendu negatywnej polaryzacji rosła rozliczalność władz przed opinią publiczną, aktywność organizacji obywatelskich, pluralizm mediów. Praktyką usankcjonował się również system partyjny „4+1” pozwalający w każdych wyborach od 2011 r. wejść do Sejmu co najmniej jednemu nowemu środowisku politycznemu, co zdawało się zdrowym bilansem między stabilnym systemem partyjnym a potrzebą wpuszczania świeżej krwi do parlamentarnego krwioobiegu.
Zmiany władzy, formacje protestu, nowe media, ruchy obywatelskie i środowiska pozarządowe organizowały się wokół pozytywnych opowieści. Ich cechą wspólną była niesiona (naiwna czy rozumna) nadzieja. Od dwóch lat tego brakuje.
Spójrzmy na to doświadczenie w trzech planach: wojny plemion, nowych ruchów politycznych oraz niepartyjnej, obywatelskiej polityki NGO-sów i środowisk idei.
Plan I: wojna plemion
O czym były kolejne polskie wybory?
W 2005 r. miało chodzić o radykalną zmianę po rządach postkomunistów i bezprecedensowym kryzysie, który przyniosła afera Rywina i szereg innych skandali. Miała mieć dwa podstawowe wymiary: moralny i instytucjonalny. Na ten pierwszy składały się z jednej strony obietnice Platformy Obywatelskiej dotyczące pozbawienia polityków przywilejów, z drugiej antykorupcyjna agenda Prawa i Sprawiedliwości. Na instytucjonalny – „plan rządzenia” Jana Rokity po stronie PO i koncepcja IV RP po stronie PiS-u.
W 2007 r., gdy niedoszli koalicjanci rozpoczynali polityczną walkę na śmierć i życie, opowieść o zmianie suflowała partia Tuska. Miały nadejść „druga Irlandia”, cud gospodarczy i uwolnienie energii obywateli. Choć programowe dokumenty tworzone przez partyjnych intelektualistów trafiły do kosza, to jeszcze pierwsze sejmowe expose szefa Platformy usłane było konkretnymi, mierzalnymi obietnicami.
2015 r. miał nieść kolejną wielką zmianę. Na zwycięstwo PiS-u nie złożyła się (wbrew stereotypom) jedynie personalna roszada polegająca na wystawieniu na pierwszy plan Andrzeja Dudy i Beaty Szydło.
Politycy mówili przecież o konkretach, a program 500+ nie był wcale najistotniejszy. Kluczowa była cała tchnąca optymizmem opowieść o słuchaniu obywateli, wstawaniu z kolan, bardziej sprawiedliwym terytorialnie rozwoju, ale też obniżeniu podatków dla zwykłych ludzi (kwota wolna) i skutecznym opodatkowaniu tych, których się od nich uchylali. Całość została zapisana w liczącym setki stron programie i przedyskutowana na dziesiątkach inkluzywnych środowiskowo paneli w czasie programowego kongresu.
W skrócie wszystkie wielkie polityczne przełomy ostatnich lat opowiadały w istotnej mierze o nadziei. Dziś, choć kolejny polityczny przełom jesienią 2023 r. wydaje się bardziej niż mniej prawdopodobny, trudno zrekonstruować, komu i na co miałby nieść nadzieję.
Trzy obietnice
Spróbujmy odtworzyć najważniejsze punkty opowieści pretendentów do przejęcia władzy. Pierwszą i kluczową obietnicę znamy już dobrze: „Nic, co dane, nie będzie odebrane”. Politycy opozycji, od liberałów z Nowoczesnej po socjalistów z Razem, od konserwatystów z PSL-u po progresywistów z partii Biedronia, a także sam Donald Tusk, doskonale wiedzą, że nie ma ważniejszej dla nich deklaracji. Ba, choć powtarzają ją od dobrych kilku lat, wciąż chyba wielu Polaków powątpiewa w jej szczerość.
W obietnicy nieodwracania zmian wprowadzonych przez znienawidzonych konkurentów trudno jednak dostrzec jakąkolwiek nadzieję. Dwie inne obietnice mają ten sam kierunek, ale przeciwny zwrot. To opowieści o odwróceniu tego, co zrobiono od 2015 r.
Druga obietnica brzmi bowiem: „Unormujemy relacje z Brukselą, a pieniądze z Unii popłyną do Polski szerokim strumieniem”. Oczywistym kontekstem tych deklaracji jest zablokowanie środków na finansowanie Krajowego Planu Odbudowy i pojawiające się coraz częściej sygnały, że zamrożenie środków może tyczyć się również pieniędzy z Funduszu Spójności.
Opowieść ta abstrahuje od pytań o treść koniecznych zmian (dotyczących tego, jak miałaby wyglądać reforma wymiaru sprawiedliwości oraz jak skutecznie i zgodnie z normami odwrócić zmiany przeprowadzone przez PiS w Trybunale Konstytucyjnym czy Krajowej Radzie Sądownictwa), a także wątpliwości dotyczących pozycji Polski w Unii. Tymczasem, jak regularnie na łamach Klubu Jagiellońskiego analizuje to Marcin Kędzierski, Unia AD 2023 będzie radykalnie różnić się od tej w 2015 r.
Wiele wskazuje na to, że zarówno w obszarze sądów, jak i Unii chodzi po prostu o cofnięcie się do rzeczywistości sprzed ośmiu lat. Problem w tym, że tamtego świata już nie ma.
„Zmiana rządu PiS, rządu kosztownego i złego dla Polski, sprawi, że do naszej Ojczyzny natychmiast popłyną europejskie pieniądze – na ochronę zdrowia, transformację energetyczną, transport publiczny. Kropka” – ta deklaracja z października 2022 r. jest charakterystyczna dla opozycji nie tylko ze względu na treść, ale i postać autora. Przemyśleniami podzielił się na Twitterze Jarosław Makowski, szef think tanku głównej partii opozycyjnej.
Propozycja programowa Platformy Obywatelskiej, jak widać nie tylko w telewizyjnych studiach, ale i na zapleczu programowym, sprowadza się do jednego: „Zmiana rządu PiS. […] Kropka”.
Jest wreszcie trzecia obietnica – liberalizacji dostępu do aborcji i, szerzej, światopoglądowej zmiany dotyczącej praw przedstawicieli mniejszości seksualnych oraz szeregu innych kwestii etycznych (np. in vitro) i społeczno-aksjologicznych (roli Kościoła). W praktyce sprowadza się to do zapowiedzi, że po powrocie do władzy Platforma Obywatelska wraz z koalicjantami nie będzie powtarzać swojej centrowej polityki z lat 2007-2015, ale odpowie na konserwatywny kurs rządów prawicy – zrealizuje progresywne postulaty lewicy.
Znów brak odpowiedzi, w jaki sposób konkretnie miałoby się to wydarzyć z pominięciem orzecznictwa Trybunału Konstytucyjnego w sprawie ochrony życia również sprzed kryzysu konstytucyjnego i w jak miałoby abstrahować od innych reguł ustawy zasadniczej dotyczącej rodziny, małżeństwa czy religii.
Oczywiście można to streszczenie uznać za wybiórcze. Problem w tym, że nawet rozwijając tę listę, znajdziemy szereg innych, ogólnych obietnic, które z powyższymi łączy jeden wspólny mianownik. Są one ufundowane wyłącznie na przeciwieństwie do polityki Prawa i Sprawiedliwości.
Ekologia, energetyka, inflacja, edukacja, media publiczne, polityka historyczna – cokolwiek chcielibyście dodać, rekonstrukcja zapowiedzi sprowadza się do stwierdzenia: „Zrobimy zupełnie inaczej niż PiS”.
Gdy polityczny program jest w całości reaktywny, a nie zbudowany na własnym marzeniu, wizji antropologicznej czy zestawie wartości, trudno o to, by niósł nadzieję.
Plan 2: nowe formacje
Wietrzenie systemu
Drugi ważny polityczny plan to nowe ruchy i formacje polityczne. Uważam, że są istotniejsze i bardziej pożyteczne, niż zwykliśmy sądzić z uwagi na ich krótkotrwałość. W praktyce bowiem stanowią pożądany wentyl bezpieczeństwa w zmurszałym, politycznym systemie.
W 2011 r. taką rolę odgrywał Ruch Palikota. W 2015 r. – sejmowe ruch Kukiz’15 i partia Nowoczesna oraz pozaparlamentarna Partia Razem. 2019 r. przyniósł wejście do Sejmu sojuszu antysystemowej prawicy pod szyldem Konfederacji. Wybory prezydenckie w 2020 r. były momentem wejścia na scenę Szymona Hołowni, który później sformułował ugrupowanie Polska 2050. Obok tego mieliśmy jeszcze szereg pomniejszych formacji, które objawiały się bądź to w toku kadencji, bądź przy okazji wyborów do Parlamentu Europejskiego (ugrupowania Korwin-Mikkego w 2014 r. i Roberta Biedronia w 2019 r. przekroczyły próg wyborczy).
Każda z tych formacji niosła swego rodzaju obietnicę ważną dla części wyborców. Palikot i Biedroń – lewicującego liberalizmu okraszonego antyklerykalnym populizmem. Kukiz – obywatelskiego państwa i nowego ustroju pod patriotycznym, biało-czerwonym sztandarem. Nowoczesna – „liberalnego liberalizmu” wolnego od kunktatorstwa Platformy Obywatelskiej. Konfederacja i wcześniej Kongres Nowej Prawicy Korwin-Mikkego – radykalnego obniżenia podatków. Partia Razem – prawdziwej socjaldemokracji wolnej od postkomunistycznych obciążeń.
Sukces wielu projektów opierał się na dwóch nogach. Jedna to odgrywanie roli formacji protestu bądź szalupy ratunkowej dla zniechęconych wyborców większych partii.
Jarosław Flis ochrzcił ten fenomen akronimem TUP – tymczasowego ugrupowania protestu. Druga i z tej perspektywy ciekawsza to sięgnięcie po niezagospodarowanych politycznie działaczy obywatelskich i społecznych wnoszących do projektu pewien idealizm, radykalizm i szansę na skonsolidowanie części niedoreprezentowanego elektoratu. Równolegle z nimi do głównego nurtu wchodziły nowe postulaty, pomysły i język.
Czy się to nam podoba, czy nie, nowe formacje pozwalały „przewietrzyć” scenę polityczną i wpuścić nań nowych ludzi i nowe idee. Palikot wprowadził do Sejmu antyklerykałów, działaczy LGBT i aktywistów na rzecz legalizacji marihuany. Kukiz – narodowców, konserwatywnych liberałów i działaczy ruchu „Oburzonych”. Partia Razem otworzyła drzwi młodzieżowym działaczom antyestablishmentowej lewicy z genezą w młodzieżówkach PPS czy Unii Pracy, a Nowoczesna – lokalnym i pozarządowym działaczom o, co prawda, głównonurtowej proweniencji, ale świeżych w porównaniu z kadrami Platformy.
Jakkolwiek byśmy nie oceniali konkretnych bohaterów, fenomen nowych ugrupowań ma jedną, fundamentalną zaletę. Zmusza do aktywności stare partie, które odświeżają się programowo w odpowiedzi na oddolne ciśnienie, by z czasem móc dokooptować nowe formacje na swoje listy.
Dla zwolenników niszowych idei to właśnie niepowtarzalna szansa na mainstreamizację ich agendy. Bez względu na to, czy chodzi o zerwanie konkordatu, czy JOW-y, kwotę wolną od podatku czy czterodniowy tydzień pracy. Jeśli dużych partii nie daje się zmienić od wewnątrz, a to największy problem polskiej demokracji, to najskuteczniejszą metodą okazuje się właśnie presja zewnętrzna.
Okoliczności sprzyjają, kandydata nie widać
Wybory w 2023 r. mogą być pierwszym ogólnopolskim głosowaniem od dekady, które nie wprowadzi na scenę żadnego nowego bohatera. To paradoksalne, bo okoliczności w teorii powinny temu sprzyjać. Z jednej strony wykrwawia się poparcie dla partii rządzącej, jakie w teorii ugrupowanie protestu mogłoby próbować przejąć. Z drugiej strony kryzysowe okoliczności powinny być wodą na młyn dla takiego projektu.
Tymczasem korekta 2023 r. może ograniczyć się do wprowadzenia do parlamentu cokolwiek już dojrzałego ugrupowania Szymona Hołowni. Trudno uznać je za nową jakość nie tylko dlatego, że w październiku miną prawie cztery lata (sic!) od ogłoszenia inauguracji projektu politycznego showmana i dziennikarza w gdańskim Teatrze Szekspirowskim.
Jakkolwiek należy docenić Polskę 2050 za to, że w przeciwieństwie do konkurentów konsekwentnie starała się wprowadzać do debaty programowe propozycje wypracowywane przez Instytut Strategie 2050, to jednak potrzeba nieustającej licytacji na bycie najbardziej zajadle antypisowskim niestety pozbawiła tę formację potencjału kreowania własnej, odrębnej opowieści. Budowa formacji w oparciu o reprezentację sejmową złożoną z dezerterów z innych ugrupowań, od Zjednoczonej Prawicy przez PO i Nowoczesną aż po Lewicę, pozbawiła go też przymiotu świeżości i wiarygodności w składaniu obietnicy nowej jakości.
Nadzieja „bezpartyjnej prezydentury” i „polityki na pokolenia” niesiona przez kampanię prezydencką Hołowni była ostatnim jak dotąd niebagatelnym, pospolitym, obywatelskim i oddolnym ruszeniem w polskiej polityce.
Innym kandydatem do roli nowej siły jest AgroUNIA. To ugrupowanie zagadkowe. Zdążyło przejść drogę od flirtu z radykalną, wolnorynkową i antyunijną prawicą do dziś deklarowanego ideowego socjalizmu. Problem w tym, że choć start tej politycznej inicjatywy inaugurowano już kilkukrotnie, dotąd ani razu nie przyniósł oczekiwanych rezultatów.
Można więc podejrzewać, że wobec „opatrzenia się” Michała Kołodziejczaka nie uda mu się odegrać wymarzonej roli kryzysowego lidera, podobnie jak przy kilku podejmowanych próbach nie poszczęściło się Pawłowi Tanajnie. Zresztą dość wspomnieć, że obaj panowie swego czasu zdążyli również ogłosić start wspólnej formacji. Zostało z niej tyle, co i pozostałych przełomowych zapowiedzi kandydatów na ludowych trybunów – wspomnienie w głowach garstki obserwatorów życia politycznego planktonu.
Na mniej niż rok przed wyborami kandydata na ugrupowanie protestu wyraźnie nie widać, szczególnie w jego bardziej ideowym wydaniu. Nie sposób dziś dostrzec pozytywnej opowieści ze stron ugrupowań obu wielkich plemion.
Trudno prognozować chociażby powiew świeżości, który, idąc niejako z dołu sceny politycznej, pośrednio mógłby wymóc na rachitycznych strukturach starych partii minimum ideowego, narracyjnego czy programowego wysiłku bądź otwarcia. Obudzimy się po wyborach być może z nowym rządem, ale też z najbardziej zabetonowaną od lat sceną polityczną.
Plan 3: niepartyjna polityka obywatelska
Obrońcy sądów i Telewizji Trwam
Jest wreszcie trzeci, najbliższy mi plan politycznej zmiany – obywatelskiej samoorganizacji. Ma dwa wymiary: spontanicznych i powstających ad hoc ruchów społecznych jako żywo przypominających staropolskie konfederacje oraz instytucjonalnej, wieloletniej pracy na rzecz konkretnych rozwiązań prowadzonej przez profesjonalne NGO.
Pierwszy to jeszcze za rządów Donalda Tuska anty-ACTA, Marsz Niepodległości, rodzice sześciolatków, przeciwnicy podwyższenia wieku emerytalnego, obrońcy Telewizji Trwam. Za rządów Jarosława Kaczyńskiego: Komitet Obrony Demokracji, protest obrońców praworządności z 2017 r. animowany przez Akcję Demokrację, Strajk Kobiet.
Te społeczne fenomeny obywatelskiej aktywności, jakkolwiek ich sympatycy zwykle obrażają się na porównanie z odpowiednikami po „drugiej stronie”, więcej łączy, niż dzieli.
Ukazały mobilizację na niespodziewaną skalę. Rodziły się zwykle w słusznym proteście przeciw poczuciu obdzierania z obywatelskiej podmiotowości. Tworzyły wrażenie politycznego przełomu.
Przyciągały szeregi zawodowych aktywistów i niespełnionych polityków. Ostatecznie ich agenda była częściowo przejmowana przez dojrzałe struktury polityczne, a po obywatelskim zrywie nie pozostawał ślad.
Drugi mechanizm obywatelskiej samoorganizacji opiera się na instytucjonalizacji. W minionych latach mieliśmy co najmniej kilka takich instytucjonalnych „nadziei” na odmianę polityki. Miały być nią ruchy miejskie i lokalna partycypacja objawiająca się chociażby rosnącą dekadę temu coraz większą popularnością budżetów obywatelskich.
Później przyszedł czas próby nadania sprawczości internetowemu slacktywizmowi, czyli era internetowych petycji wszelkiej maści – od katolickiego przez CitizenGO po lewicowo-liberalną Akcję Demokracja. Były próby wywalczenia zmiany przez popularyzację narzędzi jawnościowych i dostęp do informacji publicznej. Ba, pojawił się nawet okres wzorowania się na amerykańskich kampaniach spod znaku Tea Party przez… FOR Leszka Balcerowicza, czego żywym znakiem był sławny licznik długu publicznego.
Gdzieś po drodze, już za rządów PiS-u, mieliśmy jeszcze dwie na swój sposób wizjonerskie i innowacyjne próby przełamania politycznego impasu. Jedną stanowiła programowa ofensywa dość egzotycznej ideowo koalicji naukowców i aktywistów pod sztandarem Zdecentralizowanej RP. Drugim – pozytywistyczny program „demokracji wysiłkowej” Jakuba Wygnańskiego, nestora polskiego środowiska pozarządowego, na republikańskie, oddolne wykorzystanie „1000 dni do kolejnych wyborów”.
Dziś wszystkie te metody, jeszcze parę lat temu pozwalające budować realny kapitał oddolnej zmiany, wydają się nie spełniać pokładanych w nich nadziei. W tworzących je środowiskach, często organizacjach obywatelskich, widać rezygnację z wiary w polityczne sprawstwo. Kolejna, najbardziej pozytywistyczna i skierowana ku obywatelom metoda politycznego oddziaływania okazała się nieskuteczna.
Co gorsze, następców nie widać. Najbardziej aktywną część sektora obywatelskiego tworzą (w pewnie niesprawiedliwym uproszczeniu) w większości osoby, które były w nim obecne i rozpoznawalne już dekadę temu. Tyle że wówczas byli młodymi i dobrze zapowiadającymi się kandydatami na przyszłych liderów. Dziś częściej mówią o wypaleniu aktywistycznym niż czyhającej za rogiem obywatelskiej rewolucji podmiotowości.
Przekroczyć czas beznadziei
Mniej więcej od wybuchu drugiej fali pandemii tkwimy w obywatelskiej apatii. Chwilę przed nią obserwowaliśmy ostatnie społeczne zrywy – aktywizację młodego pokolenia w wyborach prezydenckich, budzącą entuzjazm wielu dotąd niezaangażowanych politycznie kampanię Szymona Hołowni, próbę przekroczenia „dziedzictwa Tuska” przez Rafała Trzaskowskiego, wreszcie mroczny dla konserwatysty i chrześcijanina, ale realny i zasługujący na odnotowanie bezprecedensowej skali, zryw protestów w sprawie aborcji na przełomie października i listopada 2020 r. Od tego czasu cisza.
Polaryzacja, ignorowanie przez rządzących, zmierzch wielkich narracji, emotywizm, inflacja informacji i treści, gorzkie wnioski obserwacji marnych efektów kooptacji niedawnych rewolucjonistów do partyjnego systemu… Potencjalne powody deficytu politycznej nadziei można mnożyć w nieskończoność.
Towarzyszą jej też okoliczności zewnętrzne – najpierw pandemia COVID-19, później rosyjska agresja na Ukrainie, wreszcie galopująca inflacja i oczekiwanie na ostateczny wybuch kryzysu finansowego na nieznaną dotąd skalę, o którym sami nie potrafimy powiedzieć, czy już trwa, czy dopiero się zacznie.
Od tego czasu tkwimy w letargu. To zły prognostyk dla demokracji. Powtórzę nieoczywistą i kontrowersyjną tezę ze wstępu – minione kilkanaście lat, właściwie od wybuchu afery Rywina, z roku na rok i z wyborów na wybory przynosiły postępy w drodze ku obywatelskiej podmiotowości. Dziś buksujemy w miejscu, by nie powiedzieć, że niebezpiecznie się cofamy.
Jeżeli kolejne wybory zamiast nowej opowieści przyniosą, jak wszystko na to wskazuję, jedynie próbę restytucji porządku AD 2014 z dodatkowo wielopartyjną, a więc naturalnie kłótliwą i trudną koalicją, możemy znaleźć się w bardzo głębokim kryzysie społecznego zaufania do elit.
Śmiem twierdzić, że ostatni czas tak głębokiej obywatelskiej apatii przeżywaliśmy jako wspólnota w momencie założycielskim tej opowieści, w chwili wyborów w 2005 r. Wówczas przeżywaliśmy czas społecznej depresji, jakkolwiek sieroty po PO-PiS-ie wspominają go jako okres wielkich nadziei.
Najlepszym tego dowodem jest ówczesna frekwencja wyborcza. Do Sejmu głos oddało zaledwie 40% uprawnionych. Najmniej w całej historii III RP! Tamte, jak widać bezprecedensowo słabo legitymizowane wybory, ufundowały nam nowy duopol na osiemnaście lat.
Wielu twierdzi, a metryki bohaterów każą traktować tę prognozę bardzo poważnie, wybory w 2023 r. będą ostatnim starciem wielkich protagonistów – Kaczyńskiego i Tuska. Upatrywać w tym szansy to jednak nadmierny optymizm.
Bezczynność może przynieść równie zatrute owoce jak apatia przed osiemnastu laty – wykształcenia się mimochodem niezdrowego, być może jeszcze głębszego podziału na kolejne dekady.
Trzeba spróbować rzucić tej rzeczywistości wyzwanie i na nowo zacząć snuć programową, narracyjną, pozytywistyczną czy instytucjonalną opowieść o polityce nadziei. Tylko taka jest godna swego miana. Do tego powyższa, gorzka i – daj Boże – otrzeźwiająca diagnoza niech będzie wezwaniem. Albo i pierwszym krokiem.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.