Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Amerykański sen w krzywym zwierciadle

Amerykański sen w krzywym zwierciadle Grafikę wykonał Marek Grąbczewski

Jeżeli spojrzymy na to, jak wzrost PKB Stanów Zjednoczonych przekładał się w ostatnich dekadach na bogactwo obywateli, to zobaczymy, że bogaciła się głównie drobna część społeczeństwa. Równocześnie ryzyko związane z życiem w słabo zabezpieczającym mieszkańców systemie socjalnym pozostało. Co więcej, bardzo silnie zaczynają rosnąć napięcia na tle etnicznym, a temat powstrzymywania imigracji jest bardzo silnie obecny w amerykańskiej polityce. Maciej Sobieraj rozmawia z Andrzejem Kohutem, autorem niedawno wydanej książki, „Ameryka. Dom podzielony”. 

Maciej Sobieraj: Stany Zjednoczone w społecznej wyobraźni kojarzą się z mitem „od pucybuta do milionera”. Do niedawna były synonimem ogromnych możliwości, bogactwa i rozwoju. Teraz ten obraz się zmienia. W ostatnich latach coraz częściej zwraca się uwagę na slumsy, nomadów próbujących przeżyć z dnia na dzień i upadłe miasta, jak Detroit. Czy Amerykański sen się skończył?

Andrzej Kohut: Myślę, że musimy oddzielić dwie rzeczy. Po pierwsze, jako Polacy jeszcze w czasach komunizmu idealizowaliśmy Stany Zjednoczone. Nie znaliśmy ich z bliska i przenosiliśmy na nie obraz, który widzieliśmy najpierw w Europie Zachodniej.

Tymczasem USA nigdy nie było państwem dobrobytu w sensie zachodnioeuropejskim. Było państwem, które dawało wielkie szanse na rozwój i bogactwo, ale jednocześnie oferowało zabezpieczenia socjalne w bardzo ograniczonym zakresie. Życie w Stanach Zjednoczonych to większe ryzyko bankructwa lub upadku na zdrowiu, ponieważ nie istnieje tam powszechna państwowa opieka zdrowotna.

Częścią tej zmiany wizerunku Stanów Zjednoczonych, która zachodzi w Polsce, jest właśnie uświadamianie sobie faktu, że USA jednak zasadniczo różnią się od państw Europy Zachodniej – siatka zabezpieczeń społecznych jest tam dużo słabsza.

Natomiast na pytanie, czy skończył się amerykański sen, myślę, że też należy odpowiedzieć twierdząco. Amerykański sen zaczął się kończyć mniej więcej od kryzysu 2008 roku. Wtedy Amerykanie przekonali się, że to, co było treścią tego mitu, nie jest już do końca prawdziwe. Okazało się, że nawet człowiek, który ciężko pracuje i oszczędza, wcale nie musi dostąpić awansu społecznego, ponieważ mogą pojawić się zjawiska od niego niezależne, takie jak kryzys finansowy, które sprawiają, że wszelkie zabezpieczenia znikają.

Wyszło na jaw, że gdy nie ma państwa, które takiemu człowiekowi przyjdzie z pomocą, to może skończyć jak bohaterowie reportażu (a później nagrodzonego filmu) Nomadland i podróżować kamperem w poszukiwaniu dorywczych zajęć, by jakkolwiek przeżyć na emeryturze.

M.S.: Coraz głośniej też mówi się o nierównościach w amerykańskim społeczeństwie.

A.K.: Dokładnie. Od lat 80. XX wieku, mimo że gospodarka amerykańska rosła w bardzo szybkim tempie, to jednocześnie nie powiększało się bogactwo zwykłych Amerykanów. Jeżeli spojrzymy na to, jak wzrost PKB przekładał się na bogactwo ludzi, to zobaczymy, że przede wszystkim bogaciła się zaledwie drobna część społeczeństwa, zwłaszcza najbogatszy procent. Reszta Amerykanów albo się nie wzbogaciła wcale, albo powiększyła majątek w bardzo niewielkim stopniu.

W statystykach widać, że o ile jeszcze w latach 80. amerykańscy trzydziestolatkowie mogli liczyć na lepszą sytuację materialną niż ich rodzice w tym samym wieku, to obecnie jest już zupełnie inaczej. Młodzi Amerykanie raczej nie mogą się spodziewać, że będą żyli lepiej niż ich rodzice w ich wieku. Ryzyko związane z życiem w mniej zabezpieczającym socjalnie systemie pozostało, a obietnica bogactwa, które można pozyskać w wyniku ciężkiej pracy, stopniowo się rozpada.

M.S.: Powyższe problemy społeczne i ekonomiczne zostały niedawno dodatkowo wzmożone przez pandemię.

A.K.: Ze wszystkich państw rozwiniętych pandemia uderzyła w Stany Zjednoczone rzeczywiście najmocniej, jeżeli spojrzymy na liczbę zakażonych i zmarłych. Moglibyśmy długo rozmawiać o tym, dlaczego tak się stało, ale myślę, że jedną z absolutnie podstawowych przyczyn jest kształt opieki zdrowotnej w Stanach Zjednoczonych.

Opiekę zdrowotną zapewniają Amerykanom ubezpieczenia opłacane albo z własnej kieszeni, albo przez pracodawcę. Oprócz tego istnieją dwa państwowe programy: Medicare i Medicaid, obejmujące jednak tylko część społeczeństwa. Istnieje wreszcie grupa ludzi, którzy wcale nie są ubezpieczeni. Ponadto obywatele, którzy są ubezpieczeni prywatnie, mogą się obawiać, że ich ubezpieczyciel uzna udzieloną im opiekę za nadmierną i będzie się starał uniknąć opłacenia kosztów leczenia.

Taka struktura zemściła się w czasach pandemii. Miliony ludzi straciły pracę, a wraz z nią ubezpieczenie. Nieubezpieczeni zwlekali z wizytą u lekarza, obawiając się gigantycznych rachunków. Rząd zareagował później, eliminując tą przeszkodę, ale kluczowe, pierwsze tygodnie pandemii były już stracone.

Pandemia była silnie odczuwalna ze względu na specyfikę amerykańskiego rynku pracy, który znacząco różni się od polskiego. Ze względu na np. okresy wypowiedzenia, wymogi formalne, koszty, wielu pracodawców w Europie zdecydowało się przeczekać trudny czas lockdownów i nie zwalniać masowo pracowników. Uznało, że lepiej jest przetrzymać pracowników nawet przez te nawet kilka miesięcy zamknięcia niż płacić im na okresie wypowiedzenia, regulować odprawy, a później na nowo ich szukać. Bezrobocie na Starym Kontynencie wzrosło więc nieznacznie.

Sytuacja wygląda inaczej w USA, gdzie wiele osób jest zatrudnionych na podstawie porozumień, które umożliwiają zwolnienie niemalże z dnia na dzień, bez żadnego okresu wypowiedzenia czy odprawy. W Stanach Zjednoczonych zwolnienie pracownika jest proste i tanie – to dlatego w pewnym momencie pandemii na bezrobociu znalazło się co najmniej 15% pracujących Amerykanów.

W normalnej sytuacji kryzysowej można by spodziewać się, że zwolnieni szukaliby innej pracy, nawet za mniejsze wynagrodzenie. Nie było to możliwe, bo musieli siedzieć przymusowo w domach. I to uwidoczniło problemy z tą amerykańską siecią zabezpieczeń, bo Europejczycy tego rodzaju problemów nie przeżywali. Przynajmniej nie na taką skalę.

M.S.: Czy Amerykanie w tamtej sytuacji nie mogli liczyć na wsparcie państwa?

A.K.: W pewnym momencie pojawiły się ruchy zarówno ze strony administracji Trumpa, jak i –  później – Bidena. Po pierwsze, było to zwiększenie zasiłków dla bezrobotnych, które w większości stanów miały wysokość pozwalającą na pewnego rodzaju wegetację, ale nie na spokojne przeżycie. Było tak, ponieważ – zdaniem wielu ustawodawców – to mobilizowało ludzi do ponownego znalezienia pracy.

Te zasiłki dla bezrobotnych zostały uzupełnione z budżetu federalnego do satysfakcjonującego poziomu. Po drugie, wprowadzono coś na kształt bezwarunkowego dochodu podstawowego. Każdemu Amerykaninowi została po prostu wypłacona ekstra pensja z budżetu w wysokości ponad tysiąca dolarów.

Rząd wprowadził również moratorium na eksmisje, próbując chronić tych, którzy ze względu na nagłą utratę pracy nie mogli już płacić czynszu, co mogło skończyć się poważną katastrofą humanitarną. W Stanach Zjednoczonych stosunkowo prosto przeprowadzić eksmisję. Gdyby wszyscy, którzy znaleźli się na bezrobociu i stracili źródło dochodu, nagle znaleźli się na bruku, mielibyśmy ogromną rzeszę bezdomnych – jak w czasach Wielkiego Kryzysu z lat 30. ubiegłego wieku.

Bardzo ciekawe jest to, że te rozwiązania zostały dosyć szybko wprowadzone (już w pierwszych miesiącach pandemii) przez administrację republikańską. Mniej więcej od czasów Ronalda Reagana Republikanie utożsamiali się z bardziej libertariańskim podejściem do państwa. Tymczasem okazało się, że w tej konkretnej sytuacji państwo jest zmuszone pomóc i musi wkroczyć na większą skalę.

Z jednej strony sprawiły to pewnie dosyć nieoczekiwane warunki, z drugiej – mam wrażenie – nastąpiło pewne przesuwanie się amerykańskiego głównego nurtu w kwestii tego, jak powinno wyglądać zaangażowanie państwa w pomoc obywatelom (i to nie tylko ze względu na pandemię).

Myślę, że takim dosyć symptomatycznym przypadkiem jest kwestia Obamacare, czyli rozszerzenia opieki zdrowotnej wprowadzonej przez prezydenta Baracka Obamę długo po tym, jak ją wprowadzono. Jeszcze za czasów Obamy program Obamacare był nie do zaakceptowania dla Republikanów, dla których śmierdział on socjalizmem. Tymczasem już w czasach Donalda Trumpa ta narracja brzmiała inaczej. Widać to po badaniach opinii publicznej, że nawet wyborcy republikańscy niespecjalnie cieszą się z perspektywy zakończenia tego rodzaju pomocy państwa.

Dość powiedzieć, że powszechną wypłatę jednorazową (kojarzącą się z dochodem podstawowym) wprowadził właśnie w jednym z pakietów stymulacyjnych Donald Trump. To jest pomysł raczej uchodzący za wizję dosyć radykalnie lewicowy, tymczasem nie wahał się po niego sięgnąć republikański prezydent. Widać, że gdzieś to odejście od amerykańskiego snu jest również widoczne na polu ogólnej zmiany Amerykanów, jeżeli chodzi o ich stosunek do państwa i do tego, w jaki sposób ono powinno się angażować w pomoc obywatelom.

M.S.: Podejście do opieki państwowej czy koniec amerykańskiego snu to nie jedyne mity wokół USA, które obecnie kruszeją. W swojej książce piszesz, że Stany Zjednoczone już w przyszłości nie będą krajem białych, protestanckich Anglosasów. Jak napięcia rasowe wpływają na obecną politykę w USA i kim będzie przeciętny Amerykanin w 2050 roku?

A.K.: Podczas pandemii obserwowaliśmy napięcia rasowe w postaci protestów ulicznych, manifestacji oraz aktów przemocy czy wandalizmu na ulicach amerykańskich miast po śmierci George’a Floyda. Te wydarzenia przypomniały o tym, że Stany Zjednoczone cały czas mają problem z mniejszością czarnoskórych. Źródła napięć to oczywiście dekady niewolnictwa, później kolejne lata segregacji rasowej, szczególnie silnej na południu Stanów Zjednoczonych. Problemy społeczne i gospodarcze wynikające z tego podziału wciąż istnieją, generują napięcia i wołają o jakieś rozwiązanie, które nie jest wcale proste.

Niemniej z perspektywy tego, co w przyszłości czeka Stany Zjednoczone, kwestia czarnoskórych obywateli Stanów Zjednoczonych nie jest zjawiskiem najważniejszym. W ostatnich dekadach w USA najintensywniej wzrósł odsetek Latynosów i Azjatów w społeczeństwie, natomiast odsetek czarnoskórych pozostawał na podobnym poziomie. Te trendy oznaczają spadek udziału białych Amerykanów, który jeszcze w latach 80. kształtował się na poziomie ok. 80%. W tej chwili jest ich około 60%, a będzie jeszcze mniej, ponieważ wśród najmłodszych Amerykanów do 16. roku życia już widać, że przewagę mają ludzie o innym niż biały kolor skóry. To jednak nie wszystko.

Dość szybko rośnie odsetek ludzi mieszkających w Stanach Zjednoczonych, którzy w tym państwie się nie urodzili – dobija on już do kilkunastu procent, co jest poziomem niespotykanym od lat. To może prowadzić do dosyć burzliwego okresu w amerykańskiej historii. Szukając analogii historycznej, możemy spojrzeć na czasy przełomu XIX i XX wieku, gdy widoczna była bardzo intensywna imigracja do Stanów Zjednoczonych z Europy Południowej lub Środkowej i Wschodniej.

Teraz, tak jak wówczas, bardzo silnie zaczynają rosnąć napięcia na tle etnicznym. Widać wyraźnie, że znaczenie ma nie tylko kwestia rasowa, ale też po prostu odmienności kulturowe imigrantów. Często dla Latynosów i Azjatów (podobnie jak dla Włochów sto lat temu) angielski nie jest pierwszym językiem – posługują się nim słabo albo wcale.

Kiedyś najbardziej widocznym znakiem tego, jak silne były te napięcia, było odrodzenie się niesławnego Ku Klux Klanu, który powstał po wojnie secesyjnej i w swojej pierwszej odsłonie dotyczył kwestii rasowych, a na początku XXI wieku, w drugiej odsłonie, był masowy i głównie wymierzony w ogromną falę przybyszów z Europy Środkowo-Wschodniej i południa Europy. Pojawiły się obawy, że zagrożona jest anglosaska kultura. Ówczesne napięcia doprowadziły niemal do zatrzaśnięcia drzwi dla przyjezdnych poprzez szereg ustaw ograniczających imigrację. Dopiero w latach 60. XX wieku zmieniło się ustawodawstwo i napływ imigrantów znowu zaczął się zwiększać.

Być może teraz też zmierzamy do tego rodzaju kryzysu, przesilenia jak sto lat temu. Sygnałem, potwierdzającym ten scenariusz, jest rosnące znaczenie imigracji jako tematu politycznego. Od kampanii Donalda Trumpa, która w znacznej mierze oparła się na chwytliwym sloganie budowy muru na południowej granicy Stanów Zjednoczonych.

Temat imigracji (i jej wzrostu za prezydentury Bidena) był również bardzo silnie obecny w kampanii przed listopadowymi wyborami. Nie tyle kwestia rasowa jest tu kluczowa dla polityki wewnętrznej USA, co kwestia kulturowej inności i tego, że to są przybysze z innego kręgu, posługujący się innym językiem, co wpływa na zmianę amerykańskiej tożsamości.

Wiąże się z tym też inna kwestia – Stany Zjednoczone najprawdopodobniej będą się przeobrażać, jeżeli chodzi o narodową tożsamość. Dotychczasowy model kultury anglosaskiej w pewnym sensie nie obejmuje już mieszkańców Ameryki Łacińskiej, którzy ani nie są potomkami Anglosasów, ani nie są anglojęzyczni z urodzenia, ani często nie są protestantami. Bardzo prawdopodobna jest więc postępująca rewizja amerykańskiej historii.

Widzieliśmy to przy okazji protestów po śmierci George’a Floyda, gdy powstał ruch obalania pomników i usuwania nazwisk bohaterów, którzy na jakimś etapie splamili się posiadaniem niewolników. W ostatnim czasie ukazują to też symboliczne dyskusje, jak ta o tym, czy na banknocie dwudziestodolarowym wciąż powinien znajdować się prezydent Andrew Jackson, odpowiedzialny za śmierć wielu Indian.

Mówi się również o tym, że przecież wcale kolonizatorzy nie odkryli niezamieszkałej ziemi, a przybyli do ludzi, którzy swoją kulturę tworzyli tam już od setek lat. Coraz bardziej widać, że rewizja amerykańskiej historii będzie postępować i to zjawisko ma dosyć silne umocowanie w zmieniającej się strukturze etnicznej amerykańskiego społeczeństwa.

M.S.: W tym wszystkim zarówno Demokraci, jak i Republikanie próbują snuć swoje własne opowieści, pokazując przyczyny problemów. Przekaz Republikanów jest wyraźny – należy zatrzymać przypływ imigrantów z Meksyku i ściągnąć przemysł z powrotem do USA. Czy to jednak słuszna strategia?

A.K.: Po kolejnych z rzędu przegranych wyborach prezydenckich w 2012 roku miała miejsce republikańska refleksja nad tym, dlaczego przegrywają kolejne elekcje. Debata przerodziła się w bardzo obszerny raport, który wskazywał, jakie zmiany powinny zajść w partii, aby zaczęła wygrywać w przyszłości. W nim wyłaniał się postulat m.in. szerszego otwarcia się na społeczność latynoską, aby pozyskać rosnącą pulę wyborców.

Wbrew tej diagnozie w 2016 roku kandydatem na prezydenta został Donald Trump, głoszący, że Meksykanie napływający do USA to gwałciciele i złodzieje. Trump wygrał wybory wbrew wspomnianemu raportowi i to oznaczało znaczącą zmianę w kursie Partii Republikańskiej, który utrzymał się do dziś.

Uważam, że w najbliższym czasie nie dojdzie do zmiany stanowiska Republikanów w kwestii migracji. Wprost przeciwnie, to co się wydarzyło już za kadencji Joe Bidena, czyli wynikający z różnych przyczyn wzrost imigracji (w tym tej nielegalnej), jest paliwem wyborczym dla Republikanów. Jak pokazuje praktyka, ten temat jest dla wyborców istotny i ich niepokoi.

Co ciekawe, Donald Trump zwiększył wśród elektoratu o korzeniach latynoskich poparcie dla Republikanów – obecnie ok. 1/3 głosujących Latynosów w USA to wyborcy Republikanów. Prawdopodobnie wynika to z dwóch powodów. Po pierwsze, ci ludzie, skoro już głosują, to są Amerykanami i wcale nie utożsamiają się z przybywającymi imigrantami. Po drugie, przynajmniej część z nich negatywnie kojarzy słowo „socjalizm” (m.in. z Wenezuelą i Kubą), przez co są bardziej skłonni do obaw przed narracją Republikanów o próbie zaprowadzenia socjalizmu w USA przez Demokratów. Przedstawiciele Partii Republikańskiej doskonale o tym wiedzą i często to wykorzystują.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.