Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Bóg polskich wsi, whisky z colą, marynowanej karkówki i pastelowych balkonów

Gdyby ktoś poprosił mnie nietypowo o stworzenie rankingu moich ulubionych dźwięków, to w czołówce na pewno znalazłyby się odgłosy otwieranej puszki piwa i skwierczącego na patelni tłustego boczku. Czy proste, codzienne przyjemności, takie jak jazda rowerem po anonimowych wsiach, spacerowanie pośród bloków z wielkiej płyty lub picie whisky z colą przy obdrapanym stoliku w gronie najbliższych przyjaciół może prowadzić prosto ku wieczności?


Andrzej Bobkowski, Sanah i kontemplacja nieoczywistego piękna Krowicy Samej

Cała wyprawa rozpoczęła się wczesnym wakacyjnym rankiem na peronie stacji Kraków Płaszów od załadowania rowerów z sakwami do pociągu TLK relacji Kraków-Przemyśl. Zmyleni w okienku miejscowego punktu informacji turystycznej wyjechaliśmy z Przemyśla w przeciwną stronę, niż należało, dlatego już na starcie głupio straciliśmy przeszło półtorej godziny. Nic więc dziwnego, że zmrożona oranżada cytrynowa wypita w samo letnie południe na ławeczce pod sklepem gdzieś w okolicach Bolestraszyc smakowała niczym nektar olimpijskich bogów.

Trasa Green Velo z Przemyśla do Terespola (modyfikowana delikatnie na własne potrzeby) biegła momentami tak głębokimi pobocznościami, że ich peryferyjność wprawiała mnie w nieopisany zachwyt. Zresztą wystarczy tylko posłuchać nazw mijanych wiosek i miasteczek: Wielkie Oczy (miejsce pierwszego noclegu, pięknie odrestaurowana synagoga w centrum liczącej niespełna tysiąc mieszkańców wsi, smak zimnego piwa po osiemdziesięciu kilometrach pedałowania niewyrażalny mową ludzi i zwierząt), Krowica Sama, Huta-Złomy, Horyniec-Zdrój (niespodziewanie gargantuiczna pizza „średnia” jedzona z lokalsami w przypadkowo wybranej knajpie przy głównej ulicy miasteczka), Nielisz, Susiec, Dołhobrody…

Ostatecznie blisko pięćset przejechanych kilometrów, a wśród odwiedzonych  destynacji takie metropolie Polski Wschodniej, jak Józefów, Zwierzyniec, Szczebrzeszyn (obowiązkowa fotka w obcisłych rowerowych spodenko-pieluchach pod pomnikiem chrząszcza została oczywiście zrobiona), Zamość, Chełm, Włodawa.

Te momenty, kiedy wlewasz się całym pedałującym sobą w tę jedną konkretną chwilę. Ty, droga, mijane domy na poboczu, rozciągający się krajobraz na horyzoncie. Jednocześnie koncentracja na kierownicy i kontemplacja tego, co stopniowo wyłania się wokół. Obrazy, zapachy, pęd powietrza na zjazdach.

Wreszcie delikatny dźwięk opon drgających na nierównym asfalcie (nic tak nie uświadamia zamożności poszczególnych jednostek samorządu terytorialnego oraz granic między mijanymi gminami, jak dłuższa jazda rowerem), postoje przy zawsze ukwieconych kapliczkach i przydrożnych krzyżach postawionych na pamiątkę zniesienia pańszczyzny przez rosyjskiego cara. Radość i poczucie nasycenia, jakie odnalazłem w połączeniu ruchu, krajobrazu, bezinteresownego patrzenia i kontemplacji było dla mnie prawdziwym duchowym odkryciem.

Przez te kilka dni pedałowania przez wiejskie poboczności, leśne zagajniki i zakurzone drożyny wytyczone między łanami dojrzewających zbóż towarzyszyły mi echa lektury Szkiców piórkiem. Nikt tak jak Andrzej Bobkowski nie oddał literacko kontemplacyjnego piękna rowerowego włóczęgostwa. Fraza, która momentami przechodzi w malarską poetyckość, jakby Bobkowski samym słowem rozpościerał przed nami jednocześnie konkretny widok, uczucia i duchową tęsknotę skrytą za krajobrazem, wiatrem i drogą rozwijającą się pod oponami naszych jednośladów.

Oddajmy głos samemu autorowi Szkiców, aby dostrzec te medytacyjne piękno pomieszczone w prostocie pedałowania: „Dzień jesienny, popielaty i pogodny ranek. Wyjechałem kilka minut po siódmej, zabierając ze sobą chleb z serem i kawałek czekolady. […] W otaczającej wszystko ciszy rozsnutej jak pajęczyna, szelest rozgniatanych kołami liści miał w sobie coś z szeptu i potęgował milczenie. […] Rower mknie cicho po asfalcie i w uszach huczy wiatr. Nastawiam się na kolory, dźwięki i obrazy jak pod strumienie wody. Prysznic wrażeń. I zabawa. Kręcąc monotonnie pedałami, mówię sobie: «Teraz uwaga na kolory». Po chwili: «Teraz łap szczegóły, te drobne, te nicy». Te «nicy» niedostrzegalne, które w sumie tworzą «wszystko»”.

W ostatnim czasie w sposób przejmujący kontemplatywne piękno poboczności i peryferyjności przedstawiła… piosenkarka Sanah. Przyjrzyjcie się uważnie teledyskom do jej ostatniej płyty. Artystce udało się nie tylko wydobyć głębię polskiej poezji, ale jednocześnie za pośrednictwem wyśpiewanych strof Sanah pozwoliła nam z odmiennej perspektywy ujrzeć to, co zwykłe i codzienne w otaczającej nas przestrzeni. 

W klipie do Nic dwa razy oglądamy powolną, wręcz majestatyczną scenę przeprawy krów przez rzekę gdzieś w anonimowej wsi polskiej. W teledysku do muzycznej wersji jednego z wierszy Adama Mickiewicza suniemy kamerą za plecami Sanah jadącej na motorze przez wieś tak zwyczajną, że aż nierealistyczną. Wreszcie w klipie do Kamienia Adama Asnyka obserwujemy piosenkarkę za kierownicą traktora, toczącą się leniwie pośród łąk i pól kukurydzy.

Właśnie dzięki temu, że teledyski towarzyszą nastrojowej, kontemplatywnej poezji, jednocześnie nadają medytacyjny charakter przestrzeni, która na co dzień zatapia się w tak przeciętnej zwykłości, że aż staje się przezroczysta. Sanah niespodziewanie wydobyła tę rutynową przestrzeń na światło dzienne, poddała nam do uważnego obejrzenia, skupienia się na szczególe, dostrzeżenia piękna skrytego pośród domów z pustaka i przydrożnych ogródków, jakie znamy z setek polskich wsi rozsianych po całym kraju.

Jej teledyski są jak hymn napisany na cześć Krowicy Samej, Suśca i Dołhobrodów, które oglądałem na trasie Green Velo. Były niczym nowa przestrzenna wyobraźnia, która oswojone już miejsca pozwala obserwować tak, jakbyśmy robili to po raz pierwszy w życiu i czynili to wreszcie na poważnie. Znów Bobkowski: „Cudowna noc. Tadzio, jak zwykle, usypia z palącym się papierosem w ustach. Cisza jest absolutna, bo nawet studnia przestała tykać. Wyłączyli ją na noc. W dogasającym ogniu czasem coś syknie, trzaśnie, wyskoczy płomyk i schowa się. «Ojcze nasz, któryś jest w niebie…»”.

Bóg wielkiej płyty, pastelowych balkonów i osiedlowych warzywniaków

Flaner (flâneur – włóczęga, spacerowicz, próżniak). Opis na stronie Wikipedii podaje, co następuje: „Osoba należąca do subkultury, której początki przypisuje się XIX-wiecznej Francji, a która później rozwinęła się również w Niemczech i reszcie Europy, na którą składało się spacerowanie, chadzanie po mieście, kontemplowanie miejskiego życia oraz wielogodzinne obserwowanie i komentowanie życia ulicy”.

Od zawsze uwielbiałem szwendać się bez specjalnego celu i przyczyny. To było i nadal jest łażenie autoteliczne, bezinteresowne, spełnienie w kolejnych stawianych krokach. 

W tamto sobotnie zimowe południe mróz był już naprawdę srogi, a spod podeszw dochodził charakterystyczny, nieco piskliwy, ale kojący dźwięk deptanego śniegu. Zanim zdążyłem dojść na przystanek i wsiąść do tramwaju linii numer cztery, mój nos zamienił się już we wściekle czerwoną ozdobę świąteczną idealną do zawieszenia na bożonarodzeniowej choince obok złotego łańcucha i bałwanków z piernika.

Po kilkudziesięciu minutach jazdy wyszedłem na przystanku Stella-Sawickiego i szybko zagłębiłem się w PRL-owskie blokowiska. Myśli leniwie krążyły po głowie w takt powolnie stawianych kroków, a wzrok błądził po balkonach, ławkach oraz okutanych w czapki i szaliki mieszkańcach wyprowadzających swoje czworonożne pupile. Chłonąłem obrazy sobotniej rutyny.

Gierkowska wielka płyta to moja osobista axis mundi, betonowa oś świata. To właśnie przestrzeń rozpostarta między czteropiętrowymi blokami (bardziej) lub jedenastopiętrowymi wieżowcami (mniej) i przetykana aptekami, przychodniami, bibliotekami i osiedlowymi jadłodajniami daje mi poczucie zakorzenienia i osadzenia w świecie. Jest przestrzenią, w której czuję się u siebie. Integralny mikrokosmos ukryty pośród miejskiego zgiełku.

Dokładnego miejsca nie jestem już w stanie odtworzyć. To niesprecyzowanie idealnie rymuje się z charakterem całego doświadczenia. Na pewno stały tam gierkowskie drapacze chmur, na pewno między wieżowcami z wielkiej płyty rozciągały się szerokie połacie zmrożonej i zaśnieżonej trawy. Ten styczniowy moment zaskakującej radości został mi zesłany gdzieś pomiędzy salonem fryzjerskim „Pati”, placówką „Rybowicz Mariusz. Handel obwoźny” i Plantami Bieńczyckimi.

Wiem, że zabrzmi to patetycznie, ale to doświadczenie mogę porównać do przeszywającej chwili duchowej iluminacji. Mijane bloki, spacerujący mieszkańcy, nierówny chodnik, rzut oka na osiedlową górkę, z której zjeżdżały właśnie na sankach miejscowe dzieciaki. I to niespodziewane poczucie szczęścia i pełni, jakby nagle czas i przestrzeń zostały nasycone aż do dna. 

Zakorzeniające w tej jednej, rozświetlonej powoli już zachodzącym słońcem i bielą śniegu chwili, ale jednocześnie wyrzucające poza ten konkretny moment. Chwila zaświatowa niczym powidoki czegoś więcej, jakby Pan Bóg „puszczał zajączki”, przyciągając nas ku sobie. To, co w tej chwili było najważniejsze, to jej bezinteresowny charakter. Ona po prostu przyszła, spłynęła, była niczym dar i łaska. Tajemnica, niespodzianka, doświadczenie poza logiką utylitarności i prostej racjonalności.

Mam głębokie przeczucie, że katolicki Bóg jest Bogiem wielkiej płyty, pastelowych balkonów i osiedlowych warzywniaków. Bogiem zardzewiałych huśtawek, graffiti nawołujących do krytycznego stosunku wobec Wisły Kraków i wydeptanych przez środek blokowiska ścieżek.

Nie w tym sensie, że Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Św. tworzą komisję konkursową rozstrzygającą wyższość gierkowskich bloków nad modernistycznymi kamienicami i wiejskich domów nad deweloperskimi osiedlami (do tego rozstrzygnięcia nie musimy akurat angażować Boskiej instancji).

Skoro Jezus zdecydował się na duchowy skandal wcielenia, to mimo skażenia naszego świata grzechem pierworodnym możemy szukać w otaczającym nas stworzeniu powidoków wieczności. Tajemnica wcielenia naświetla materialny wymiar naszej wiary, pokazuje, że popadanie w skrajność spirytualizacji i gnostyckie uciekanie od materii są duchową ślepą uliczką. 

Poprzez radosne czerpanie z tego, co materialne – z peryferyjnych krajobrazów, prostoty rowerowej jazdy, piękna ukrytego w codziennym krajobrazie, włóczęgostwa pośród betonowego gąszczu miasta – możemy otwierać się na działanie łaski, która przychodzi ostatecznie spoza nas, ale wkracza w to, w czym na co dzień jesteśmy zanurzeni.

Robert Makłowicz idzie na kebaba

„Robert Makłowicz jest jak zupa pomidorowa – wszyscy go lubią” – tak w podcaście Kultura poświęcona Konstanty Pilawa podsumował lapidarnie głównego bohatera odcinka. Jednak wartość duchowego obywatela Austro-Węgier wykracza znacznie dalej niż tylko nawiązanie do czerwonego klasyka polskich głębokich talerzy. Makłowicz swoją internetową serią wideo zaprezentował nam bowiem, można by rzec, pewną integralną formę życia.

Pokazał, jak bezinteresownie czerpać prostą radość z codzienności, otaczających nas krajobrazów, gorącego jedzenia na stole i zimnego wina w kieliszkach. Jednocześnie ten jego sensualny, organoleptyczny ideał życia pozbawiony jest snobizmu i ostentacyjnej konsumpcji. Dla Makłowicza jedzenie i alkohol nie są wyznacznikiem klasowego statusu, nie służą podbijaniu społeczno-stratyfikacyjnego ego. To po prostu radość, spełnienie samo w sobie.

Cudowne odcinki Makłowicza z Chorwacji i Umbrii są niczym filmowe odpowiedniki tych krótkich zdań i fragmentów przetykających rytmicznie dziennik jego duchowego, literackiego kompana, Andrzeja Bobkowskiego.

„Na rue d’Assas weszliśmy do małej restauracyjki. Białe, mrożone wino”; „Piję zimne piwo po bistrach”; „Zaszyłem się w kącie naszego bistra, kazałem sobie podać szklankę rumu, wrzuciłem cztery kostki cukru i jest mi dobrze. […] Teraz jest ciepły wieczór, popaduje deszcz i jest świeżo. Rum ma kolor (oczywiście) ciemnego bursztynu i pachnie. Rum… Wtulam się jeszcze głębiej w róg kanapki i zapalam fajkę. Ogarnia mnie cudowna, spokojna bezcelowość”.

Co szczególnie istotne, bardzo często posiłki, którymi zachwyca się Makłowicz, nie są wcale żadnymi wykwintnymi specjałami z najdroższych restauracji. Są raczej jak internetowa historia opublikowana na profilu Historyczne memy o pierwszym kebabie zjedzonym w zimie:

„Plucha idzie, to przypominam: wszystkie gwiazdki Michelina, omelettes au fromage, haute cuisine i krewetki mrożone ciekłym azotem w kuchni molekularnej są niczym przy najwspanialszym zjawisku kulinarnym, jakim jest pierwszy gryz kebaba w zimie. […] Czekasz w ciepełku, aż słyszysz głośne «SESNASCI» i odbierasz parującego bydlaka. Odwijasz papier, otwierasz usta, zamykasz oczy, bierzesz gryza… I przez tę jedną sekundę doskonale rozumiesz, jak czuła się widownia 7 mają 1824 w Wiedniu na premierze IX symfonii Beethovena, kiedy wjechał chór z FREUDE SCHÖNER GÖTTERFUNKEN. Jesz. Nie ma problemów z niczym, wszystko jest dobrze”.

Obdrapany stolik, zimne piwo, beztroski śmiech

Nie pamiętam, w jakich okolicznościach znaleźliśmy się tam po raz pierwszy, ale chwała Bogu, że w ogóle tam trafiliśmy. Żeby dostać się do środka, należy bowiem wejść w głąb kamienicznej oficyny – sam szyld przed wejściem niczym się nie wyróżnia i niczym specjalnym nie zachęca.

Typ knajpy: raczej spelunowa, ale przez to bezpretensjonalna, bardzo szybko przełamująca nieufność i zdystansowanie, dająca w zamian poczucie zakorzenienia i bezpieczeństwa. Raptem kilka mniejszych i większych całkiem wysłużonych stolików. 

Na naszym już stałym, okrągłym, idealnym dla grupki pięciu oddanych przyjaciół stoi jeszcze staroświecka lampka. Zasadniczo w całym lokalu światło jest przytłumione, co buduje atmosferę pewnej intymności i otwartości.

W rogu knajpy maszyna do gry w darta, przy ladzie za każdym razem dostrzegamy tych samym stałych bywalców. Pewnie jednych z ostatnich lokalsów mieszkających jeszcze przy Rynku Głównym w Krakowie, który został oddany już dawno na turystyczny żer hiszpańskim studentkom z Erasmusa i wiecznie pijanym chłopakom z Birmingham i Ipswich.

Jednych i drugich na szczęście w knajpie nie uświadczymy. Jest za to anglosaski rock z lat 70. puszczany na Winampie (sic!) z miniaturowego laptopa jednego z barmanów, jest zimna, lana Perła za osiem złotych, jest Jack Daniels z colą, którego cena fluktuuje wraz ze stanem trzeźwości barmana. Są wreszcie nasze przyjacielskie spotkania, rozmowy, wspólne picie, prosta realizacja antropologicznego modelu homo reciprocans, człowieka jako istoty relacyjnej.

Szklaneczką rumu można cieszyć się samotnie, jak czynił to Andrzej Bobkowski, albo wespół z najbliższymi przyjaciółmi, kiedy ten bursztynowy płyn przechodzi powoli przez gardła i jednocześnie daje sensualną radość. Jest jak Boży dar dla człowieczego podniebienia i lepiszcze dla naszej towarzyskości. 

Tak o bezinteresownym pięknie i duchowej wartości stałego stolika w ulubionej knajpie oraz przyjacielskich relacjach budowanych z kuflem w ręku napisał w jednym ze swoich felietonów Jan Maciejewski: „C.S. Lewis, J.R.R. Tolkien, Charles Williams i jeszcze kilku innych oksfordzkich intelektualistów odkładało raz w tygodniu na bok wszystkie inne obowiązki i udawało się na wielogodzinne posiedzenie do pubu «Pod Orłem i dzieckiem».

Zamawiali po kuflu piwa (oczywiście nie zapominali się nimi zderzyć), po czym Lewis wykrzykiwał swoim tubalnym głosem: «Czy naprawdę nikt nie ma niczego do przeczytania?». To w rogu pubu, w oparach alkoholu zabrzmiały publicznie po raz pierwszy fragmenty «Lwa, czarownicy i starej szafy» czy «Władcy Pierścieni» i «Silmarillionu». I wielu innych powieści, dziesiątek wierszy czy artykułów.

Kolejne kufle piwa podsycały odwagę szanowanych profesorów po godzinach piszących najpiękniejsze historie, jakie wydały nasze czasy. Pewnie bez niego nie odważyliby się podzielić nimi z przyjaciółmi, tym z kolei mogło zabraknąć odpowiedniego entuzjazmu bądź krytycyzmu w ich ocenie. I drzwi do Narnii pozostałyby pewnie zamknięte, Śródziemie – nieodkryte”.

Bóg marynowanej karkówki, whisky z colą i sosu grzybowego do wigilijnych gołąbków

Ostateczną stawką jest umiejętne połączenie sacrum profanum, ziemskiej materii z duchem, który wystawia nas ku przebłyskom wieczności. Tak jak w poruszającej scenie filmu Truflarze, kiedy katolicki ksiądz błogosławi przed ołtarzem jednego z bohaterów, zbieracza trufli, stojącego tam już w pełnym „truflarskim rynsztunku”. Ksiądz błogosławi także psa, który te trufle swoim psim nosem będzie w ziemi wyszukiwał.

Była w tej scenie fundamentalna duchowa prawda o tym, że to, co w ziemi, jest Bożym darem, przyjemnością daną nam od Pana, lecz jednocześnie jest tym, co odsyła nas dalej, poza to, co materialne. Przyjemność i wiara stojące nie w sprzeczności, lecz w harmonijnej współpracy, prowadzą ku temu, co poza doczesnością. 

Niczym we fragmencie eseistycznej książki Rogera Scrutona pt. Piję, więc jestem, poświęconej filozoficznej i duchowej analizie spożywania wina: „Bóstwa, od których biorą nazwy wioski Francji – czy to bóstwa pogańskie, jak w przypadku Mercurey i Juliénas, czy chrześcijańskie jak w przypadku St Amour i St Joseph – są strażnikami krzewów winorośli, które zawdzięczają swój charakter nie tylko solom mineralnym wyssanym z ziemi, lecz również rytuałom ofiarniczym trwałych wspólnot. Ta myśl była utajona w pierwszym łyku Château Trotanoy i jest myślą, której wierzę do dzisiaj”.

Jest rzeczą oczywistą, że w tym umiłowaniu jedzenia, picia i biesiadowania musimy unikać jednego z grzechów głównych, czyli nieumiarkowania. Za tym kryje się ostrzeżenie przed nadmiarem bodźców, przedmiotów, emocji. Piąty z grzechów głównych przestrzega nas przed duchową zgubą konsumpcjonizmu i oddania się na służbę demonowi mamony.

Często zastanawiam się, czy równie zgubny dla naszej duszy nie może być też przesadny duchowy purytanizm, ponownie jak w przypadku kontemplacji codzienności – gnostycka z natury ucieczka od cielesności, stworzenia materializującego się w napitku i mięsiwie.

Tak jak wcześniej pisałem o Bogu wielkiej płyty, pastelowych balkonów i osiedlowych warzywniaków, tak teraz napiszę o Bogu marynowanej karkówki, whisky z colą i sosu grzybowego do wigilijnych gołąbków. Jestem bowiem głęboko przekonany, że bezinteresowne, radosne spożywanie i picie, najlepiej relacyjne, w towarzystwie rodziny i przyjaciół może nas duchowo wzbogacać, uczyć logiki daru, wyrywać z rutyny codzienności ku przebłyskom pozadoczesnej rzeczywistości. 

Przeszywająco o tym duchowym, wręcz liturgicznym, wymiarze zmysłowej przyjemności pisał już wielokrotnie przywoływany w tym tekście patron tytułowego katolickiego hedonizmu, Andrzej Bobkowski. W jego prozie czytamy, że „nie ma chyba nic przyjemniejszego, niż w duszny poranek lata paryskiego zaszyć się w kącie jakiegoś bistra i sączyć zimne piwo. Zapalić papierosa i po prostu – istnieć. Nic więcej. Żyć i modlić się. Coraz częściej modlę się nad szklanką piwa lub kieliszkiem rumu, bo są to momenty, w których naprawdę czuję, że jeszcze żyję. I dziękczynię”.

***

Koniec stycznia, zimowy poranek, niski pagórek tuż za osiedlem domów jednorodzinnych w Rabce-Zdroju. Sam początek trasy na Turbacz. Niebo zamglone, dźwięcząca w uszach cisza, świeży śnieg rozsypany wokół ścieżki wiodącej zaśnieżonymi polami w stronę lasu. Krajobraz wyrywający z przytłaczającej przyziemności, fantastyczny klimat jak z baśni braci Grimm.

Po przejściu całego miasta przyszedł czas na krótki odpoczynek przed właściwym marszem na szczyt. Z telefonu leciał soundtrack z filmowego Władcy Pierścieni, konkretnie ten melodyjno-kojący kawałek pt. Concerning Shire. Z rąk do rąk przechodziła dwustumililitrowa butelka Soplicy wiśniowej schłodzona doskwierającym mrozem. Z naszych ust wylatywały obłoczki dymu z palonych Cameli niebieskich. Na pierwszy rzut oka nie wydarzyło się nic wyjątkowego. Tak naprawdę wydarzyło się wtedy wszystko. Chwała Tobie, Panie.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.