Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Kapitalista na kozetce u katolika?

Kapitalista na kozetce u katolika? Grafikę wykonała Julia Tworogowska.

Wspólne wszystkim ludziom jest dążenie do szczęścia – pisze Arystoteles w Etyce nikomachejskiej. Wszelkiej maści „kołcze” i trenerzy osobowości prawią, że drogą do samospełnienia jest różnie pojmowany sukces, do którego wiedzie trudna i pełna wyrzeczeń ścieżka samorozwoju. Kohelet i św. Paweł mają alternatywny pomysł. Warto ich dziś posłuchać, zamiast dostosowywać życie do kapitalistycznej młócki.

Uczitsia, uczitsia, uczitsia!

Zasiadając do pracy nad tekstem, odbyłem retrospektywną podróż do czasów szkolnych. Próbowałem odtworzyć, jaką wizję dobrego życia sprzedawała nam powszechna edukacja. Mnie i moim rówieśnikom wtłaczano do głowy prostą receptę na szczęście: dobrze się uczyć (domyślnie: dużo), pójść na dobre studia i znaleźć dobrą pracę.

Przepis prosty jak konstrukcja cepa, który można by zamknąć w słowach Lenina: „Uczitsia, uczitsia, uczitsia”! Najlepiej oczywiście byłoby być orłem z przedmiotów ścisłych (każdy przecież wie, że humaniści ostatecznie kończą w Maku).

To, czy wszechstronna edukacja jest rzeczywiście kluczem do sukcesu, to zupełnie inny temat. Faktem jest, że w jej toku przekazano mi dwie możliwe opcje samorealizacji. Jedna to zajęcie wysokiej pozycji w hierarchii kapitalistycznego świata poprzez wykonywanie dobrze płatnej i prestiżowej pracy, druga to uczynienie ze swej pasji sposobu na życie. Do jednego i drugiego kluczem miał być systematyczny rozwój w konkretnej dziedzinie, ale tylko pierwsza opcja miała gwarantować dobrobyt.

Zaryzykuję tezę, że choć wielu z nas nie do końca wierzy w to, że realizacja jednej z tych dwóch ścieżek rzeczywiście może przynieść upragnione szczęście, to mamy je wdrukowane w naszą podświadomość. Często bywa tak, że nasze poczucie wartości jest zależne od stopnia ich realizacji bądź nierealizacji, dlatego warto przyjrzeć się im bliżej. Z pomocą przychodzi popkultura.

Ten tekst ukazał się w 61. tece „Pressji”, pt. „Nadzieja Chrześcijańska”. Podoba Ci się? Sprawdź, co jeszcze przygotowaliśmy w najnowszym numerze naszego pisma!

Współcześni mnisi

Przykładem filmu, który jak w soczewce ogniskuje wszystkie meandry pogoni za sukcesem, jest Whiplash. Opowiada historię Andrew Neimanna, młodego perkusisty, który chce zostać gwiazdą jazzu. W pewnym momencie trafia pod skrzydła nauczyciela, Terence’a Fletchera, który stosuje brutalne metody pedagogiczne. Fletcher jest perfekcjonistą, reaguje agresją na każdy błąd podopiecznych, poniża uczniów oraz manipuluje ich emocjami.

Obserwując głównego bohatera, możemy zobaczyć poświęcenie, na jakie musi być gotowy, by osiągnąć zamierzony cel. Widzimy jego ofiarę z ciała (ręce zakrwawione od grania), ofiarę z duszy (znoszenie upokorzeń ze strony nauczyciela), obserwujemy też zmaganie się z trudnymi dylematami moralnymi. Czy Andrew jest gotów poświęcić miłość, by osiągnąć cel?

Z kolei filmem obrazującym sukces rozumiany jako zajęcie wysokiej pozycji w kapitalistycznej hierarchii świata jest Wilk z Wall Street. Jordan Belfort, główny bohater dzieła Martina Scorsesego, jest gotów praktyczne na wszystko, by stać się jednym z najbardziej wpływowych maklerów na świecie. W pogoni za sukcesem porzuca swoją pierwszą żonę, oszukuje innych oraz traktuje ludzi jak narzędzia do pomnażania wpływów i pieniędzy. Widzimy, jak Belfort upaja się poczuciem niemalże boskiej mocy i nieograniczonych możliwości. Swoją pozycję konsumuje przez wyuzdany seks i zażywanie narkotyków.

Całe życie (w jednym i drugim przypadku) podporządkowane jest doskonaleniu się ukierunkowanym na osiągnięcie konkretnego celu. Wielogodzinne ćwiczenia, rygorystyczne diety, ofiara z relacji międzyludzkich – na to wszystko musi być gotowy ten, kto chce wspiąć się na szczyt.

Współcześni asceci sukcesu poświęcają wszystko, co mogłoby przeszkodzić im w dotarciu do upragnionego celu, tak jak mnisi podporządkowują całe swoje życie, by osiągnąć doskonałość moralną i świętość. Współcześni muzycy, sportowcy i przedsiębiorcy podporządkowują wszystko, by osiągnąć perfekcję w swej dziedzinie. Każdy z nich musi być gotowy na ofiarę, wyrzeczenie i ciężką, systematyczną pracę.

Rozczarowanie samodoskonaleniem

Choć czymś słusznym jest postulat rozwijania samego siebie, to w dążeniu do ideału sukcesu w powyższych konfiguracjach można wpaść w pułapki. Po pierwsze, sukces rozumiany jako wspięcie się na szczyt jest realizowalny dla bardzo niewielkiego ułamka ludzi. Nie wszyscy mogą być najlepsi. Nie unieważnia to faktu, że współczesny człowiek mniej lub bardziej działa według bardzo podobnej mechaniki. Każdy walczy o maksymalizację swoich możliwości, nierzadko za wszelką cenę.

Po drugie, osiągnięcie sukcesu nie zawsze zależy od nas. Nie mamy wpływu na środowisko, w którym się wychowaliśmy, na naszą strukturę psychiczną dziedziczoną genetycznie i kształtowaną w wychowaniu, zaś w życiu zawsze może przydarzyć się coś nieoczekiwanego, np. poważna choroba. Możemy się samodoskonalić i z przyczyn od nas niezależnych celu nie osiągnąć lub osiągnąć go, ale szybko utracić. Uczynienie z sukcesu głównego sensu życia to zabawa obarczona bardzo dużym ryzykiem.

Po trzecie, zafiksowanie się na osiągnięciu sukcesu może przyjąć postać neurotyczną. Jeżeli uzależniamy całą naszą wartość i sens życia od pracy, zawodu, pozycji itd., to nieunikniona możliwość utraty skazuje nas na ciągły niepokój i zatroskanie. W ten sposób rzekomy samorozwój może zacząć przypominać walkę o przetrwanie, a egzystencja stać się udręką, doświadczaniem permanentnego stresu i nieumiejętności cieszenia się z tego, co jest.

Ostatecznie zaś sukces nas nie zaspokaja, gdyż apetyt rośnie w miarę jedzenia i po osiągnięciu jednego szczebla, szukamy kolejnego, na który moglibyśmy się wspiąć. Nieustannie potrzebujemy celu i nie ma takiej poprzeczki, po przeskoczeniu której uznajemy, że już nam wystarczy, zdobyliśmy wszystko.

Nieustanne i neurotyczne wręcz pragnienie samorozwoju negatywnie wpływa na kondycję psychiczną ludzi. Zapracowanie i permanentny stres związany z presją osiągnięcia statusu człowieka sukcesu to czynniki niszczące zdrowie. Pokazuje to popularność wszelkiego rodzaju psychoterapii, treningów mindfulness, coachingu i medytacji, szczególnie wśród wielkomiejskich pracowników korporacji, którzy pragną odzyskać stan elementarnej równowagi.

Wyzwolenie z neurotycznego zapie***lu

Swoją odpowiedź na ślepą uliczkę „kapitalistycznej młócki” ma również chrześcijaństwo. I to w miejscu, które na pierwszy rzut oka wydaje się ostatnim, w jakim można by ją znaleźć. „Marność nad marnościami, wszystko marność!” (Koh 1,1) – czytamy w Księdze Koheleta i wszystko staje się jasne.

W powszechnej świadomości Kohelet odbierany jest jako skrajny defetysta, od czytania którego odechciewa się żyć. Można ewentualnie założyć deathmetalową kapelę inspirowaną tekstami typu: „Los bowiem synów ludzkich jest ten sam, co i los zwierząt; los ich jest jeden: jaka śmierć jednego, taka śmierć drugiego, i oddech życia ten sam. W niczym więc człowiek nie przewyższa zwierząt, bo wszystko jest marnością” (Koh 3,19-20). Jednak gdy czytamy Koheleta całościowo i uzupełniamy go nowotestamentalnym przekazem, okazuje się, że wbrew pozorom przesłanie mędrca jest na wskroś terapeutyczne. Pomaga uporać się ze wciskanym nam od dzieciaka łaknieniem sukcesu ponad wszystko inne.

Diagnoza Koheleta pokrywa się z moimi uwagami dotyczącymi problematyczności ideału sukcesu. Nasze doczesne cele są nietrwałe, a ich osiągnięcie często od nas niezależne, gonienie za nimi nierzadko przybiera postać neurotycznego zabiegania. 

„Kto kocha się w pieniądzach, pieniądzem się nie nasyci; a kto się kocha w zasobach, ten nie ma z nich pożytku. To również jest marność. Gdy dobra się mnożą, mnożą się ich zjadacze. I jakiż pożytek ma z nich właściciel, jak ten, że nimi napawa swe oczy? Słodki jest sen robotnika, czy mało, czy dużo on zje, lecz bogacz mimo swej sytości nie ma spokojnego snu” (Koh 5, 9,11) – głosi Księga Koheleta. Czy tylko mnie, gdy czytam ten fragment, staje przed oczami cała masa coachingowych poradników o tym, jak zostać rekinem biznesu?

Kohelet nie poprzestaje na pesymistycznej diagnozie. Proponuje także konkretną, pozytywną wizję. Po pierwsze, zaleca, by doceniać drobne i większe radości, które daje nam życie, aby być tu i teraz. „Poznałem, że dla niego nic lepszego, niż cieszyć się i o to dbać, by szczęścia zaznać w swym życiu. Bo też, że człowiek je i pije, i cieszy się szczęściem przy całym swym trudzie – to wszystko dar Boży” (Koh 3,12-13) – czytamy.

Nie chodzi tu jednak o libertynizm lub hedonizm. Księga Koheleta bowiem przypomina: „Ciesz się, młodzieńcze, w młodości swojej, a serce twoje niech się rozwesela za dni młodości twojej. I chodź drogami serca swego i za tym, co oczy twe pociąga; lecz wiedz, że z tego wszystkiego będzie cię sądził Bóg! Więc usuń przygnębienie ze swego serca i oddal ból od twego ciała, bo młodość jak zorza poranna szybko przemija” (Koh 11,9-10).

Grzechem jest nie korzystać z przyjemności, żyć bez zachwytów, ignorować piękno tego świata. Jak mówił Jan Kaczkowski, trzeba żyć na pełnej petardzie, zaś mistyka to także zachwyt nad smakiem dobrego steka i wykwintnego wina. Nie znaczy to jednak, że można pozwalać sobie na lekkomyślność, sądząc, że moralność stoi na przeszkodzie zyskania satysfakcji z losu.

Po drugie, całą Księgę Koheleta przenika ufna wiara w Opatrzność i w to, że istnieje mądra i kochająca Siła, która kieruje losami świata. „Uczynił wszystko pięknie w swoim czasie, dał im nawet wyobrażenie o dziejach świata, tak jednak, że nie pojmie człowiek dzieł, jakich Bóg dokonuje od początku aż do końca” – przypomina biblijny tekst (Koh 3,11). Nie jesteśmy skazani na ślepy los i fatum. Wiara w opatrzność ma charakter terapeutyczny – w jej perspektywie nawet najbardziej tragiczne wydarzenia mogą mieć sens.

Te dwa elementy, jakimi są stwierdzenie nietrwałości rzeczy doczesnych i wiara w Opatrzność, uzupełnia św. Paweł o postawienie konkretnego życiowego celu. Apostoł narodów w Liście do Kolosan pisze: „Dążcie do tego, co w górze, nie do tego, co na ziemi” (Kol 3,2).

Pamiętam, gdy byłem na niedzielnej mszy, uderzyło mnie to, że właśnie ten fragment był czytany razem z Koheletem. Marność świata i dążenie do nieba – skąd takie zestawienie? Wtedy mnie olśniło. Stwierdzenie, że wysokie stanowisko w korpo nie może być celem życia, to trochę za mało. Skoro rzeczywistość mnie otaczająca jest nietrwała, to gdzie mam szukać sensu? Dla mnie odpowiedzią jest cel przekraczający horyzont śmierci, świadomość, że będąc tu na ziemi, jestem pielgrzymem zmierzającym w konkretnym kierunku.

Cel, który stawia św. Paweł, wyzwala z lęku przed porażką w kapitalistycznym wyścigu szczurów. Jeżeli mój cel nie jest tutaj, to łatwiej o dystans wobec wielu życiowych niepowodzeń.

Co więcej, gdyby nie takie postawienie sprawy, to celebracja życia tu i teraz odbywałaby się w cieniu Tanatosa – świadomości, że przestanę istnieć. W ten sposób podstawowy lęk każdego człowieka – lęk przed śmiercią – również zostaje przezwyciężony. Ustawienie ostatecznego celu naszego życia poza granicą śmierci skutecznie chroni przed utratą sensu, na co jesteśmy narażeni, lokując cel naszego życia w tym, co nietrwałe i przemijalne.

Odpowiada skutecznie też na fakt, że człowiek, zdobywając kolejne „szczeble” rzeczywistości, nie znajduje w niej zaspokojenia i chce ciągle więcej i więcej. „Będąc bowiem stworzeniem, doświadcza z jednej strony wielorakich ograniczeń, z drugiej strony czuje się nieograniczony w swoich pragnieniach i powołany do wyższego życia” – czytamy w Gaudium et spes.

Ktoś może wysunąć zarzut, że takie postawienie sprawy musi nieuchronnie prowadzić do eskapizmu i rezygnacji z życia. Paradoks polega jednak na tym, że jest zupełnie na odwrót. Presja związana z uzależnianiem poczucia własnej wartości od sukcesu może być paraliżująca.

Jeżeli zaś „nasza ojczyzna jest w niebie” (Flp 3,20), jak czytamy w Liście do Filipian, to czy nie łatwiej stawiać czoła wyzwaniom? Nie łatwiej ryzykować i podejmować trudne decyzje, wiedząc, że nasza wartość nie zależy jedynie od nas i wyroków losu, ale jest po prostu w nas wpisana na mocy naszej przyrodzonej godności?

Czy świadomość, że wobec ostatecznego celu nasze małe, a nawet wielkie z naszej perspektywy porażki nie mają aż tak wielkiego znaczenia, nie jest ostatecznie kojąca i wyzwalająca? Zatem memento mori i do przodu!

Samorozwój jest OK

Czy wobec ustalenia celu życia poza doczesność jest jeszcze miejsce na pracę i realizację talentów, czy powinniśmy raczej rzucić wszystko, wyjechać w Bieszczady i zostać mnichami oczekującymi na przyszłe życie? Nic z tych rzeczy! Jak zapisano w Gaudium et spes, „dla wierzących jest pewne, że aktywność ludzka indywidualna i zbiorowa, czyli ów ogromny wysiłek, przez który ludzie starają się w ciągu wieków poprawić warunki swego bytowania, wzięty sam w sobie odpowiada zamierzeniu Bożemu”.

Zaś Jan Paweł II w Laborem exercens pisze, że „różne czynności przynależące do procesu pracy, a wszystkie one, bez względu na ich charakter, mają służyć urzeczywistnianiu się jego człowieczeństwa”. Tak więc praca i samodoskonalenie się są jak najbardziej dobre, jeżeli służą rozwojowi człowieka.

Zasadnicza różnica między ideałem chrześcijańskim a ideałem sukcesu będzie więc polegać na tym, że głównym celem pierwszej opcji nie jest samorealizacja rozumiana jako bycie najlepszym w czymś. Rywalizacja z innymi nie stanowi kryterium, tak samo jak zajmowanie wysokiego szczebla w kapitalistycznej hierarchii. Prawdziwym kryterium jest rozwój osobowy człowieka, czyli stawanie się coraz bardziej sprawiedliwym, panującym nad sobą, wolnym, a przede wszystkim coraz bardziej potrafiącym kochać.

Chrześcijanin powiedziałby, że miarą rozwoju jest to, na ile ktoś staje się podobny do Chrystusa – wzoru człowieczeństwa. Kryterium sukcesu nie stanowi ilość pieniędzy na koncie lub społeczny prestiż, lecz to, jak traktujemy ludzi dokoła – swoich bliskich, przyjaciół, ubogich. Oczywiście nie musi to wykluczać bycia wybitnym muzykiem jazzowym czy dobrym i majętnym przedsiębiorcą, ale duże bogactwo i popularność będą tu raczej wartością dodaną aniżeli celem samym w sobie.

Co więcej, chrześcijaństwo nie jest aż tak zafiksowane na punkcie tego, by za wszelką cenę wykonywać pracę zgodnie ze swoimi marzeniami. Presja, by spełniać je za wszelką cenę również może prowadzić do frustracji. 

Jeśli widzimy taką szansę, warto poświęcić wiele wysiłku, by zrealizować postawione przed sobą cele, jednak nie zawsze jest to możliwe. Nie wszystko zależy od nas. Pogodna akceptacja tego faktu i rzeczywistości taką, jaka jest, wydaje mi się zdecydowanie lepszym wyjściem niż szarpanie się z losem w sytuacji, w której nie możemy go zmienić.

Istnieje jeszcze jedna istotna różnica, którą warto podkreślić. W ramach świeckiego rozumienia dążenia do sukcesu człowiek jest zdany głównie na własne siły, co może prowadzić do poczucia osamotnienia lub frustracji. Dla chrześcijan najważniejszym architektem sukcesu jest tajemnicza rzeczywistość duchowa – Łaska.

Samodoskonalenie chrześcijanina można porównać do pracy ogrodnika. Ma on cały zestaw czynności, które musi codziennie wykonać, by jego ogród żył i się rozwijał – podlewa kwiaty, wyrywa chwasty itd. Nie kontroluje natomiast procesu rozwijania się roślin – to wszystko dzieje się m.in. dzięki słońcu i wewnętrznym prawom rozwoju organizmów żywych. Ogrodnik musi wykonać konkretną robotę, ale nie ma żadnej kontroli nad tym, w jaki sposób pojawią się owoce jego pracy. Podobnie jest z chrześcijańskim samodoskonaleniem.

Człowiek ma do wykonania swoją robotę, natomiast jej efekty przychodzą w sposób samoistny, niejako tajemniczy. Dzięki takiej świadomości, proces samodoskonalenia i dążenia ku czemuś nie wyklucza zachowania wewnętrznego spokoju i radości z tego, co jest. Zdrowy dystans, radość z życia i praca z ukierunkowaniem na jeden cel? Cytując klasyka, „jest [to] możliwe, jeszcze jak”!

„Zadaniem każdego człowieka jest być twórcą własnego życia: człowiek ma uczynić z niego arcydzieło sztuki” – pisał Jan Paweł II w Liście do artystów. Chrześcijanie nie są kosmitami – pracują, rozwijają się, cieszą się życiem. Różnica zachodzi na poziomie wewnętrznej postawy wobec rzeczywistości.

Chrześcijaństwo łączy w sobie pozorne przeciwieństwa – świadomość przemijalności łączy się z głębokim poczuciem sensu; samodoskonalenie z wewnętrznym spokojem, dystansem i czerpaniem radości z życia. Spełnienie życiowe jest niezależne od tego, czy staniemy się gigantami wśród maklerów na Wall Street lub gwiazdami rocka. Szczęście jest zdecydowanie bliżej, niż mówiono mi to w szkole, a to zdecydowanie dobra wiadomość.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.