Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Postchrześcijaństwo. Czas mroku i nadziei

Postchrześcijaństwo. Czas mroku i nadziei Autor grafiki: Julia Tworogowska

Duchowe zagubienie, które przeszywa na wskroś współczesną kulturę, przypomina ciemność adwentu. Tęsknimy, choć nie wiemy do końca za czym. Źródłową opowieścią dla chrześcijaństwa jest nadzieja. Czas sobie przypomnieć, co to oznacza. Spróbuję to uczynić, posługując się własnym doświadczeniem.

Bileter, który stopniowo zaczyna mieć dosyć

Tyler Durden cierpi na bezsenność. Wykonuje mało satysfakcjonujące nocne prace. Jest zatrudniony w kinie jako operator. Co wieczór, aby nadać swojej pracy nieco bardziej znośną formę, odprawia dziwny rytuał. W pewnym momencie seansu Tyler musi wymienić w projektorze jedną szpulę filmową na drugą. Przedziela te momenty pojedynczymi klatkami z… filmów pornograficznych.

Widzowie zgromadzeni na sali przez ułamek sekundy oglądają więc męskie genitalia. Patrzą na siebie zdziwieni, jakby pytają: „Czy rzeczywiście widzieliśmy to, co widzieliśmy?”. Dlaczego Tyler to robi? Czuje, że jest człowiekiem wykorzystanym przez system, pokazuje więc mu środkowy palec.

Te sceny z „Fight Clubu” zapadają w pamięć. Przywołują też, nieco mniej zabawne, wspomnienia. Na początku studiów pracowałem w jednym z krakowskich teatrów. Byłem bileterem. Wykonywałem podobną do Durdena pracę. Dostałem swój uniform. Początkowo był to wypłowiały i sporo za duży T-shirt z logiem teatru. Czułem się w nim trochę tak, jakbym znowu grał w trampkarzach starszych Szombierek Bytom, gdzie workowate, pamiętające rocznik ‘83 koszulki w rozmiarze XL służyły za stroje sportowe.

W pracy codziennie o 19:00 przedzierałem bilety, wieszałem kurtki, czasem usadzałem gości na sali. Dla widzów teatru byłem jednym z tych tysięcy anonimowych osób pracujących w Żabkach, sklepach Reserved czy Rossmanie.

Kilka razy zdarzyło się, że moi wykładowcy z uczelni, a nawet co bardziej majętni znajomi ze studiów (kogo było stać na studiach na bilet do teatru?) w ogóle mnie nie poznawali. Lekceważąco podawali tylko płaszcz do szatni lub bilet do przedarcia, nie patrząc mi w oczy.

Nie ma nic złego w dorywczej pracy biletera, trudno też narzekać, że goście teatru nie bili przede mną, bileterem, pokłonów. Nie o to chodzi. Czułem się jak Tyler Durden, bo wyjazd do Krakowa miał być jakimś nowym etapem. Tymczasem nie dość, że nie dostałem się na studia prawnicze, to zewsząd słyszałem, że do pracy biletera muszę się przyzwyczaić, bo filozofia, którą zacząłem – zdaniem większości rodziny i znajomych – obiecywała w najlepszym scenariuszu właśnie bullshit job, w najgorszym zaś niedojadanie.

Kiedyś na deskach teatru wystawiono mało udaną hiszpańską komedyjkę pt. „O psychiatrach, psychologach i innych psycholach”. Na zajęciach z filozofii czytałem depresyjnych postmodernistów i ta sztuka, mimo że usiłowała być komedią, jakoś oddawała mój niewesoły nastrój. Główny bohater, Rodrigo Montalvo Letellier, na początku pierwszego aktu wygłasza monolog, w którym mówi, że w jego życiu wszystko grało, dopóki nie zaczął chodzić do psychiatry.

Wypowiedź brzmi następująco: „U psychiatry dowiedziałem się, że słowo «szczęście» jest konwencją pozbawioną sensu. Dowiedziałem się, że powrót do stanu szczęśliwości jest nie tylko niemożliwy, ale całkowicie niemożliwy. Teraz zadaję sobie więcej pytań, niżbym chciał: na temat śmierci i na temat życia”.

Główny bohater przez cały spektakl pyta, czy jest szczęśliwy. A im częściej pyta, tym czuje się gorzej. Solidaryzowałem się z nim, ilekroć wystawiano tę sztukę.

Praca biletera ma swoje dobre strony. Jesteś niewidzialny dla innych, więc masz szansę stać się obserwatorem doskonałym. Po rozpoczęciu przedstawienia nikt nie zwraca na ciebie uwagi. Możesz kręcić się po zapleczu, garderobie, rekwizytorni. Wszystkie oczy skierowane są przecież na scenę. Reżyser konstruuje światy, rozstawia ludzi po kątach, jego duch unosi się nad spektaklem, zaś aktorzy popisują się swym talentem, a widz śledzi każdy ich ruch i zmarszczkę na twarzy.

Bileter milczy niezauważony, ale widzi więcej niż goście teatru, aktorzy czy nawet reżyser. Chroniczne przygnębienie, które nieodłącznie towarzyszyło mi na pierwszych latach studiów, łączyło się z funkcją biletera – widziałem wszystko i odgrywałem w całym tym zamieszaniu jakąś rolę, ale nie byłem częścią spektaklu.

Obserwator właściwie niczego nie robi, oczekuje na jakieś wydarzenie, które przełamie jego nudę. Jeśli nuda zdaje się nie mieć końca, przestaje się na cokolwiek czekać. Gdy czytam badania socjologiczne poświęcone osobom wchodzącym dziś w dorosłość, to myślę, że co najmniej część z nich może czuć to samo. Jak śpiewa lider białoruskiego, postpunkowego zespołu Molchat Doma:

Мы не актеры, мы не играем;
My nie jesteśmy aktorami, nie gramy;

Мы не режиссеры, мы фильмов не снимаем;
Nie jesteśmy reżyserami, nie robimy filmów.

Krótko: brakuje nam podmiotowości, a wieczna rola obserwatorów skontrastowana z obietnicą sukcesu składaną nam dziś przez świat produkuje monstrualne pokłady beznadziei, z którymi nie wiadomo, co zrobić.

Ten tekst ukazał się w 61. tece „Pressji”, pt. „Nadzieja Chrześcijańska”. Podoba Ci się? Sprawdź, co jeszcze przygotowaliśmy w najnowszym numerze naszego pisma!

Człowiek uwięziony w pudełku

Przed wyjazdem do Krakowa na studia razem z przyjaciółmi zasłuchiwaliśmy się w tzw. czwórce z Seattle (Alice in Chains, Pearl Jam, Nirvana, Soundgarden). Nosiliśmy flanelowe koszule, zapuszczaliśmy włosy „na mopa”, przy temperaturze minus dwunastu stopni Celsjusza chodziliśmy w trampkach, paliliśmy tanie fajki i piliśmy tanie piwo (do tej pory odwracam wzrok w sklepie, gdy widzę na półce ciepłego lagera marki Harnaś).

Klimat, który wówczas panował w moim środowisku, był podobny do atmosfery festiwalu Woodstock z 1999 r. przedstawionego w serialu dokumentalnym Netflixa pt. „Totalna katastrofa. Woodstock ‘99”. Wymowny jest kontrast, jaki obserwujemy między intencjami organizatorów festiwalu a zgromadzoną na nim publicznością. Pierwsi chcieli powracać do idyllicznego klimatu pierwszego Woodstocku z 1969 r. i jego mitem wolnej miłości, pokoju i duchowości podrasowanej LSD; drudzy natomiast przyjechali, aby wyładować swoją złość i frustrację końca wieku – na kapitalizm, globalizację i brak wiary w wielkie opowieści.

Dla beztreściowego buntu obecnego w kulturze tamtego czasu znamienny jest fakt, że w 1999 r. wydarzył się nie tylko feralny Woodstock zakończony olbrzymim skandalem (gwałtami, kradzieżami i podpaleniem całej infrastruktury), ale swoje premiery miały też kultowe filmy – wspomniany już „Fight Club” i „Matrix”. Oba pokazywały to samo co festiwal – chęć ucieczki od zepsutego świata, który przerażał nadmiarem, jednostajnością, banałem.

Kilkanaście lat później w moim małym, śląskim mikrokosmosie czasów liceum klimat był dość podobny. Towarzyszyła nam atmosfera schyłkowości, za którą szedł gniew i poczucie, że niewiele da się z tym zrobić. Można się było buntować, ale dla samej potrzeby wyładowania wściekłości. Jak kilkanaście lat wcześniej na rozniesionym przez publiczność festiwalu w stanie Nowy Jork.

Muzycznie jednak podróż ta cofała się jeszcze o kilka lat wstecz. Koniec XX w. to czas, w którym muzyka grunge’owa złoty okres miała już za sobą. Na Woodstocku ‘99 rolę gwiazd odgrywały takie zespoły, jak Limp Bizkit czy Korn. Grunge był inny. Podobne są ciężkie metalowe brzmienia i gniew, jednak przez te teksty przedzierał się nieśmiało świat wartości.

W utworze „Man in the Box” grupy Alice in Chains Layne Stanley (podobnie tragiczna postać jak Kurt Cobain) śpiewa swoim czterooktawowym głosem:

I’m the man in the box
Buried in my shit
Won’t you come and save me?
Save me
Feed my eyes
(Can you sew them shut?)
Jesus Christ
(Deny your maker)
He who tries
(Will be wasted)
Oh, feed my eyes
(Now you’ve sewn them) shut

To nie jest po prostu reportaż z bezradności. To domaganie się, jak w Psalmie 130, wyzwolenia – „z głębokości wołam do Ciebie, Panie”. W teledysku widzimy zakapturzoną czarną postać, która zmierza do tytułowego pudła, w którym zamknięty jest wokalista. Z ciemnego kaptura wyłania się na końcu twarz Chrystusa, który nie może pomóc Stanleyowi. Chrystus ma zszyte powieki. Bluźnierczy obraz Boga ślepego na ludzkie cierpienie może być analogią do osobistego nieszczęścia wokalisty, który przez wiele lat zmagał się z uzależnieniem od narkotyków.

Niemniej jednak jest to utwór pełen tęsknoty, gniewu i wewnętrznego ognia. Człowiek zamknięty wewnątrz pudełka nie jest pogodzony z losem ćpuna – walczy, wykrzykuje Bogu żal prosto w Jego ślepe oczy. W tej muzyce obecne są nie tylko wartości, ale i pewna tęsknota za duchowością.

Buntujący się człowiek robi wszystko, aby pokazać światu swój wewnętrzny ogień. Manifestuje swoją negatywną duchowość – non serviam, nie będę służyć. Choć bardzo wmawia sobie, że nie chce ukojenia, lecz walki, to tak naprawdę wszystko wokół tej tęsknoty się kręci.

Postindustrialna Ruda Śląska z odrapanymi wieżowcami i ceglanymi familokami jakoś nam się rymowała z amerykańskim pasem rdzy i upadającym Seattle, stolicy światowego grunge’u. Chrystus również miał zaszyte oczy. Był artefaktem świata naszych rodziców. Co można było z tym wszystkich zrobić? Szczeniacki bunt dość szybko gasł, a miejsce nie stawało się przez to piękniejsze. Wszyscy stamtąd uciekliśmy. Cała piątka. Jeden do Cieszyna, drugi do Wrocławia, trzeci do Danii, dwóch ostatnich do Krakowa.

Tajemnica klękania przed pszennym waflem

„Pochodzę z niewierzącego domu. Spotkałem w życiu takie pobożne koleżanki, które chciały mnie koniecznie nawrócić. «Jesteśmy we wspólnocie, trzymamy się za łapki». Taki trochę prymitywny love bombing jak w sekcie. Klaszczemy w ręce, śpiewając «Jezus!». Takie to niepoważne. Katolicyzm niepoważny, infantylny. A potem, jak wyjechały na studia, to ich kręgosłupy moralne od razu się łamały. Wszystko o sto osiemdziesiąt stopni” – powtarzał kilkukrotnie w swoich homiliach ksiądz Jan Kaczkowski.

Bardzo mocno odnajduję się w jego doświadczeniu. Kościół albo był eksponatem muzealnym, albo zdziecinniałą oazą. Raz zostałem na takie spotkanie zaciągnięty przez dziewczynę. Lepiliśmy aniołki z makaronu.

Na jakimś etapie po prostu zaczęła mnie irytować własna ignorancja i hipokryzja. Całe życie chodzę do kościoła, ale przez dwadzieścia lat życia nie rozumiałem, dlaczego w pewnym momencie rytuału klękam przed pszennym waflem podnoszonym wysoko przez dłonie kapłana. Stopniowo irytacja zmieniała się w zdziwienie, na początku intelektualne.

Na szczęście na studiach oprócz postmodernistów liznąłem Augustyna, Boecjusza, Tomasza. Ciągnęło mnie w bardziej „metalowe” rejony myśli chrześcijańskiej. Roczne seminarium z Dostojewskiego było pewnym przełomem. Podobnie zajęcia z egzystencjalizmu, na których czytałem Kierkegaarda. Nie było jednak nigdy żadnego efektu wow.

Ostatnio w 68. numerze Frondy przeczytałem wywiad z Eldo, raperem starej szkoły. Gdy na potrzeby tekstu odtwarzam ten etap – mówiąc górnolotnie – duchowych poszukiwań, słowa starego Eldoki jakoś to wszystko przypominają. Brzmią tak: „Dużo jest we mnie rzeczy, które wydają się sprzeczne ideologicznie. Jestem otwartym człowiekiem, wciąż tak naprawdę poszukującym. Fascynują mnie mistycy chrześcijańscy, którzy byli w stanie całe życie poświęcić na kontakt z Absolutem. […] Dotarłem do nich przez fascynację twórczością Wiliama Blake’a. Później był też św. Jan od Krzyża, wszystko, co napisał Karol Wojtyła”.

Nie znałem wówczas Blake’a, nie znam i dziś; Wojtyła i Jan od Krzyża przyszli dużo później, ale fascynacja była ta sama – że można uwierzyć w jakąś doktrynę, myśl, religię aż do końca. Bez żadnego dystansu i ironii. Był w tym jakiś wewnętrzny ogień, ale już nie buntu.

Tak Eldo rapuje w utworze „Czysta kartka” z 2006 r.:

Jeśli dusza nie tworzy, jest nic nie warta
Głupia zbrodnia na sobie – obojętność i apatia.

I dalej:

Jestem gotów. Wiem, że przyjdzie też po mnie
Dlatego spalam się i wstaję z ognia ponownie
Każdy ma iskrę, która czeka, by ją znaleźć
W każdym plecaku czysta kartka i talent.

Czym jest ogień?

Na końcu Drogi Cormaca McCarthy’ego czytam dziwny dialog. Akcja rozgrywa się w postapokaliptycznej scenerii. Przez całą historię ojciec przemierza gruzy Stanów Zjednoczonych ze swoim kilkuletnim synem. Szukają zapasów, wędrują na Zachód w poszukiwaniu ciepła i ratunku. Ojciec choruje na płuca, stopniowo traci siłę. Jedna z ostatnich ich rozmów wygląda następująco:

– Chcę być z tobą.
Nie możesz.
Proszę.
Nie możesz. Ty musisz nieść ogień.
Nie wiem jak.
Owszem, wiesz.
Czy on jest prawdziwy? Ten ogień?
Tak. Jest prawdziwy.
A gdzie jest? Ja nie wiem, gdzie on jest.
Wiesz. Jest w tobie. Zawsze tam był. Widzę go.

Robert Koerpel na łamach portalu Church Life Journal, interpretując ten fragment, w zaskakujący sposób odpowiada na postawione przeze mnie w śródtytule pytanie. Ogniem wypełniającym wnętrze chłopca jest tradycja. To problematyczne słowo.

Kojarzy nam się z czymś dawnym, rytualnym, zapisanym w kulturze jakiegoś narodu czy religii, być może martwym. Wydaje mi się, że katolikom tradycja kojarzy się przede wszystkim z Katechizmem Kościoła Katolickiego, z tysiącami artykułów przedstawiającymi prawdy wiary, niebieską cegłą zapisaną drobnym maczkiem.

Nie o taką tradycję chodzi, ale o przekonanie połączone z żywym uczuciem, że w tym znakach zawarta jest żywa mądrość. Mądrość, której setki pokoleń w równej sztafecie poświęciły życie. Ta pradawna mądrość tradycji jest jak ojciec w Drodze McCarthy’ego – prowadzi nas jak czuły przewodnik do celu.

Adwent

Przed seansem filmu „Johnny” nie znałem księdza Jana Kaczkowskiego. Był dla mnie katolickim celebrytą, który wypłynął w mediach jako chory człowiek dodający otuchy innym chorym. W ogóle mnie to wówczas nie interesowało. Bałem się przywołanego wyżej love bombingu.

Od momentu, gdy zobaczyłem ten film, wysłuchałem chyba wszystkiego, co Kaczkowski miał ludziom do powiedzenia, a przynajmniej tego, co można znaleźć w serwisie YouTube. Szczególnie podoba mi się jego nauczanie poświęcone adwentowi.

Dzieje zbawienia przyspieszają wraz z wcieleniem. Bóg „wrzuca” samego siebie w biologię – pojawia się pewnego czasu w jajniku pewnej młodej Żydówki w konkretnym miejscu i czasie. Czas adwentu (łac. adventus – przyjście) to okres przełomu Wielkiej Opowieści.

Nigdy nie rozumiałem całej tej kościelnej maskarady – gadania z ambony o corocznym oczekiwaniu na przyjście. Przecież On już przyszedł, więc roraty i zapalanie świeczek to tylko theatrum, a ja jestem co najwyżej widzem całego tego – najczęściej niezbyt umiejętnie wystawianego – przedstawienia.

Kościół jednak, rozumiany jako wspólnota odprawiająca misterium, to teatr prawdziwy, a ja nie jestem widzem. Kaczkowski podkreśla, że Bóg ma przyjść we mnie, a cała historia ma realnie wydarzyć się w moim środku, w analogicznej do historii objawienia dynamice. W kilku krótkich filmikach Kaczkowski wykłada najważniejsze treści teologiczne adwentu.

Po pierwsze, ten czas to nie żadne radosne oczekiwanie. Kolor szat liturgicznych jest fioletowy. Kościół cierpi w oczekiwaniu. Tęsknota nie jest nie jest przyjemnym, lecz ambiwalentnym uczuciem. Ktoś tęskni za czymś dla niego dobrym. Oprócz cierpienia jest w tym ukryta jakaś obietnica. I – słowo klucz dla adwentu – nadzieja.

Przewodniczką nadziei jest Maryja. Dziś, gdy mówimy, że kobieta jest w ciąży, podkreślamy ciężar, trudność tego stanu. W staropolszczyźnie mówiono, że kobieta jest przy nadziei. Msze roratnie mają właśnie taki charakter – powinny przypominać o nadziei, przy której jest matka Boga. Ale robią to tylko za pomocą świec, które ledwie rozpraszają mrok świątyni. Kulturowo znajdujemy się dziś w takim właśnie adwencie, czasie mroku dla Kościoła.

Nadzieja

Cała historia wcielenia, a więc i przemiany człowieka, zaczyna się tak, jak zatytułowany jest jeden z tekstów Józefa Tischnera poświęconych Bożemu Narodzeniu – od „Nocy zdziwienia”. Zdziwienie przychodzi z zewnątrz, możemy, a nawet powinniśmy, go szukać, ale przychodzi właśnie wówczas, gdy się tego nie spodziewamy. Gdy jesteśmy zaprzątnięci swoimi sprawami, zdziwienie przychodzi mimochodem i jakby przez przypadek. Jest jak szafa z „Opowieści z Narnii”. Pierwszy ruch nie należy do nas.

Żeby jednak być przygotowanym na autentyczne zdziwienie, trzeba dać sobie nadzieję. Co to znaczy? W tekście „Wiązania nadziei” Józef Tischner pisze, że „chrześcijaństwo weszło w dzieje jako żywe i głębokie doświadczanie nadziei”. Nadzieja nie jest emocją ani uczuciem, nie jest krótkotrwałym i ulotnym stanem. Nadziei trzeba zaufać, emocjom nie warto.

Nadzieja to postawa, która musi być osadzona w świecie, w naszej indywidualnej teraźniejszości. Jednocześnie jednak jest wychylona w przyszłość – oczekuje, że wydarzy się coś dobrego. Można żywić głupią nadzieję. Dzieje się tak wtedy, gdy nie jesteśmy osadzeni w naszym tu i teraz. Dojrzała nadzieja to taka, która przynosi owoce. Jednocześnie w samą nadzieję wpisana jest zmienność, musimy być otwarci na możliwość utraty. To nie konsumpcja owocu, ale oczekiwanie na pojawienie się zdrowego pączka.

Im więcej w nas nadziei, tym zło wydaje się bardziej kruche, my zaś jesteśmy bardziej uważni i zdolni do działania. Uważność to bardzo ważna cecha dla każdej duchowości. Cel jest taki, żeby z każdego wydarzenia, a nawet każdego bodźca, jaki dochodzi do naszych umysłów, wyciągnąć, ile się tylko da. To konkretna, duchowa praca.

Uważność można porównać do poważnego słuchania muzyki. Gdy zaczynasz, jest to dla ciebie jedynie mniej lub bardziej smaczna „sałatka dźwięków”. Z czasem jednak potrafisz rozróżnić każdy jej składnik, wyobrazić sobie, co powstaje z takiego, a nie innego połączenia. Tak jak słucha się muzyki na poważnie, tak samo można słuchać i rzeczywistości.

Pamiętam, gdy krótko po ślubie byłem z żoną w Watykanie. Czekała na potwierdzenie, że będzie mogła kontynuować pracę w ważnym dla niej miejscu. Gdy wychodziliśmy już z placu św. Piotra, zadzwonił jej telefon z potwierdzeniem, że stanowisko czeka. Na sugestię z jej strony, że może nie był to przypadek, zareagowałem kpiną. Naprawdę nie wiem, czy był to przypadek, pewnie tak. Wiem też jednak, że nie byłem wtedy uważny ani specjalnie życzliwy.

Myślę, że moim problemem był wówczas brak uważności. Czy to tylko moje doświadczenie? Kultura jest dziś anestezjologiczna, wychowuje do znieczulania. Chrześcijaństwo usposabia zaś do uważności osiąganej dzięki nadziei. To ona jest podstawową formą życia chrześcijańskiego. Tischner w zakończeniu eseju przypomina napis, który Dante umieścił nad bramą piekieł: „Rzućcie nadzieję wy, co tu wchodzicie”.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.