Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Gulczyński: Mówi się o problemach „z mężczyznami”, a nie o problemach mężczyzn

Gulczyński: Mówi się o problemach „z mężczyznami”, a nie o problemach mężczyzn Amir Hosseini/unsplash.com

„W debacie publicznej mówi się o problemach kobiet i właśnie problemach „z mężczyznami”, a nie o problemach mężczyzn. I to przekłada się na politykę publiczną, planowanie, na wszystko to, co jako społeczeństwo uznajemy za ważne. Bo czy chcemy pomóc mężczyznom, czy chcemy rozwiązać nasz problem z nimi?” – opowiada Michał Gulczyński na łamach „Rzeczpospolitej”.

Tzw. inceli, czyli młodych mężczyzn, którzy nie mogą sobie znaleźć partnerki, traktujemy jak jakieś zagrożenie dla społeczeństwa. Lewica chętnie o tym pisze, powstają książki i reportaże o ich nieudanym życiu seksualnym. I to oczywiście bardzo ciekawe historie, dramatyczne i mocno emocjonalne, ale tak naprawdę nawet nie wiemy, jak duża jest skala tego problemu.

Jednak na pewno wiemy, że problem istnieje, w końcu „rolnik szuka żony”… Migracja ze wsi do miast jest selektywna pod względem płci. I tak to wygląda wszędzie na świecie, choć w Afryce ten proces jest odwrotny, bo tam to mężczyźni migrują do miast, a kobiety zostają na wsi. Badam, jak takie procesy demograficzne przecinają się z polityką, np. z polityką społeczną państwa czy Unii Europejskiej, ale też jak wpływają na zachowania wyborcze młodych ludzi. W debacie publicznej stawiane są różne tezy, ale tak naprawdę nie mamy tego jeszcze dobrze przebadanego.

Młodzi mężczyźni głosują na skrajną prawicę, a młode kobiety na skrajną lewicę. To akurat wiemy z sondaży, w tym tzw. exit poll, a nie z wyników wyborów. Ale pytanie: dlaczego to robią?

Mamy różne badania laboratoryjne, ale nikt empirycznie nie sprawdził dotychczas, przeciwko czemu tak właściwie ci młodzi mężczyźni się buntują. Gdy przygotowałem raport pt. „Przemilczane nierówności. O problemach mężczyzn w Polsce”, to wśród reakcji na niego bardzo spodobał mi się komentarz prof. Marka Cichockiego, który powiedział, że to jest starcie dwóch skrajnych indywidualizmów. Z jednej strony mamy „moje ciało, moja sprawa”, a z drugiej mamy mężczyzn głosujących na Janusza Korwin-Mikkego, którzy równie jasno mówią: „moja kasa, moja sprawa” – i nie chcą się dokładać do wspólnego budżetu.

Młodzi mężczyźni sympatyzowali z Korwinem, będąc w gimnazjum, potem im to mijało. A teraz im to przestało mijać. Trzy lata temu, myśląc, że ta bardziej lewicowa strona się tym zainteresuje, napisałem w „Polityce” artykuł pt. „Kogo obchodzą mężczyźni?”. I patrząc na recepcję tego artykułu, okazało się, że nikogo nie obchodzą. Poza Korwinem.

Przez te trzy lata nic się nie zmieniło: żadna inna partia nie ma pozytywnego komunikatu dla mężczyzn. Lewica wręcz wprost mówi, że stoi po stronie kobiet.

Jednak nie wiem, jaka jest jej opowieść dla młodych mężczyzn, bo gdy Klub Jagielloński próbował zorganizować debatę między mną a kimś z lewicy, to okazało się, że właściwie nikt z tamtej strony nie chce na ten temat rozmawiać. Nie było na lewicy woli otwarcia się na inne punkty widzenia i w ogóle dopuszczenia możliwości, by dyskutować o problemach mężczyzn. Lewica chyba oczekuje, że młodzi mężczyźni sami z siebie po prostu staną po stronie kobiet, bo nie daje im nawet komunikatu, że chce rozwiązywać ich problemy, czy że w ogóle je naprawdę dostrzega.

„Przemilczane nierówności” to problemy mężczyzn z klas niższych i z mniejszych miejscowości, o których próżno szukać wzmianki w debacie publicznej, ale też w różnych politykach państwa czy nawet Unii Europejskiej. Ci mężczyźni ciągle słyszą, że to oni mają przywileje.

Komisja Europejska w swoich dorocznych raportach powtarza, że musimy zaangażować mężczyzn, a nawet chłopców jako „agents of change” – agentów, aktorów zmiany. Nie proponuje niczego, by tym chłopcom pomóc np. w edukacji, wiedząc, że mają oni znacznie gorsze wyniki w szkole, ale oczekuje od nich, że będą działać na rzecz zmiany, by to dziewczynkom było lepiej.

Mężczyźni tak naprawdę nie znają tego męskiego świata, o którym ciągle im się opowiada. Nie mają kontaktu z ojcem, nie poznają męskich wzorców. W szkole nie mają też wzorców akademickich, które by ich zachęcały do robienia postępów w nauce. Nie znają właściwie męskiej perspektywy.

Rozumiem, że w ujęciu historycznym takie porównania dawnej sytuacji dziewcząt i obecnej chłopców mają pewien sens, natomiast dla dziecka, które ma swoją ograniczoną perspektywę czasową i zupełnie odmienne doświadczenia, cała ta opowieść jest kompletnie bez sensu. Ono rzadko spotyka się z tym, od czego – jak to mu się opowiada – miałoby się nagle odróżnić.

Są trzy kwestie, w których polscy mężczyźni rzeczywiście mają ciężej. To przede wszystkim edukacja, migracje i zdrowie, bo mężczyźni żyją znacznie krócej, zwłaszcza ci z niższym poziomem wykształcenia. To typowe dla krajów naszego regionu, państw postkomunistycznych.

U nas panowie żyją osiem lat krócej od kobiet, ale już w Holandii tylko o trzy lata, czyli tak duża różnica nie jest niczym naturalnym. W Polsce, oczywiście, przyzwyczailiśmy się do tego, bo każdy ma w rodzinie np. babcię czy ciocię, która już od dawna jest wdową, ale ten problem w dużej części wynika z kultury, a nie natury. I to można zmienić, tylko najpierw ten problem trzeba dostrzec, opowiedzieć o nim.

Nierówności klasowe są dziś niedostrzegane, bo skupiamy się głównie na nierównościach horyzontalnych: płciowych, rasowych, etnicznych, orientacji seksualnej. Instytucje prześcigają się w pokazywaniu, jak to walczą o równość, ale tylko w tej mierze.

Niektóre nurty feminizmu już zauważają, że feministyczne polityki publiczne skupiają się na wykształconych kobietach. Walczą więc o tzw. podejście intersekcjonalne, czyli zauważanie też problemów kobiet gorzej sytuowanych czy należących do mniejszości. Ale w stosunku do mężczyzn takie podejście, na razie, nie jest stosowane.

Mówi się o przywilejach mężczyzn, o ich przewadze na wysokich stanowiskach czy w nauce, a nie widzi się, że też mężczyźni, tyle że inni, dużo szybciej kończą edukację, częściej wypadają ze studiów licencjackich, mają wciąż dużo bardziej wyniszczającą pracę.

Mniej więcej do 2015 r. zauważano i problemy kobiet, i mężczyzn. Może nie równoważnie, bo siłą rzeczy to na problemach kobiet mocniej się skupiano, co jest zrozumiałe z perspektywy historycznej, o której rozmawialiśmy wcześniej, ale długo dostrzegano też np. edukacyjne problemy mężczyzn. Na zamówienie Komisji kiedyś powstał nawet raport o męskim zdrowiu. W latach 2005–2015 podkreślano w strategiach, że panom też trzeba pomagać. Ale nagle te problemy zupełnie znikły – nie ma ich w komisyjnych programach równości płci, a to poważna sprawa, bo te programy dość wiernie przenoszone są później do polityk krajowych.

Te programy skupiają się najmocniej na tzw. gender-based violence, czyli przemocy ze względu na płeć, ale, niestety, jest ona często definiowana po prostu jako przemoc wobec kobiet. To doprowadza do takich absurdów, jak np. w Wielkiej Brytanii, gdzie powstał rządowy raport nt. „męskich ofiar przemocy wobec kobiet i dziewcząt”. Czyli brytyjska biurokracja stworzyła sobie koncept przemocy wobec kobiet i dziewcząt, nawet z ładnym skrótem: VAWG (Violence Against Women and Girls), a gdy w końcu zauważyła, że warto by też coś zrobić dla mężczyzn, postanowiła po prostu wykorzystać ten koncept także w stosunku do męskich ofiar.

Nikt jednak nie pomyślał, jak to dotknie mężczyzn, którzy jako ofiary przemocy seksualnej i tak już mieli dojmujące poczucie, że ich męskość została podważona. A teraz jeszcze zostali nazwani męskimi ofiarami przemocy wobec kobiet i dziewcząt. To zresztą rzadko poruszany problem. Bo przemoc domowa, która przecież często dotyka także mężczyzn, w ogóle nie jest traktowana poważnie. Mężczyzna, który zostanie pobity przez żonę, gdy próbuje to zgłosić na policji, po prostu jest wyśmiewany.

Mężczyźni będą szli swoimi drogami. Kobiety w jakiś aktywizm, pracę umysłową, nauki społeczne i kulturę, a mężczyźni np. w przedsiębiorczość, pracę fizyczną, nauki techniczne, rozrywkę. I oni się nie spotkają, nie dogadają, nie zbudują trwałych relacji. Zresztą widzimy, że już dziś im się trudno dogadać.

Młode kobiety narzekają, że nie mogą znaleźć faceta, który byłby dla nich ciekawym partnerem, podzielającym ich zainteresowania, a zarazem który dawałby im wsparcie. A to wszystko tylko będzie się pogłębiać. Idziemy ku przepaści, ku powszechnej mizoginii i mizoandrii. Mężczyźni będą nienawidzić kobiet, które ich nie chcą, a kobiety będą gardzić mężczyznami jako tymi niewykształconymi, niesamodzielnymi, nierozwijającymi się itd. I w efekcie będziemy mieli jeszcze więcej singli i jeszcze więcej samotności.

Artykuł ukazał się pierwotnie na łamach portalu rp.pl. Zachęcamy do zapoznania się z całością tekstu!