Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Drogi Kościoła i sztuki muszą się na nowo zejść. Inaczej pozbawimy się piękna

Drogi Kościoła i sztuki muszą się na nowo zejść. Inaczej pozbawimy się piękna Grafikę wykonała Julia Tworogowska

Chrześcijańska sztuka współczesna stoi przed ciężkim wyzwaniem w postchrześcijańskim świecie. Z jednej są twórcy rozmywający pojęcie wiary, tzw. fałszywi prorocy. Zamiast w kościele spotykają się w przeintelektualizowanych kościołach-galeriach. Druga skrajność to ci, którzy zamykają się w tradycji chrześcijańskiej tak mocno, że zamiast pięknych obrazów wychodzą im memy. A mimo to wierzący artyści istnieją, i chcą tworzyć sztukę duchową – tylko czy Kościół jest na nich gotowy?

Po 2015 roku daje się obserwować większe zainteresowanie polskich artystów i instytucji sztuki tematyką religijną. Do ikonografii chrześcijańskiej sięga się jednak z różnych pobudek i w różnym celu. Obraz Kościoła kreowany przez jego przeciwników i podsycany przez antyświadectwo części katolików nieuchronnie prowadzi wiele osób do przekonania, że chrześcijaństwo jest już czymś minionym.

Jednocześnie elementy spuścizny Kościoła w cywilizacji, kulturze oraz w sztuce przynależą już do innej epoki – do postchrześcijaństwa, które przychodzi po chrześcijaństwie i poświadcza o jego końcu. Z drugiej strony doświadczenie żywego i – w skali globalnej – wielkiego Kościoła jest dla jego wyznawców przyczynkiem do innego rozumienia zachodzących w kulturze procesów.

Kłamstwo postchrześcijaństwa

Paweł Milcarek w tekście pt. Postchrześcijaństwo — niezbędne sprecyzowania wstępne opublikowanym na portalu Christianitas pisze: „Nie ma postchrześcijaństwa bez uaktywnienia się czynników takich jak niewiara-apostazja, desperacja, zniechęcenie-acedia. To sprawia, że zachowują się i są nadal «w grze» całe struktury świadomości chrześcijańskiej, lecz oderwane od swego teologalnego centrum i sensu, a następnie z reguły przetwarzane według reguły etsi Deus non daretur, « jakby Boga nie było»”. 

Niewiara, desperacja czy zniechęcenie nie są jednak pojęciami z porządku historiozoficznego. Nie obrazują następstwa dziejowych narracji. Są one opisami stanów ludzkiego ducha w wymiarze indywidualnym lub zbiorowym, stanów, których jednostki lub zbiorowości mogły i mogą doświadczać z rożnych przyczyn i w różnych kontekstach dziejowych.

W tej optyce kłamstwo postchrześcijaństwa polega na tym, że będąc tendencją temporalną, występującą w korelacji z kryzysem wiary stara się przekonać, że jest nową epoką bezpowrotnie zamykającą erę Chrystusa. 

Tymczasem można je utożsamić z rozmaitymi formacjami, które w różnych czasach bazowały na przetworzeniu treści chrześcijańskich lub powstawały w ścisłej do nich relacji. Nie chodzi tu jednak jedynie o herezje czy kryzysy obyczajowe, ale o coś znacznie głębszego. Postchrześcijaństwo jest substytutem, podróbką chrześcijaństwa, która odmawia swemu pierwowzorowi statusu realnie łączącej ludzi z Bogiem „religii prawdziwej”. Posługuje się ono religijnym emblematem, aby niepostrzeżenie prowadzić poza religię.

Artyści są z kolei grupą społeczną szczególnie podatną na rozszerzanie postchrześcijaństwa rozumianego jako to, co przychodzi po chrześcijaństwie. Dzieje się tak dlatego, że główną ideą uformowanej w paradygmacie awangardowym sztuki współczesnej był postęp, który implikuje myślenie w kategoriach następstwa, a nie równoczesności istnienia tendencji artystycznych. Akcent na równoległość mediów, narracji i kierunków kładzie oczywiście postmodernizm, co jednak nie unieważnia idei nieustannego progresu.

Ponowoczesność wątpi w permanentną nowość sformułowań artystycznych, ale za to chętnie oddaje sztukę w służbę postępowi rozumianemu jako lewicowa zmiana społeczna. Idea postępu, nawet jeśli różnie pojmowana, jest dla większości artystów oczywistością.

W efekcie oglądamy kolejne realizacje artystyczne, które starają się udowodnić, że chrześcijaństwo jakie znamy, powiązane z wyznaniem religijnym, opartą na dekalogu moralnością i obyczajowością oraz z instytucjonalnym Kościołem umarło, a jego miejsce wkraczają inne, nowe i – a jakże – lepsze formy luźno powiązane z pierwotną ideą.

Taktyka „fałszywego proroka”

Żeby nie być gołosłownym, odwołam się do dwóch najbardziej jaskrawych przykładów. Pierwszy z nich to twórczość Daniela Rycharskiego, a konkretnie te dzieła, które bezpośrednio odnoszą się do religijności.

Artysta w pewnym momencie swojej drogi twórczej wyraźnie umiejscowił się poza Kościołem. Stworzył prace utożsamiające katolicyzm ze złem w postaci np. Ku Klux Klanu, a Kościół – ze stalową klatką-kurnikiem. Nie powstrzymał się też przed paleniem konfesjonałów czy budową problematycznej teologicznie narracji wokół swojej pracy „Strachy”. W swoich wypowiedziach Rycharski deklaruje zwrot ku „bezreligijnemu chrześcijaństwu”, a jego figura Boga przedstawia absolut teoretycznie istniejący, ale w praktyce nieobecny i pozbawiony wpływu na życie człowieka.

Równie wymownym przykładem może być projekt „JEZUS” Aleksandry Tubielewicz z 2021 roku. Warszawska przestrzeń-galeria pokazująca dzieła z pogranicza narracji chrześcijańskiej, której nazwa pozwala na zabiegi retoryczne w rodzaju „spotykamy się w Jezusie”, „sztuka w Jezusie” jest w istocie małym substytutem Kościoła. Artyści stworzyli efemeryczną wspólnotę, która spotyka się w swoim kościele-galerii.

Sama Tubielewicz w ramach wystawy „Niereligia w JEZUSIE” pokazała chyba programową pracę tego przedsięwzięcia: drewniany krzyż stylizowany na produkty sieci IKEA. Był tylko jeden haczyk: krzyż był w całości złożony i przeznaczony do demontażu przez samego widza. Wszystko, co stoi za tym znakiem zostaje tu po Derridiańsku rozmyte, sprowadzone do odseparowanych od siebie dwóch deseczek. Symbol w świadomości odbiorcy najpierw blednie, a następnie zanika. 

Prace zaprezentowane na wystawie albo wprost skłaniały do zakwestionowania religijności, albo – pozostając w jej obrębie akcentowały wątki poboczne kosztem rdzenia objawionej rzeczywistości nadprzyrodzonej. Najważniejsza jest chyba jednak wykluczająca siła użytej nazwy. Co bowiem pozostaje poza takim „JEZUSEM”? Przede wszystkim sztuka tworzona bezpośrednio z inspiracji katolickich, mająca jasny, nie queerowy, nie niszowy, ale po prostu afirmatywny stosunek do Boga i jego Kościoła.

Te i tym podobne działania artystyczne zdają się wpisywać w coś, co nazwałbym „taktyką fałszywego proroka”. Niby chrześcijaństwa jest w nich pełno, a „Jezus” stanowi szyld i brand, ale w efekcie zauroczenia tą narracją odbiorca ląduje w rejonach świadomości skutecznie wypranych z prawdziwej, osobistej relacji z Bogiem. Zostaje z niej sprawnie i niepostrzeżenie okradziony.

Przypomina to trochę doświadczenie wizyty w multipleksie, kinie będącym częścią hipermarketu – na początku mami feerią atrakcji, tym, czego szukamy; a po wszystkim wypluwa nas w zimną, utrzymaną w estetyce rzeźni plątaninę bocznych korytarzy i klatek schodowych albo wprost na ulicę. Podobnie tutaj: przychodzimy zwabieni emblematami religii, a wychodzimy daleko od jej istoty, daleko od sakramentalnego spotkania z żywym Bogiem. 

Ale przecież właśnie o to, o walkę z Kościołem bardzo często w tym chodzi. „Taktykę fałszywego proroka” z powodzeniem stosuje po 2015 roku wielu artystów i kuratorów sztuki oraz szereg instytucji kultury, do których nie sięgają wpływy PiS-owskiej kontrrewolucji. Pod przymusem neokonserwatywnego zwrotu społeczno-politycznego motywy religijne, wcześniej całkowicie wyrugowane, nagle zagościły w tych galeriach. Zagościły jednak w przewrotny i, można powiedzieć, skrytobójczy dla religii sposób.

Problem „faryzejski”

Taktyka fałszywego proroka to jednak nie jedyny problem sztuki religijnej. Część środowiska konserwatywnego cechuje z kolei postawa „faryzejska”. Mam na myśli artystów, którzy ślepo gloryfikują fałszywie pojmowaną tradycję, broniąc w istocie czegoś, co stanowi zlepek historycznie uwarunkowanych około religijnych fantazmatów, czysto ludzkich konwencji, osądów i mentalnych przyzwyczajeń.

Na polu sztuki są oni zazwyczaj wierni mediom tradycyjnym (zaznaczam, że nie mam nic przeciwko tym mediom samym w sobie), nieufnie podchodzą zaś do wszystkiego, co kojarzy się z nowoczesnością. Niestety, propagowana przez to środowisko „emulacja” kunsztu dawnych mistrzów najczęściej niespecjalnie udaje się w praktyce.

Powstaje rzeźba i malarstwo, które w kontekście wrażliwości wizualnej współczesnego odbiorcy tworzy wrażenie igrania z estetyką memu. Za to napakowane jest ikonografią chrześcijańską, a nawet wprost sięgające po parafrazę konkretnych ikon katolicyzmu. Forma takiej sztuki, mimo „świątobliwych” chęci jej autorów, często sprawia, że pozostaje ona mało efektywna w służbie religii, a czasem, co gorsza, po prostu kompromituje wartości, o których opowiada.

Z ubolewaniem należy stwierdzić, że do takiej wizji sztuki niebezpiecznie zbliżył się np. projekt „Namalować katolicyzm od nowa”, w ramach którego Teologia Polityczna oraz rzymski Instytut Kultury św. Jana Pawła II z Angelicum zaprosiły jedenastu polskich malarzy do stworzenia nowych wersji obrazu Miłosierdzia Bożego. Projekt na poziomie intencji ze wszech miar dobry i cenny przyniósł efekt artystyczny, który prowokuje wiele pytań.

Czy słusznym było sięganie do ekskluzywistycznego formatu zamkniętego zaproszenia zamiast do szeroko propagującego tę świetną ideę otwartego konkursu? Czy dobór artystów daleki od pluralizmu i mocno premiujący środowisko związane ze stowarzyszeniem Otwarta Pracownia był uczciwym rozwiązaniem w przypadku takiego tematu?

Jak należy podchodzić do reinterpretacji objawionej ikony, którą bez wątpienia jest obraz Miłosiernego? Czy nie powinno być tak, że powodem malowania kolejnej wersji takiego wizerunku jest nowe „widzenie duchowe” zdolne pogłębić percepcję objawienia o Bożym Miłosierdziu? Czy uczestnicy projektu faktycznie dokonali takiej transgresji, czy raczej wtłoczyli znany motyw religijny w utarte stylistyki swojej twórczości?

Czy nie zabrakło pewnej wyobraźni dotyczącej semantycznych i symbolicznych skutków takiego nałożenia? Czy w niektórych dziełach nie brakuje niezbędnego kunsztu i profesjonalizmu? 

Wszak część prac zawiera podstawowe błędy w anatomicznym rysunku postaci wynikające, jak się zdaje, z nieumiejętnego zastosowania fotografii i projekcji przy przenoszeniu obrazu modela. Czy błędem nie było ograniczenie projektu jedynie do medium malarskiego? Czy kroczący w ciemności świetlisty Chrystus nie odkryłby przed widzami nieoczekiwanych aspektów interpretacji w zestawieniu np. z poetyką nowych mediów?

I wreszcie, czy projekt poprzedziła dogłębna kwerenda naukowa? Zastanawia bowiem dlaczego kurator – pomimo licznych w ostatnich latach ogólnopolskich inicjatyw związanych ze sztuką religijną – twierdzi, że działanie zafunkcjonowało niemal w próżni.

Tego typu pytania cisną się na usta nie tylko w tym przypadku, ale pojawiają się niezwykle często tam, gdzie ultrakonserwatywna część środowiska artystycznego proponuje swoją wizję aktualizacji motywów religijnych. Paradoksalnie, nierzadko efekty takich realizacji są zbliżone do efektów percypowania sztuki postchrześcijańskiej.

Dobrą sztukę poznacie po owocach 

Na szczęście dwie opisane powyżej formacje nie wyczerpują katalogu postaw artystycznych związanych z otwarciem na rejony metafizyki i religii. Przy zastosowaniu odpowiednich kryteriów oceny możemy z potoku nadprodukcji sztuki współczesnej wyłowić dzieła naprawdę wartościowe. Co zatem odróżnia współczesną sztukę chrześcijańską od jej postchrześcijańskich substytutów i co stanowi o jej jakości? Zaproponowałbym roboczo następujące rozróżnienie, u którego podstaw leży coś, czego oglądając gotowe dzieło w galerii sztuki nie zobaczymy.

Sztuka chrześcijańska powstaje zasadniczo w warunkach żywej modlitwy i życia sakramentalnego. Jest to warunek wymieniany przez teoretyków ortodoksyjnej ikony, stosuje się jednak także do współczesnej chrześcijańskiej sztuki Zachodu i warunkuje jej prawdziwość. 

Minimum duchowej dyspozycji artysty wydaje się być tutaj postawa dobrej woli, autentyczna otwartość na rzeczywistość Boga w Jego judeochrześcijańskim objawieniu. Taka sztuka jest wierna Ewangelii i opiera się o pogłębioną refleksję teologiczną. Na tej podstawie powinna być adekwatną praktyczną odpowiedzią na bieżącą rzeczywistość, mówić językiem komunikatywnym i uwzględniać kontekst funkcjonowania i problemy swoich odbiorców.

Prawdziwa sztuka chrześcijańska jest więc dobra nie tylko swoją jakością artystyczną, ale i dobra moralnie, dobroczynna społecznie. Niesie ona ducha Dobrej Nowiny nie tylko na poziomie opowiadania historii chrześcijańskiej, ale także w swojej formie, otwartej na szerokie spektrum mediów, języków i taktyk artystycznych jakimi dysponują dzisiaj artyści.

To pozwala prawdziwej sztuce osiągać piękno na wiele różnych sposobów, a splot tych parametrów konstytuuje sytuację, w której widz rzeczywiście staje u „mistycznego okna”. A jeśli tylko jego kondycja duchowa na to pozwala, może wejść za pośrednictwem takiego „portalu” w subtelny kontakt z rzeczywistością transcendencji.

Dobrą sztukę chrześcijańską można rozpoznawać także po owocach jej doświadczania. Można postawić sobie pytanie w rodzaju: co „robi” mi ten obraz? Jak działa na mnie ten obiekt, wideo, instalacja, gra lub jakakolwiek inna forma sztuki? Czy to mnie porusza?

Czy odnajduję się dzięki niej jako człowiek w świetle prawdy o sobie i o absolucie? Czy taka wizualność jest zdolna do naprowadzenia mojego „duchowego wzroku” na to, co niewidzialne? Czy czuję się uznany, odnaleziony i doceniony w swojej ludzkiej godności? Czy mam ochotę wznieść się wyżej, być lepszym, bardziej kochać siebie, Boga i ludzi? Czy czuję się uwolniony od trwogi? Czy czuję się uwolniony od żądzy? Czy moje pragnienia stają się lepiej ukierunkowane? Czy doznaję odpoczynku, ukojenia, pokrzepienia? Czy ta sztuka jest dla mnie dobra na poziomie duchowym, czy może zamiast tego jakaś utajona „toksyna” zatruwa mnie, ogranicza, deprymuje, dołuje?

* * *

Sfera sztuki przekonuje mnie, że chrześcijaństwo i postchrześcijaństwo nie pozostają wobec siebie w relacji następstwa, ale raczej w relacji silnej, permanentnej konkurencji. Dużym problemem jednak dla mnie jako artysty i katolika jest to, że sztuka chrześcijańska rozwija się poza zainteresowaniem Kościoła i bez wymiernego wsparcia z jego strony.

Są wprawdzie tu i tam dedykowane duszpasterstwa, ale należy głośno zapytać: gdzie są stypendia dla twórców? Dlaczego rozwinięta sieć muzeów diecezjalnych nie zajmuje się porządnie sztuką współczesną? Gdzie rezydencje artystyczne organizowane przez sanktuaria? Gdzie publikacje, duże wystawy i festiwale? Gdzie chrześcijańskie szkolnictwo artystyczne? Dlaczego wreszcie Kościół, będąc organizacją globalną, nie prowadzi międzynarodowej promocji i wymiany sztuki?

Niedawno zakończył się krajowy etap synodu powszechnego poświęconego zagadnieniu samej synodalności, czyli wspólnotowości Kościoła. Od poziomu parafii, poprzez diecezje aż po episkopaty poszczególnych krajów katolicy na zaproszenie papieża debatowali o współczesnym Kościele, a zwłaszcza o roli osób świeckich i aktualnym kontekście działania Kościoła w świecie. Niestety sfera kultury i sztuki została w tych rozważaniach całkowicie pominięta. To pokazuje dobitnie, w jakiej sytuacji się znajdujemy i ile jest w tej materii do zrobienia.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.