Czym chińskie obietnice kuszą Niemcy? Kiedyś uległa im Merkel, dzisiaj broni ich Scholz
Pozornie błaha wiadomość od kilku dni wstrząsa niemieckim krajobrazem medialnym. Chińska grupa COSCO chciała nabyć 35% udziałów w spółce zależnej Hamburger Hafen und Logistik AG, czyli części portu tego hanzeatyckiego miasta. Przed 24 lutego prawdopodobnie nie zwrócono by na to uwagi, a Niemcy bez większego wahania sprzedałyby części swojej krytycznej infrastruktury. Od tego czasu jednak powinni byli się nauczyć, że projekty gospodarcze (chociażby na przykładzie Nordstream) mają również stronę polityczną.
Wśród mediów, opozycji i co najmniej sześciu ministerstw faktycznie nastąpiła zmiana kierunku myślenia, z jednym zasadniczym wyjątkiem: Olaf Scholz i część SPD, zwłaszcza w Hamburgu oraz Schleswig-Holstein, wciąż popierają projekt współpracy z Chinami. To nie pierwszy raz, kiedy kanclerz Niemiec opowiada się za współpracą z Chinami – również Merkel wspierała nieratyfikowaną jeszcze, bilateralną umowę handlową między Chinami a UE. Dodatkowo socjaldemokratyczny burmistrz Peter Tschentscher argumentuje, że w innym wypadku Hamburg znajdzie się w gorszej sytuacji konkurencyjnej niż Rotterdam czy Antwerpia, gdzie COSCO jest już obecne. Jednak w tej ofercie Chiny nalegały nie tylko na udział finansowy, ale także na głos w ważnych kwestiach biznesowych.
Grupa COSCO jest globalnie jednym z najważniejszych instrumentów chińskiego kapitalizmu państwowego. Celowo wykupuje udziały w ważnej infrastrukturze portowej, czego najgłośniejszym przykładem jest całkowite przejęcie portu w Pireusie w Grecji (a zaczynali niewinnie, od mniejszościowego udziału). Za tym sukcesem chińskiej ekspansji stała także narzucona przez Niemcy polityka oszczędnościowa, która zmusiła Ateny do działań prywatyzacyjnych. Nawet w USA COSCO w przeszłości z powodzeniem wykupywało terminale w Los Angeles czy Seattle. Zarazem Chińska Republika Ludowa stanowczo odmawia zezwolenia na posiadanie przez cudzoziemców udziałów w swojej infrastrukturze portowej.
Chiny już teraz są najważniejszym partnerem handlowym niemieckiego miasta portowego, a udział w nim mógłby otworzyć drzwi do bezpośredniego szantażu. Już samo odrzucenie oferty może mieć negatywne konsekwencje, a obietnicę głębszych relacji handlowych również można rozumieć jako ukryte ultimatum. Z drugiej strony przy zrezynowaniu z oferty, część obrotu mógłaby zostać przesunięta do innych portów. Na początku listopada Olaf Scholz ma podróżować do Chin, jednak widmo odrzucenia oferty zapewne utrudniałoby wizytę.
Według niektórych doniesień chińska ambasada kontaktowała się także bezpośrednio z niemieckimi firmami, grożąc konsekwencjami w razie braku poparcia umowy. Ambasada wyraziła nadzieję, że Niemcy pozostaną otwarte na zasady otwartego rynku, zamiast upolityczniać „normalne stosunki gospodarcze”.
W ramach tych całkiem normalnych relacji od lat rośnie niemiecka zależność od rynku chińskiego, zwłaszcza w kluczowych dla Niemiec branżach: motoryzacyjnej i chemicznej. Daimler i BMW realizują w Chinach około 35% swojej sprzedaży, Volkswagen ponad 40%. Ponadto przemysł jest absolutnie uzależniony od chińskich baterii i metali ziem rzadkich (ponad 93%). Systemowe znaczenie tych ostatnich dla niemieckiej gospodarki można porównać do znaczenia rosyjskiego gazu. W Chinach działa ponad 5000 niemieckich firm, a od chińskiego rynku zależy około 1 mln miejsc pracy. Kryzys rosyjski nie osłabił tej tendencji, wręcz przeciwnie – niemiecka zależność gwałtownie wzrasta. Jeszcze w zeszłym tygodniu Scholz powiedział zdumionym przedstawicielom UE, że nie powinno dojść do decouplingu z Chinami.
Możliwe, że kancelaria grała na czas, bo termin zatrzymania umowy upływa 31 października. Już wiosną Komisja Europejska ostrzegła Niemcy przed umową. Do momentu upływu terminu nie odbyła się prawie żadna większa debata na ten temat, a dopiero w ostatnich dniach pojawiło się oburzenie, zwłaszcza ze strony Zielonych, FDP i CDU.
W poniedziałek wieczorem, 24 października, podjęto ostateczną decyzję: ani termin nie został przedłużony, ani umowa nie została anulowana. W drodze kompromisu COSCO nie otrzyma planowanych 35%, a jedynie 24,9%. Jako mniejszościowy udziałowiec Chiny nie mogłyby wtedy formalnie – zgodnie ze wszystkimi zasadami kapitalizmu – wywierać wpływu na zarząd.