Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Największy cios dla transformacji? Zielona polityczna poprawność i klimatyczne szantaże

Największy cios dla transformacji? Zielona polityczna poprawność i klimatyczne szantaże Grafikę wykonała Julia Tworogowska.

Realizacja Europejskiego Zielonego Ładu to gigantyczne wyzwanie. Z pewnością zarówno koszty ekonomiczne, jak i społeczne będą ogromne. Niestety wciąż wielu rzeczy nie wiemy, a wiele prognoz zawartych w unijnej polityce klimatycznej opiera się na niepewnych szacunkach. Mimo że taki stan rzeczy nakazałby ostrożność i kontynuowanie debaty, aby uwzględnić wszystkie możliwe czynniki ryzyka, dominujący nurt dyskusji o transformacji energetycznej jest i chce pozostać głuchy na wszelkie głosy osób, które mają wątpliwości, czy EZŁ jest najlepszym sposobem osiągnięcia neutralności klimatycznej. A tych wątpliwości jest wiele.

Na łamach portalu gazeta.pl Marcin Popkiewicz, fizyk, autor książki Zrozumieć transformację energetyczną zaangażowany w działania na rzecz walki z globalnym ociepleniem przedstawił kilka charakterystycznych narracji proklimatycznych. Jego tekst był bezpośrednią polemiką do licznych wątpliwości, które przedstawiłem Grzegorzowi Sroczyńskiemu w wywiadzie na temat Europejskiego Zielonego Ładu na łamach tego samego portalu.

W tekście Popkiewicza nie tylko jak w soczewce skupiają się problemy, które zasygnalizowałem w wywiadzie, ale pojawiają się także nowe wątki, których nie miałem czasu poruszyć. Jego polemika ze mną jest zatem dobrą okazją do tego, aby jeszcze raz, tym razem bardziej kompleksowo, odnieść się do popularnej narracji proklimatycznej, którą uważam za problematyczną, a przede wszystkim przeciwskuteczną z punktu widzenia ochrony klimatu. Warto to zrobić także dlatego, że forma wywiadu nie pozwala na pełne rozwinięcie argumentacji, a i publicystyczny styl nie sprzyja precyzji w formułowaniu swoich racji. Poniżej moja odpowiedź na kilka charakterystycznych argumentów, których Popkiewicz używa. Nie są one jednak właściwe tylko jego wywodowi. Przeciwnie, stanowią kanon myślenia osób mocno zaangażowanych w sprawy klimatyczne i często pojawiają się w debacie publicznej.

  1. Nie stosujmy chwytów poniżej pasa

Niestety Popkiewicz bardzo brzydko zaczyna swój tekst. Jego zdaniem „narracja, która pojawia się w tym wywiadzie, jest po myśli grup interesów, które są po stronie paliw kopalnych”. Czy to znaczy, że osoby wyrażające wątpliwość co do Europejskiego Zielonego Ładu nie są wiarygodne i chodzą na pasku firm z branży wydobywczej? Sugerowanie takich związków w polemice, mające zdyskredytować rozmówcę, to oczywisty faul na żółtą kartkę. Zresztą Popkiewicz nie jest pierwszym ani ostatnim, który sięga po ten argument, co dowodzi, że problem nie jest  personalny, ale „systemowy”. Jednak ten zarzut nie jest jedynie nieetyczny. On jest przede wszystkim intelektualnie słaby.

Po pierwsze, nawet jeśli firmy paliwowe posługują się podobnymi argumentami, to nie wynika z tego, że są to argumenty fałszywe. Dziś zbyt często insynuuje się związki na przykład naukowców z koncernami farmaceutycznymi, chcąc podważyć wyniki pracy tych pierwszych. Oczywiście zdarzały się przypadki, w których badacz motywowany zyskami finansowymi homogenizował dane pod z góry założoną tezę. Niemniej istnienie takiego związku trzeba w konkretnym wypadku wykazać. Rzucanie ogólnego sformułowania, jak to zrobił Popkiewicz, to przykład niezbyt eleganckiej erystyki.

Po drugie, to prawda, że koncerny wykorzystują pewne argumenty instrumentalnie. Nie znaczy to jednak, że są to racje, które są „owocem zatrutego drzewa”, a więc trzeba je odrzucić. Instrumentalizacja argumentów źle świadczy o instytucjach, które się jej dopuszczają, a nie o samym argumencie. Przecież wykładu o wychowaniu w trzeźwości nie należy odrzucać tylko z tego powodu, że wygłaszał je pijący profesor.

Po trzecie, sektor odnawialnych źródeł energii, podobnie jak każdy inny, również posługuje się lobbingiem i ma „swoje narracje”. Jeśli miałbym zatem iść drogą Popkiewicza, to mógłbym wykorzystać zbieżność jego perspektywy z argumentami podnoszonymi przez producentów zielonej energii i zarzucić mu, że mówi oświadczeniami korporacyjnymi firm, które produkują panele fotowoltaiczne czy wiatraki.

Warto pamiętać, że energetyka to sektor, w którym są bardzo duże pieniądze, a to oznacza, że firmy mają budżety na duże działania lobbingowe, w tym opłacanie dziennikarzy czy wręcz całych think-tanków, aby urabiały opinię publiczną w określonym kierunku. Lobbing, nie zawsze czysty, uprawiają zarówno firmy z branży węglowej, naftowej, gazowej, jak i firmy z sektora OZE, którym zależy na tym, żeby transformacja energetyczna była oparta na energetyce wiatrowej czy fotowoltaicznej, a nie np. atomowej, która jest bezemisyjnym konkurentem wiatraków czy paneli fotowoltaicznych. Kontrowersje wokół energii atomowej nie są przypadkiem, lecz wynikiem oddziaływania sił politycznych i biznesowych, które mają w tym interes, aby spory i chociażby pozorne niejasności wokół atomu wciąż żyły.

Nic dziwnego zatem, że Popkiewicz mógł wysunąć przeciwko mnie sugestię, że powtarzając argumenty koncernów paliwowych i wydobywczych, świadomie lub nie, żyruję ich interesy. Mój polemista odwołał się przy tym do obiegowej teorii. Powolny przebieg transformacji energetycznej w Polsce tłumaczy się właśnie oporem grup interesów, przede wszystkim oporem polskiej energetyki i górnictwa, które jej nie chcą. Ta bardzo popularna teza do niedawna nie była bezpodstawna, szczególnie w przypadku górnictwa. Dziś jednak wszystkie firmy energetyczne zapowiadają w swoich strategiach odchodzenie od węgla oraz inwestycje w OZE.

Dlatego argument, zgodnie z którym to polskie spółki energetyczne opóźniają transformację, jest mało aktualny, bo przecież firmy te chętnie wchodzą w zielone inwestycje, aby zachować udział w rynku, a jednocześnie chętnie pozbyłyby się obciążających wizerunek aktywów węglowych, których posiadanie utrudnia pozyskiwanie finansowania nowych inwestycji. To właśnie było źródłem, z którego zrodziła się koncepcja powołania Narodowej Agencji Bezpieczeństwa Energetycznego mającej przejmować węglowe elektrownie od spółek energetycznych, żeby dekarbonizować ich moce wytwórcze.

Problem z transformacją nie polega obecnie na niechęci spółek energetycznych do jej przeprowadzenia (przynajmniej w rozumieniu wychodzenia z węgla), ale na tym, że bieżące ceny uprawnień do emisji CO2, których skok spowodowała polityka klimatyczna UE, tak mocno drenują ich budżety, że mają ograniczone zasoby do inwestycji w nowe, zielone źródła wytwórcze.

Paradoks polega więc na tym, że przesadnie podkręcając tempo redukcji emisji poprzez system handlu emisjami, ograniczamy tym samym zasoby na zmianę kursu firm energetycznych. Być może jednak nie chodzi tu o transformację tych spółek, ale o to, aby straciły one w ogóle udział w rynku. Wszelako mając na uwadze fakt, że mówimy o spółkach skarbu państwa, a więc narodowych championach, to obrona takiego postulatu byłaby dość trudna. Rozwój tych firm jest bowiem w szeroko pojętym interesie publicznym (co nie zawsze oznacza, że należy te dwie kategorie utożsamiać).

2. Już jest bardzo drogo, a będzie jeszcze drożej

Popkiewicz mówi: „koszty braku działania będą większe od kosztów zielonej transformacji”. Trzeba przyznać, że ta teza jest efektowna, zdecydowanie robi dobre wrażenie, ale niestety jej podstawy są wątpliwe. Jeśli mamy opierać się nie na narracjach, a na liczbach, to zerknijmy do opracowań. Jeden z najbardziej poważnych ośrodków zajmujących się polityką klimatyczną w Polsce – Centrum Analiz Klimatyczno-Energetycznych – wydał jeszcze przed wojną raport „Polska zero-net”, w którym zawarł analizę kosztów realizacji dojścia do neutralności klimatycznej m.in. w sektorze energetycznym.

Co istotne, jako punkt odniesienia wzięto nie politykę odrzucenia polityki klimatycznej, ale jej realizację w dotychczasowej trajektorii, czyli redukcji gazów cieplarnianych sprzed pakietu „Fit for 55”. Podkreślmy, że pakiet ten ma zwiększyć cel redukcji emisji z 40 do 55% do 2030 roku, czyli o 15 p.p. Przy udziale UE w globalnych emisjach rzędu 8%, dodatkowe 15% redukcji pozwoli na uzyskanie 0,012% redukcji emisji CO2  globalnie. Uznajmy, że to są projektowane zyski z wdrożenia unijnej polityki klimatycznej. Przyjrzyjmy się teraz kosztom. Ile nas wyniesie podkręcenie kursu?

Przytoczmy bezpośrednio wnioski z raportu: „Zaostrzenie celu redukcji emisji GHG wiąże się ze znacznym wzrostem zagregowanych inwestycji w Polsce w latach 2030-2040, wynikającym z potrzeby zakupu i wdrożenia niskoemisyjnych technologii, szczególnie w sektorze energetycznym. Konieczność sfinansowania inwestycji prowadzi również do spadku konsumpcji w tym samym okresie. W latach 2040-2050 można spodziewać się również znaczącego spadku PKB, który wynika między innymi z konieczności korzystania z bardziej kapitałochłonnych metod produkcji”. Wpływ zmian celów redukcyjnych na PKB, konsumpcję i inwestycje w Polsce został zobrazowany na poniższym wykresie, który porównuje scenariusz ograniczenia redukcji GHG o 100% (scenariusz NEU) i scenariusz redukcji 80% (scenariusz REF).

Warto zwrócić uwagę, że nawet jeśli uwzględnimy konsumpcję, to niestety koszty transformacji dla polskiego społeczeństwa będą dużo wyższe niż średnia UE, mimo że pod względem rozwoju gospodarczego daleko nam do średniej UE. Autorzy wprost piszą, że „znaczny spadek konsumpcji w Polsce w latach 2025-2035 wynika z konieczności finansowania transformacji sektora energetycznego, który w Polsce wymaga dużo bardziej radykalnych zmian niż w pozostałych państwach UE”. Jeśli szukać uzasadnienia dla hamowania unijnych regulacji przez polski rząd, to autorzy raportu dają dobry argument, podkreślając, że „w najbliższej dekadzie spadek konsumpcji w Unii Europejskiej będzie dużo mniej istotny niż w Polsce”.

Problem rosnących kosztów redukcji CO2 wynika wprost z kluczowej tezy raportu – krańcowy koszt redukcji emisji ma bowiem tendencję wzrostową. Oznacza to, że im bardziej chcemy redukować emisje, tym będzie to kosztowniejsze. Prezentowane w raporcie zmiany kosztów redukcji wskazują na ich dwukrotny wzrost w przejściu pomiędzy scenariuszem bazowym a scenariuszem dojścia do neutralności klimatycznej. Ma to dwie poważne konsekwencje.

Po pierwsze, wątpliwy jest argument, zgodnie z którym skoro udawało nam się do tej pory redukować emisje i jednocześnie utrzymywać wzrost gospodarczy w UE, to możemy bezproblemowo utrzymać ten kurs, ponieważ wcześniej koszt redukcji emisji CO2  był zupełnie inny od kosztów w przyszłości. Nazywa się to efektem „nisko wiszących owoców”, które zostały już zerwane, a jeśli chcemy zerwać kolejne, to trzeba je będzie zerwać z wyższej (czytaj: droższej) gałęzi.

Po drugie, co istotne i warte podkreślenia, nawet niewielkie ograniczenie celu neutralności klimatycznej będzie mieć duże znaczenie dla kosztów, które trzeba będzie ponieść. Najtrudniej będzie bowiem redukować ostatnie 10-20%, ponieważ w wielu sektorach nie ma gotowych technologii w pełnej skali. To oznacza, że poważnie powinno się podejść np. do scenariusza, w którym w razie społecznych protestów godzimy się na redukcję 80-90% emisji do 2050, a pozostałe procenty rozkładamy na kolejne lata, aby załagodzić napięcia społeczne.

3. Wiara w zielony skok technologiczny jest złudna

Popkiewicz stawia optymistyczną tezę, że „w transformacji są szanse dla polskiej gospodarki. Nie będziemy pewnie robić paneli fotowoltaicznych taniej niż Chińczycy, ale możemy mieć swoje specjalności, w których będziemy świetni. Już je zresztą mamy – np. stolarka okienna, energooszczędne okna, których jesteśmy największym eksporterem na świecie, większym nawet od Chin” – zauważa, po czym dodaje, że „możemy to samo mieć w technologiach pomp ciepła, rekuperatorów, ładowarek do autobusów, pojazdów szynowych, domów zeroenergetycznych, biogazowni czy statków do stawiania morskich turbin wiatrowych – a nawet jeśli nie we wszystkich z nich, a tylko w niektórych, to i tak mamy szansę być beneficjentem netto tej transformacji”.

Niestety optymizm Popkiewicza jest spóźniony i zdecydowanie rozmija się z realną sytuacją na rynku. W zdecydowanej większości wymienionych przez niego podsektorów karty są już rozdane, a bariera wejścia została zawieszona wysoko. Niewiele polskich firm jest wpiętych w zielony łańcuch wartości na wysokomarżowych pozycjach. A nawet gdyby było inaczej i rzeczywiście w niektórych niszach moglibyśmy znaleźć swoje miejsce, to nie wynikałoby z tego, że z punktu widzenia konkurencyjności całej gospodarki transformacja przyniesie niespodziewane zyski.

Autorzy raportu CAKE podkreślają, że z powodu wejścia nowych technologii nastąpi spadek produktywności firm, a nie ich wzrost. Wyjaśniają, iż „w scenariuszu dojścia do neutralności klimatycznej skutki akumulacji kapitału są jednak inne. Inwestycje firmy nie są przeznaczone na podwyższenie produktywności wszystkich czynników produkcji, a jedynie na wdrożenie technologii ograniczających zużycie energii. Taka strategia pozwala firmom ograniczyć negatywny wpływ wzrostu cen energii, jednak nie pozwala na zmniejszenie kosztów produkcji poniżej poziomu z okresu przed wzrostem cen energii. Wzrost kosztów firmy jest dodatkowo wzmocniony przez wzrost cen materiałów inwestycyjnych, takich jak maszyny, metale, cement i usługi budowlane, wynikający ze zwiększonego popytu na te materiały w sektorze energetycznym”.

Na końcu podkreślmy jednak rzecz najważniejszą. Koszty i zyski to na dziś tylko szacunki. Wszystkie raporty prognozujące przyszły kształt systemu energetycznego opierają się na bardzo dużej liczbie założeń, które do pewnego stopnia są arbitralne. Nie wynika to z intelektualnych deficytów czy lenistwa, ale z braku alternatywy. Wszystkie modele, które symulują koszty, działają na bazie wrzuconych założeń. Chcąc pokazać po jak cienkim lodzie chodzimy, przytoczę kilka założeń ze wspomnianego raportu CAKE, którego jakości – co trzeba tu zaznaczyć – nikt nie podważa.

Scenariusz neutralności klimatycznej zakłada powszechne użycie samochodów elektrycznych, magazynów energii, technologii wychwytywania CO2  z elektrowni gazowych i biomasowych i wielu innych rozwiązań technologicznych, które dziś nie są powszechnie używane ani w Polsce, ani gdziekolwiek indziej. Każde z tych rozwiązań zakłada więc ich harmonijny rozwój. A biorąc pod uwagę, jak wiele czynników musiałoby się ze sobą zgrać, żeby ten cel został spełniony, rozsądek nakazuje nam miarkowanie swojego optymizmu. Złożoność całego procesu, przez który mielibyśmy przejść, realizując Europejski Zielony Ład, skłania raczej do wniosku, że bardziej zdroworozsądkowe są rozwiązania bardziej zachowawcze i powściągliwe.

Zielona, neutralna klimatycznie Europa będąca światowym liderem w wyścigu technologicznym, gdzie istotne miejsce zajmuje Polska to piękna wizja, ale zbudowana na bardzo dużej liczbie wielu optymistycznych założeń. Jeśli ktoś przekonuje, że wie na pewno, jakie będą całościowe koszty Europejskiego Zielonego Ładu, i jest przekonany, jak Popkiewicz, że bez wątpienia będą niższe niż to, co zarobimy dzięki przejściu przez tę operację, to trudno nie zapytać, skąd bierze się ten optymizm, gdy większość zmiennych jest dziś niewiadomą. Nie chodzi tutaj jedynie o energetykę, o której najwięcej pisze Popkiewicz, bo ta jest relatywnie najłatwiejszym obszarem do dekarbonizacji. Największym problemem są wyzwania, które Europejski Zielony Ład rodzi dla dekarbonizacji transportu, przemysłu, rolnictwa i innych sektorów, w których proces zmian technologicznych jest wolniejszy niż w energetyce.

Zielony mainstream często podnosi w tym kontekście relacji kosztów do zysków ważny argument, zgodnie z którym koszty klimatyczne będą dużo większe niż koszty niezbędnych inwestycji. Przedstawia się to następująco: przyjmijmy, że pod względem stopy zwrotu z zielonych inwestycji nie wyjdziemy na plus. Jednak pozostanie przy obecnym status quo sprawi, że koszty kryzysu klimatycznego będą na tyle duże, że z pewnością scenariusz zielonej rewolucji się opłaci. Problem z tym argumentem polega na tym, że koszty kryzysu klimatycznego są w dużej mierze niezależne od działań, jakie UE podejmie. A jest tak z dwóch powodów.

Po pierwsze, o czym już wspominałem, my tych kosztów nie znamy i mamy problemy z ich oszacowaniem. Po drugie, trzeba podkreślić kluczowy czynnik, że nawet najdalej idące działania w Europie nie przyniosą oczekiwanego rezultatu i nie oddalą od nas katastrofy klimatycznej, ponieważ rola europejskich emisji na świecie jest bardzo mała, a ich ograniczenie nie zredukuje w istotny sposób globalnego ocieplenia i jego gospodarczych konsekwencji.

Można nawet iść dalej i prowokacyjnie stwierdzić, że skoro emisje w UE spadają, ale na świecie rosną, to koszty globalnego ocieplenia prawdopodobnie poniesiemy tak czy inaczej. W związku z tym  musimy jeszcze ostrożniej podchodzić do wydatków mających na celu zapobieganie globalnemu ociepleniu. Może się okazać, że wydrenowanie europejskich gospodarek z zasobów na inwestycje „profilaktyczne” ograniczy naszą zdolność do adaptacji w nowej, ocieplonej rzeczywistości.

4. Tempo transformacji nie ma nic wspólnego z ceną energii

Zdaniem Popkiewicza „od lat robimy tę transformację w żółwim tempie i teraz widzimy tego skutki, płacąc za drogi gaz, ropę i w ogóle energię”. Jednak ten argument byłby zasadny tylko przy założeniu, że rozmawiamy o relatywnie wyższych w stosunku do reszty świata cenach energii w UE, do czego przyczyniła się unijna polityka klimatyczna, a nie o tym, że w Polsce za energię płaci się więcej niż w całej UE. Wyjaśnijmy po kolei.

Polska płaci mniej więcej podobne ceny surowców, w tym przede wszystkim ropy i gazu, co pozostałe państwa. Spośród nich ropa jest towarem mocno zglobalizowanym, którego cena hurtowa jest podobna w różnych częściach świata – ceny są notowane na giełdach na świecie i niezależnie, kto kupuje, płaci mniej więcej podobną cenę.

Rynek gazu jest mniej zglobalizowany, ponieważ ma inną logistykę, która sprawia, że ceny różnią się między regionami. Niemniej obecnie jest on silnie zeuropeizowany. Cena gazu na giełdzie w Polsce jest więc podobna do ceny na giełdzie niemieckiej. Ceny nie są identyczne, ponieważ brak odpowiedniej przepustowości uniemożliwia pełną ich synchronizację, ale na zdecydowanej większości obszaru Europy zasadniczo ich wartość nie odbiega znacząco od siebie przez większą część czasu.

Oczywiście między państwami istnieją różnice podatkowe lub rozbieżności w zakresie subsydiów, które różnicują cenę gazu dla finalnego odbiorcy. Jednak ten aspekt powoduje, że polskie gospodarstwa domowe płacą za gaz poniżej średniej unijnej, ponieważ polityka energetyczna w Polsce polega na subsydiowaniu mniejszych odbiorców przez większych z powodów socjalnych.

Podobny mechanizm istnieje na rynku energii elektrycznej, ale logika jego działania sprawia, że znów na tu i teraz ceny kształtują się na korzyść Polski. Ostatnie dane Eurostatu pokazują, że ceny energii elektrycznej w Polsce dla odbiorców końcowych były znacząco niższe niż unijna średnia. Co ciekawe, najwyższe były w Niemczech i Danii, które najdynamiczniej rozwijają odnawialne źródła energii.

W ubiegłym roku Polska była dużym eksporterem energii, bo była ona tańsza w Polsce niż w UE. Z jakiego powodu? Otóż cena węgla była niższa niż cena gazu, co powodowało, że konkurencyjność polskich elektrowni węglowych była wyższa od elektrowni gazowych, które mają decydujący wpływ na wysokość cen energii elektrycznej w wielu państwach Europy Zachodniej. Będąc uczciwym, trzeba powiedzieć, że nie zawsze tak było i dwa lata temu to Polska więcej importowała.

Niemniej sugestia Popkiewicza, że z powodu wysokiego udziału węgla w miksie energetycznym (czytaj: wolnej transformacji energetycznej) mamy wyższe ceny energii niż w państwach UE, jest nie do obrony. Oczywiście można się zastanawiać nad tym, czy pozostawienie obecnego miksu energetycznego w najbliższej przyszłości jest gospodarczo najbardziej optymalne. To jednak jest zupełnie inna kwestia, która dotyczy przyszłości, a nie teraźniejszości.

5. Zgubna mentalność wyścigowa

W dalszej części wywiadu Popkiewicz zachęca do zwiększenia tempa transformacji. Jego zdaniem „powinniśmy się cholernie spieszyć”, po czym kwituje pytaniem retorycznym: „Na co czekać?”. To bardzo charakterystyczny argument, który jednak opiera się na podstawowym błędzie. Nie można traktować transformacji energetycznej jak wyścigu, w którym im szybciej pędzi się naprzód, tym lepiej. Tak wcale nie jest.

Europejski Zielony Ład to potężny proces rozłożony na kilka dekad. Oznacza to, że czeka nas maraton, a nie bieg na 100 metrów. Jeśli nie będziemy zważać na różne ryzyka, to może się okazać, że co prawda na półmetku będziemy najszybsi, ale wykoleimy się przed metą. Jeśli głęboka transformacja ma zostać zwieńczona sukcesem, musi zdobyć społeczną akceptację, a także gospodarczo musi być do udźwignięcia. Jeżeli jednak zachce nam się sprintu, to niewykluczone, że odetnie nam tlen w połowie biegu. Może się więc okazać, że pierwsi metę przekroczą nie ci, którzy na początku biegli sprintem, ale ci, którzy dobrze rozłożyli siły w całym biegu.

Odpowiednie zbilansowanie kosztów w czasie jest bardzo trudnym zagadnieniem, na które nie znam dobrej odpowiedzi. Jednak nie uda nam się jej znaleźć, jeżeli będziemy ignorowali podstawowy problem. A jest nim główny przekaz dotyczący Europejskiego Zielonego Ładu. Wielokrotnie w wywiadzie oraz w wielu tekstach poświęconych tej kwestii próbowałem wskazywać, że w obecnym dyskursie zbyt mało jest poważnej rozmowy na temat zysków, kosztów, skali ryzyka oraz możliwości poszczególnych państw Unii do zaangażowania się w ten proces. Zamiast tego wywiera się presję na wzajemną licytację, kto da więcej i kto transformację przeprowadzi szybciej.

Należy podkreślić, że nawet jeśli optymistyczny scenariusz się wydarzy i Europejski Zielony Ład okaże się dobrą inwestycją, z której uzyskamy zyski, choć z pewnym opóźnieniem, to wciąż trzeba mieć na uwadze potencjalne turbulencje społeczne, które mogą wydarzyć się w międzyczasie. Wiele osób może nie mieć cierpliwości, aby przez długi czas znosić koszty, które czekają nas po drodze, a ewentualny bunt społeczny może wywrócić cały proces do góry nogami, nawet jeśli w perspektywie jednej dekady lub dwóch bilans nie będzie niekorzystny.

Przypomnijmy, że Polska przeszła transformacje gospodarczą, doświadczywszy jedynie krótkiego okresu recesji, po którym nastąpił długi okres wzrostu. Dzięki niemu początkowe koszty zostały szybko zniwelowane. Niemniej w społecznym odbiorze ten relatywnie krótki okres bólu odcisnął trwałe i głębokie piętno w pamięci społecznej i w rezultacie zaważył na politycznych decyzjach wyborców. W Polsce wiele politycznych karier powstało na emocjonalnej bazie transformacyjnej traumy. Jeśli dawka szoku przekroczy odporność ludzi, to niezależnie od tego, jak blisko wyjścia tunelu znajdziemy się, pociąg może się zatrzymać.

W Polsce już teraz badania CBOS z czerwca 2022 r. pokazują, że mimo powszechnej akceptacji członkostwa Polski w UE istnieje silna rozbieżność ocen w odniesieniu do polityki klimatycznej UE. Obecnie 39% Polaków ma krytyczne zdanie o tej polityce, a 19% jest niezdecydowanych, a przecież pakiet „Fit for 55” wdrażający Europejski Zielony Ład nie został jeszcze nawet przyjęty w UE.

6. Nie czy, ale jak przeprowadzić zieloną rewolucję

„Jaka jest alternatywa wobec zielonej rewolucji?” – pyta w dalszej części wywiadu Popkiewicz. Jednak takie postawienie sprawy jest z gruntu mylne. Sednem sporu nie jest to, czy przeprowadzać zieloną rewolucję, ale jak to zrobić. W odpowiedzi na tak postawione pytanie Popkiewicz sugeruje, że jedynym rozwiązaniem musi być uzyskanie neutralności klimatycznej jak najszybciej i bez żadnych „ale”. Jednak obranie tej drogi nie jest ani konieczne, ani oczywiste. Nie jest też prawdą, że jedyną alternatywą musi być rezygnacja z jakichkolwiek zmian. Owszem, istnieją osoby, które chciałyby za wszelką cenę zachować status quo i nic nie robić w celu zmniejszenia emisji CO2. Niemniej to również jest pewna skrajność, w stosunku do której trzeba poszukać złotego środka.

Jak wspomniałem wcześniej, chcąc realizować Europejski Zielony Ład, musimy godzić się z tym, że wielu rzeczy nie wiemy i nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Dlatego przy tak wielu niewiadomych zdrowy rozsądek nakazuje, aby iść, owszem, w stronę dekarbonizacji, ponieważ ochrona klimatu jest bardzo ważnym celem, a poza tym faktycznie część zielonych technologii dojrzewa i tanieje. Tym niemniej jeśli po drodze pojawią się rafy – społeczne, gospodarcze lub technologiczne – to nie możemy udawać, że ich nie widzimy, lecz mamy obowiązek uwzględniać je w naszych planach.

Gdyby bowiem miało się okazać, że różnego rodzaju koszty będą tak duże, że będą zagrażały realizacji celu, to warto nieco zmodyfikować plan, dzięki któremu ten cel mamy osiągnąć. Niestety, ani pandemia Covid-19, ani inflacja postpandemiczna, ani wojna na Ukrainie nie wywołała dotychczas żadnej dyskusji na temat ewentualnej modyfikacji planu. Wręcz przeciwnie, mimo że każdy z powyższych „jeźdźców apokalipsy” miał duży wpływ na nasze zasoby, to można było odnieść wrażenie, że nie ma takiego kryzysu, który nie byłby dobrym pretekstem do powiedzenia tego samego, tylko głośniej.

Ponadto jeśli dążymy do neutralności klimatycznej, to plan dojścia do tego stanu powinien zakładać wzrost inwestycji w nowe technologie i rozwiązania. Nie powinniśmy jednak optymistycznie zakładać, że one się na pewno wydarzą, ponieważ jest to nieodpowiedzialne i groźne dla bezpieczeństwa energetycznego, a także stabilności gospodarczej i politycznej. Zatem plany powinny być oparte na dobrze znanych i sprawdzonych rozwiązaniach, które stopniowo będzie można uzupełniać rozwiązaniami dojrzałymi technologicznie i dostępnymi cenowo.

Proces transformacji ma być największym cywilizacyjnym wyzwaniem najbliższych dekad, dlatego tym bardziej musimy włożyć dużo wysiłku i empatii we wsłuchanie się w głos wątpiących, którzy posiadają polityczny potencjał buntu. Trudno nie odnieść wrażenia, że obecnie obowiązującą zasadą jest doktryna „ani kroku wstecz”, a podstawową strategią wobec inaczej myślących jest deprecjacja ich argumentów i usuwanie na margines. Sposób, w jaki Popkiewicz zinterpretował przedstawione przeze mnie w wywiadzie wątpliwości, dobrze oddaje pojawiający się problem z debatą wokół zielonej rewolucji.

Mimo że w wywiadzie sygnalizowałem konieczność przeprowadzenia tych zmian, które są niezbędne, a nawet powołania wicepremiera ds. zielonej transformacji, aby proces dobrze skoordynować, to jednak Popkiewicz i tak przedstawił mnie jako osobę, której jedynym narzędziem w ręku jest hamulec ręczny. Podkreślmy, problemem nie jest sposób polemiki, który Popkiewicz wybrał, ale generalne podejście do debaty, które jest właściwe dla reprezentowanego przez Popkiewicza nurtu dyskusji o klimacie.

Przy okazji trzeba też obalić jeszcze jedno nieporozumienie. W przestrzeni publicznej funkcjonuje fałszywa dychotomia między pełną akceptacją planów Komisji Europejskiej wobec Europejskiego Zielonego Ładu, a jego odrzuceniem, które de facto wiąże się z wyjściem z UE. Oczywiście są osoby, które z tych właśnie powodów argumentują na rzecz opuszczenia Unii. Są też tacy, którzy udają, że można być w UE i nie przestrzegać unijnego prawa. Niemniej obie frakcje prezentują dość sporne stanowiska i nie można razem z nimi wrzucać do jednego worka wszystkich, którzy mają wątpliwości pod adresem Europejskiego Zielonego Ładu.

Polska ma przecież prawo i interes zabiegać w UE o korzystne regulacje, jednak korzystanie z tego prawa nie oznacza automatycznie, że nie należy wdrażać tego, co jest już ustalone. Nie ma żadnej sprzeczności między asertywną polityką w czasie negocjacji projektów dyrektyw, a dobrą, skoordynowaną realizacją w Polsce już przyjętych rozwiązań. Każdy polski rząd powinien mieć czyste sumienie zabiegając o jak najsłabsze regulacje w dziedzinie polityki energetyczno-klimatycznej, ponieważ mając na uwadze obecny kurs polityki klimatycznej UE, to i tak nawet najbardziej powściągliwy z możliwych do urzeczywistnienia planów będzie de facto bardzo daleko idącym zobowiązaniem i prawdopodobnie bardzo kosztownym.

Strategia hamowania niebezpiecznych dla polskiej gospodarki regulacji nie musi też oznaczać rozkładania się Rejtanem. Manifestowanie niezgody na Europejski Zielony Ład dla samej manifestacji, które miałoby sens jedynie jako działanie obliczone na obsługę emocji elektoratu w Polsce, jest czymś, czego zdecydowanie warto unikać. Zamiast tego trzeba koncentrować się na punktowych zmianach tam, gdzie toczy się realna gra. To strategia wszystkich państw, niezależnie od dyskursu, którym się posługują.

Można odnieść wrażenie, że duża część „zielonego” komentariatu nie rozumie lub nie akceptuje zdroworozsądkowego podejścia, zgodnie z którym im więcej w UE wywalczymy, tym łatwiej będzie nam transformację przeprowadzić. Tymczasem dyskurs walki o narodowe interesy spotyka się natychmiast z odruchowym atakiem i oskarżeniem o zawracanie kijem Wisły.

7. Może nam nie starczyć mocy

Popkiewicz stawia tezę, że już mamy techniczne możliwości, aby przeprowadzić transformację energetyczną. Co więcej, jego zdaniem przeprowadzenie jej kalkuluje się zarówno pod względem ekonomicznym, jak i wytworzenia dostatecznej ilości mocy. Postuluje wybudowanie 50 GW (gigawatów) w fotowoltaice, ponad 50 GW wiatraków na lądzie i 10 GW na morzu. Teoretycznie przez 2/3 roku to dałoby nam więcej energii, niż obecnie potrzebujemy.

W praktyce jednak warunki pogodowe w Polsce nie pozwalają na prognozowanie tak optymistycznych parametrów. Nie zawsze bowiem wystarczająco wieje i świeci, więc przez 1/3 mielibyśmy niedobory. I co wtedy? Wówczas, zdaniem Popkiewicza, powinniśmy uzupełnić niedobory elektrowniami gazowymi. Zużylibyśmy na to 4 miliardy metrów sześciennych gazu ziemnego, czyli 1/5 obecnego polskiego zużycia. I w ten sposób zbudowalibyśmy system, który się bilansuje i, jak to wyjaśnia Popkiewicz, „spina” się.

Jednak podawanych przez niego wyliczeń nie da się uzasadnić. Pełna argumentacja wymagałaby więcej miejsca i mogłaby być nieprzejrzysta dla czytelników niezaznajomionych z energetyką. Niemniej postaram się skrótowo wskazać, gdzie moim zdaniem tkwi błąd w rozumowaniu Popkiewicza.

Otóż cały problem z powyższym wyliczeniem polega na tym, że podana w nim została sumaryczna ilość energii wyprodukowanej w ciągu roku. Jednak z punktu widzenia sprawności systemu energetycznego istotna jest ilość mocy dostępna w każdej sekundzie w ciągu roku. A to zupełnie zmienia sytuację. Jeśli na przykład wydarzy się dzień, w którym mało wieje i świeci słońce, to całą energię będziemy musieli pozyskać z innych źródeł.

Świetnym przykładem są Niemcy, którzy za każdym razem, gdy nie ma dobrej pogody, muszą uruchamiać wszystkie swoje gazowe i węglowe elektrownie, aby system się zbilansował. Innymi słowy nasi zachodni sąsiedzi muszą de facto utrzymywać dwa równoległe systemy wytwórcze, których koszt widać w rachunkach za energię. W Niemczech jak w soczewce skupiają się problemy, z którymi wiąże się pomysł  oparcia systemu energetycznego w 100% na OZE. Właśnie z tego powodu OZE odpowiadają jedynie za 40% udziału w miksie, z czego 1/3 przypada na elektrownie wodne, które są sterowalne, ale rozwój ich potencjału jest ograniczony. Co ciekawe, najłatwiejszym sposobem na obniżenie emisyjności energetyki jest oparcie jej na energetyce atomowej, czego jednak Popkiewicz nie proponuje.

W jego przekonaniu ekonomicznie wszystko się spina, ponieważ dziś wiatr i słońce już są najtańszymi źródłami energii na świecie. Ale to pozory. Otóż energetyka wiatrowa i słoneczna są faktycznie najtańsze wtedy, kiedy energia w elektrowniach wiatrowych i słonecznych rzeczywiście jest generowana. Jeśli jednak weźmiemy  pod uwagę koszty budowy niezbędnego systemu uzupełnienia produkcji energii, który jest konieczny z powodu możliwości wystąpienia niekorzystnych warunków pogodowych dla produkcji energii z wiatru, to okaże się, że cena wcale niska nie jest.

Nadmiar optymizmu wkradł się także w rozważania Popkiewicza na temat sieci energetycznych. Popkiewicz przyznaje, że „faktycznie, zbudowana z XX-wieczną logiką sieć nie wyrabia”, po czym dodaje: „Tylko zamiast wyciągać wniosek, że trzeba zatrzymać rozbudowę OZE, powinniśmy wyciągnąć wniosek, że potrzebna jest modernizacja sieci”. Modernizacja jest oczywista. Natomiast problem polega na tym, że realizuje się ją nieustannie od wielu lat.

Wyhamowanie wpinania kolejnych paneli fotowoltaicznych do sieci w ostatnich miesiącach nastąpiło na prośbę operatorów systemu dystrybucyjnego, co pokazuje techniczne ograniczenia, jakie wiążę się z realizacją idei prosumentów, klastrów energetycznych, spółdzielni energetycznych i wszystkich nowatorskich pomysłów, które robią furorę na energetycznych konferencjach i o których wspomina Popkiewicz. Podkreślmy, nie chodzi o to, aby procesy te blokować, ale żeby zdać sobie sprawę, że realia techniczne często negatywnie weryfikują koncepcje, które powstały na papierze.

8. Koszty surowców nie równoważą kosztów zielonej rewolucji

Popkiewicz stawia tezę, że „już przed wojną ceny energii rosły, a teraz wystrzeliły w kosmos. Uzależnienie od paliw kopalnych, które kupujemy od innych państw, wcale nie daje nam bezpieczeństwa energetycznego. Rok w rok wydawaliśmy 70-80 miliardów złotych na import ropy i gazu, a także milionów ton węgla – przy czym większość tej kwoty płynęła na Kreml, który za to zbroił swoją armię. W tym roku, przy obecnych cenach paliw, wydamy jakieś 200 miliardów”. „Według własnych szacunków rządu, obecny plan transformacji energetycznej będzie kosztował 1600 mld zł w latach 2021-2040, a więc ok. 80 miliardów zł rocznie. Plan nie jest bardzo ambitny, ale nawet przyspieszając go, transformacja rocznie kosztowałaby mniej, niż wydamy co roku na zakup paliw”.

Duże wydatki na import surowców energetycznych są faktem. Ale traktowanie ich jako środków, które w prosty sposób można przeznaczyć na transformację energetyczną, jest absurdem. Kluczową pozycją kosztową w imporcie stanowi ropa naftowa, którą zużywamy nie w energetyce, a w transporcie. Zastąpienie importu ropy może się odbyć poprzez wymianę floty samochodów w Polsce na elektryczne. Na razie jednak są one bardzo drogie, a ich funkcjonalność jest ograniczona, stąd pomysł, aby po polskich drogach jeździły tylko elektryki, nie jest realną opcją, dopóki te warunki się nie zmienią.

A nawet jeśli samochody elektryczne staną się tańsze, to ich użytkowanie wciąż może być poza zasięgiem portfela przeciętnego kierowcy. W końcu należy pamiętać, że nawet jeśli klienci przesiądą się do elektryków i przestaną płacić za ropę, to zaczną płacić za energię elektryczną, która tania nie będzie. Owszem, będzie to poprawiało bilans handlowy, ponieważ prąd napędzający elektryki będzie wytwarzany w Polsce, ale zaoszczędzone środki na ropie wciąż nie będą uwolnionymi środkami, które będzie można przeznaczyć na inwestycje w transformację energetyczną.

Również nagłe odejście od gazu nie jest dostępną opcją. Ograniczenie importu tego surowca nie będzie możliwe z uwagi na trwającą budowę elektrowni gazowych i elektrociepłowni. Oczywiście przy obecnych cenach gazu należy rozsądnie podchodzić do budowy kolejnych jednostek gazowych, ale nie zmienia to faktu, że obecnie eksploatowane lub budowane jednostki gazowe powinny funkcjonować jeszcze długo. Są one bowiem niezbędne do bilansowania produkcji energii z OZE, które obecnie nie mogą funkcjonować bez wsparcia elektrowni mogących produkować energię wtedy, kiedy wiatr nie wieje, a słońce nie świeci. Gaz jest najbardziej elastycznym źródłem, który dobrze współpracuje z niesterowalnymi OZE, więc ograniczyć jego import będzie bardzo trudno.

Ponieważ ceny surowców wciąż rosną, należy zdać sobie sprawę, że wojna jedynie pogłębiła problem, który już wcześniej był widoczny. Polityka klimatyczna spowodowała, że radykalnie spadają środki na inwestycje w wydobycie surowców, co jest zrozumiałą i oczekiwaną strategią koncernów naftowych i gazowych. Problem polega na tym, że zanim zrezygnujemy z surowców, przez długi czas będziemy żyli w okresie przejściowym, w którym wciąż będziemy korzystać z surowców energetycznych. Będą one jednak bardzo drogie, co będzie czynnikiem inflacyjnym, hamującym wzrost gospodarczy. W efekcie będziemy mieć mniej zasobów do zielonej transformacji.

9. Nie ma związku między wojną a odchodzeniem od paliw kopalnych

Popkiewicz stawia tezę, że „ekspertami w minimalizowaniu tempa transformacji jesteśmy od dawna. Może nawet w minionej rzeczywistości przed 24 lutego była w tym jeszcze jakaś logika. Przez lata polskie dyskusje o systemie energetycznym obijały się w ramach dylematu trójkąta: ochrona klimatu vs tania energia vs bezpieczeństwo energetyczne. Wraz z inwazją Rosji na Ukrainę wszystkie te priorytety pokazały jeden kierunek: jak najszybsze odchodzenie od paliw kopalnych”.

Między wojną na Ukrainie, a odejściem od paliw kopalnych nie ma bezpośredniego związku przyczynowego, co prowadzi do jasnego wniosku, że wojna została wykorzystana instrumentalnie do udowodnienia własnych racji. Przecież chęć odejścia od rosyjskich surowców nie oznacza, że trzeba odejść od nich w ogóle. Wszak można sprowadzić je z innych państw, co zresztą jest powszechną praktyką w Europie po 24 lutego. Zdroworozsądkowo patrząc, wojna spowodowała kilka procesów, które będą miały wpływ na energetykę, ale Popkiewicz uprawia cherry-picking, wybierając z menu to, co mu smakuje.

Można się zgodzić, że wojna spowodowała wzrost cen surowców w dwojaki sposób. Po pierwsze doprowadziła do wzrostu chaosu na rynku surowców energetycznych. Po drugie zaś wzmocniła deklarowaną przez przywódców UE wolę odejścia przez UE od rosyjskich surowców. Wiele wskazuje na to, że wzrost cen utrzyma się przez dłuższy czas. Jakie to wywoła konsekwencje i jakie będą one mieć wpływ na Europejski Zielony Ład? Wysokie ceny surowców z jednej strony ułatwiają transformację, ponieważ obniżają konkurencyjność samochodów spalinowych wobec elektrycznych. Ponadto zachęcają do większej oszczędności energii, ponieważ dzięki nim inwestycje w efektywność energetyczną, które wcześniej się nie kalkulowały ekonomicznie, stały się teraz opłacalne. Naturalnie niższy wzrost gospodarczy również pomoże w zmniejszeniu emisji.

Z drugiej jednak strony wojna wywołuje liczne problemy. Po pierwsze, radykalny wzrost cen gazu powoduje wzrost cen energii w Europie, co hamuje wzrost atrakcyjności samochodów elektrycznych zasilanych prądem. Po drugie, kosmicznie wysokie ceny gazu powodują, że bardzo wątpliwa będzie jego rola jako paliwa przejściowego, który miał współpracować z niesterowalnymi OZE. W takiej sytuacji Europa będzie zmuszona zwiększyć rolę węgla (vide Niemcy), a tym samym zwiększyć emisję gazów cieplarnianych.

Po trzecie, inflacja, która pojawiła się już w okresie postpandemicznego odbicia gospodarczego, a następnie została wzmocniona wojną, powoduje, że zmniejsza się siła nabywcza konsumentów. W efekcie zmniejsza się także odporność na koszty wywołane Europejskim Zielonym Ładem. Po czwarte, bardzo wysoki wzrost cen energii powoduje, że państwa muszą wdrażać kosztowne programy wsparcia socjalnego, aby przeciwdziałać ubóstwu energetycznemu. Mamy coraz mniej pieniędzy, żeby wspierać transformację energetyczną, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę radykalny wzrost wydatków wojskowych w Polsce oraz w innych państw NATO wschodniej flanki.

Po piąte, naturalne spowolnienie gospodarcze, a być może recesja wywołana wojną również będą czynnikiem osłabiającym zasoby potrzebne do głębokiej transformacji. Choć do pełnego bilansu wojny bardzo daleko, to z grubsza rzecz ujmując, wojna rodzi więcej problemów niż korzyści dla EZŁ, a mimo to w mainstreamowych dyskusjach wciąż obowiązuje narracja, zgodnie z którą wojna ostatecznie udowodniła konieczność przejścia na zieloną stronę mocy.

Na koniec tego wątku trzeba podkreślić, że jeśli coś wojna udowodniła, to nieuchronność rywalizacji Zachodu z sojuszem chińsko-rosyjskim, który podważa naszą pozycję w świecie. Jeśli Zachód będzie chciał utrzymać globalną rolę, to musi być gotowy przede wszystkim pod względem zasobów, żeby wyjść z tej rywalizacji z Moskwą i Pekinem zwycięsko. Rosnące różnice cen energii między Zachodem a Chinami i Rosją niestety osłabiają konkurencyjność naszych gospodarek i ograniczają zasoby, które są niezbędne do wzięcia udziału w  strategicznej rywalizacji między tymi blokami.

10. Nawet jeśli Unia ograniczy emisje, klimatu nie uratuje

Popkiewicz podkreśla, że dla ocieplenia klimatu liczą się nie emisje CO2 z danego roku, lecz emisje skumulowane, czyli to, ile w sumie wpompowaliśmy dwutlenku węgla do środowiska. Przypomina, że licząc w ten sposób emisje, UE odpowiada za 22% globalnych emisji, więc nie powinniśmy mówić o 8%.

Niestety to też nie jest dobry argument. Policzenie historycznych emisji niewiele wnosi do dyskusji. Owszem, można na tej podstawie wyprowadzić wniosek, że to UE ma mandat do przyjęcia roli globalnego lidera, ale przecież kluczowe w tej dyskusji nie są legitymizacja polityczna lub kwestie symboliczne. Kluczową kwestią jest zahamowanie niekorzystnych zmian klimatu. W tej perspektywie trzeba powiedzieć jasno, że tak czy inaczej ograniczenie emisji CO2  do zera przez państwa UE nie będzie game changerem dla klimatu. Unia Europejska bowiem w bardzo niewielkim stopniu ma wpływ na to, czy uratuje klimat przed dalszym ociepleniem.

Popkiewicz przypomina, że prawie wszystkie kraje świata są stronami Porozumienia Paryskiego i zobowiązały się do działań na rzecz zatrzymania wzrostu temperatury poniżej 2 stopni Celsjusza, dążąc do wzrostu do poziomu 1,5 stopnia. To prawda, problem polega jednak na tym, że porozumienie dlatego było możliwe, że nie ma w nim twardych sankcji. Poszczególne państwa podpisały dokument, ponieważ nie chciały być na „cenzurowanym”, a nie dlatego, że są przekonane do neutralności klimatycznej w 2050 r. Tak więc Porozumienie Paryskie nie jest dowodem na to, że cały świat przyjął to, co przyjęła UE. Kiedy patrzy się na konkrety, w tym realne emisje, to wyraźnie widać, że poszczególne państwa obniżają emisje tam, gdzie nie jest to przesadnie kosztowne.

Popkiewicz wskazuje przykład Chin, największego światowego emitenta, który deklaruje, że do 2060 roku stanie się neutralny klimatycznie – tylko 10 lat później niż UE. Problem polega na tym, że to na razie tylko deklaracja, a realne chińskie oraz globalne emisje wciąż rosną. Rok 2021 był rekordowy pod względem globalnych emisji na świecie. Za 1/3 wzrostu odpowiadały Chiny. Pekin zatem nie tylko nie obniża emisji, ale w ostatnich latach wytwarza jeszcze więcej CO2.

Często podnoszonym argumentem jest to, że „nawet Chiny inwestują w OZE”. Oczywiście jest to prawda, tylko co z niej wynika? Powyższy wykres pokazuje, że niewiele, bo skala chińskich emisji rośnie, przede wszystkim trzeba pamiętać, że Chiny, owszem, dużo inwestują w OZE, ale nie dlatego, żeby u siebie robić rewolucję à la UE. Rola OZE w miksie energetycznym Chin jest wciąż bardzo ograniczona. Niezmiennie królują tam węgiel i ropa.

Argument Popkiewicza jest też wadliwy z innego powodu. Zielona narracja sugeruje, że jest to dowód na nieodwracalność zielonego kursu. Można się nawet z tym zgodzić, ale powstaje pytanie – skoro jest on nieodwracalny, to dlaczego mamy jeszcze regulacjami go wymuszać? Chiny to świetny przykład na to, że nie trzeba wprowadzać wewnętrznych regulacji podnoszących koszty gospodarcze, żeby rozwijać zielone technologie. Zbyt na świecie na zielone technologie będzie i tak na tyle duży, że firmy będą mieć bodziec do inwestycji bez wymuszania regulacji. Co więcej, silna obecność chińskich firm na unijnym rynku, np. w fotowoltaice, jest dowodem na to, że regulacjami unijnymi można wymusić większy popyt, ale nie ma gwarancji, że w ekonomiczną niszę wejdą firmy z UE, a tym bardziej z Polski.

Trzeba uniknąć jednocześnie apokalipsy klimatycznej i gospodarczej

„Jak każde takie państwo powie: moje emisje nie mają znaczenia, to w rezultacie zgodnie podpiszemy na siebie globalny pakt samobójczy” – stwierdza Popkiewicz.

Po pierwsze, sygnalizowanie wątpliwości wobec polityki klimatycznej UE nie oznacza przekazu: „moje emisje nie mają znaczenia”. To kolejna nadinterpretacja mająca ułatwić dyskusję ze sceptykami. Wątpliwości budzi nie to, że redukujemy emisje, ale to, że zachowujemy się, jakbyśmy mieli kluczowe znaczenie dla globalnych emisji. A tak nie jest.

Kluczowym argumentem jest to, że emisje w UE spadają, ale na świecie rosną. W konsekwencji nie jest prawdą, że UE musi przyjąć na siebie rolę lidera zielonej rewolucji, bo wtedy inne państwa podążą jej śladem i coś zrobią ze swoimi emisjami. Niestety mimo dużych wysiłków Unii inne państwa nie podejmują adekwatnych wysiłków, ponieważ nie chcą ponosić tak dużych kosztów gospodarczych. Oczywiście, zwolennicy zielonej narracji twierdzą, że finalnie transformacja będzie się opłacała także z ekonomicznego punktu widzenia. Warto zatem zadać pytanie, jeżeli tak jest rzeczywiście, to dlaczego tak wiele państw tego nie dostrzega i nikt poza UE nie ogłasza pakietów podobnych do unijnego „Fit for 55”?

Nie jest też prawdziwy argument, zgodnie z którym bezczynność zaprowadzi nas do globalnego samobójstwa. Często w zielonym dyskursie pojawiają się katastroficzne wizje, sugerujące, że jeśli nie ograniczymy do 2050 r. globalnych emisji do zera, to będzie to oznaczało kres cywilizacji. Tymczasem proces ten ma oczywistą korelację – im mniej emisji CO2, tym mniejszy wzrost temperatury. Oznacza to, że powinniśmy zabiegać o jak największą redukcję gazów cieplarnianych, ale nie jest prawdą, że rok 2050 jest naukowo wyznaczonym punktem, po którym nastąpi jednoznaczna, jakościowa i nieodwracalna zmiana o katastrofalnych dla nas skutkach.

Zachować równowagę między skrajnościami

Dobra polityka energetyczna opiera się na kruchej równowadze między trzema wierzchołkami, którymi są bezpieczeństwo energetyczne, ochrona środowiska i ceny energii. Problem polega na tym, że te trzy kluczowe cele często stoją ze sobą w napięciu. To, co najlepsze dla środowiska nie zawsze jest najtańsze, ani najbardziej bezpieczne dla całego systemu energetycznego. To, co najtańsze nie jest najbardziej ekologiczne, ani bezpieczne itd.

Europejski Zielony Ład może naruszyć równowagę między wierzchołkami energetycznego trójkąta. Jego autorzy uznali, że ochrona klimatu jest absolutnym priorytetem, co może jednak sprawić, że ceny energii wzrosną powyżej ceny społecznie akceptowalnej, a system energetyczny nie będzie w stanie dostarczyć tyle energii, ile będziemy potrzebowali.

Sygnalizowanie wątpliwości na obecnym etapie ma na celu wywołanie dyskusji, która jest zdominowana przez nurt zielonego optymizmu. Niestety polemika ze strony Popkiewicza tylko potwierdza, że dalsza debata jest konieczna. Przedstawione przez niego argumenty nie rozwiewają pytań, a nawet generują kolejne. Co jednak najważniejsze, kluczowym problemem nie są stawiane tezy, ale traktowanie ich jako oczywistych i niepodważalnych prawd. To prowadzi do lekceważenia systemu wczesnego ostrzegania i zamiany prawdziwej debaty w rytualne zaklęcia.

Tymczasem wśród osób przejawiających różne wątpliwości są nie tylko ci, którzy odrzucają tezę o globalnym ociepleniu, ale także ci, którzy wierzą w zasadność transformacji i kibicują nadchodzącym zmianom. Szanse na powodzenie zielonej transformacji znacząco się zwiększą, jeśli w tym procesie ich głos zostanie potraktowany jako cenne ostrzeżenie, które warto wziąć pod uwagę, a nie jako atak, wobec którego należy uruchomić mechanizmy obronne.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki 1% podatku przekazanemu nam przez Darczyńców Klubu Jagiellońskiego. Dziękujemy! Dołącz do nich, wpisując nasz numer KRS przy rozliczeniu podatku: 0000128315.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.