Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

„Raduję się w cierpieniach za was”. Dobrze przeżyte cierpienie to warunek dojrzałej wiary

„Raduję się w cierpieniach za was”. Dobrze przeżyte cierpienie to warunek dojrzałej wiary Grafikę wykonała Julia Tworogowska.

Pytanie o sens i źródło cierpienia jest kwestią, z którą ludzkość zmaga się od wieków. Dzisiejsza kultura nastawiona na zwiększanie przyjemności i komfortu promuje postawę maksymalnego ograniczania tego, co stoi na przeszkodzie do osiągnięcia tych celów. Podobne myślenie przeniknęło także do Kościoła – dziś bardzo często można usłyszeć, że Bóg nigdy nie chce cierpienia, lecz tylko nieustannej radości człowieka. I choć z punktu widzenia teologii rację mają ci, którzy mówią, że Stwórca nie jest jego autorem, to jednocześnie gubią oni ważną prawdę – dobrze przeżyte cierpienie jest jednym z istotniejszych elementów chrześcijańskiej duchowości. Dziś Kościół potrzebuje na nowo odkryć właściwie rozumianą duchowość pasjonistyczną.

Bóg, który nie zsyła krzyży?

Gdy za wschodnią granicą naszego kraju szaleje wojenna agresja, nieuchronnie powraca do nas klasyczne pytanie o to, czy zło i cierpienie da się pogodzić z istnieniem dobrego Boga. Widząc zniszczone domy i miasta, słysząc o brutalnych atakach na szpitale położnicze i domy dziecka, znowu zastanawiamy się, czy istota, która według chrześcijan jest nieskończenie kochającym Ojcem, mogłaby w ogóle dopuścić do takiego okrucieństwa?

Niedawno na łamach naszego portalu Cezary Boryszewski pokazywał, że według chrześcijaństwa każdy, nawet najpotworniejszy akt zła i cierpienia ma swoje znaczenie w porządku Opatrzności. Chrześcijanie koniecznie potrzebują uchwycić ten głęboki sens, gdyż inaczej narażą się na jedno z dwóch duchowych zagrożeń. Albo stwierdzą, że gdyby dobry Bóg istniał, to na pewno nie pozwoliłby na takie potworności, i stracą swoją wiarę w ogóle, albo kompletnie „przegapią” cierpienie, bo nie dostrzegą w nim jednego z tych doświadczeń, które według ich religii są kluczowe dla całości życia wewnętrznego.

„Przegapić” tę wartość cierpienia można na różne sposoby, natomiast w tym miejscu chciałbym skupić się tylko na jednym z nich. Chodzi o dość popularną we współczesnym Kościele postawę opartą na założeniu, że dobry Bóg nie może chcieć ludzkiego cierpienia, przeciwnie – pragnie tylko tego, żeby cierpienie jak najprędzej nas opuściło. Powiedziałbym, że zwolennicy takiej wizji przyjmują dwie tezy:

  1. Bóg nigdy nie „zsyła” człowiekowi cierpienia i krzyża.
  2. Bóg nie może dopuszczać do nas cierpienia dlatego, że pragnie naszej nieustannej radości.

W dalszej części chcę udowodnić, dlaczego powyższe stwierdzenia nie są zgodne z tradycją i duchem chrześcijaństwa. Następnie zaś spróbuję zaproponować pozytywną koncepcję przeżywania cierpienia w życiu chrześcijańskim.

Nie chodzi o duchowy masochizm

Zanim jednak przejdę do krytyki, muszę uczciwie przyznać, w czym osoby myślące w przedstawiony wyżej sposób mają rację. Na pewno Bóg jako taki nie jest źródłem cierpienia – według teologii katolickiej jest ono bowiem skutkiem grzechu pierworodnego.

Cierpienie jest złem i nieszczęściem, które nigdy nie może być dla człowieka celem samym w sobie. W żadnym wypadku nie powinno się go gloryfikować. Tych, którzy z bólu życia chcieli zrobić sobie bożka i najwyższą cnotę, Kościół już w starożytności potępił jako heretyków. Z góry odpowiadam tym, którzy po przeczytaniu wstępu przypuszczają, że zamierzam bronić fizycznego, psychicznego czy duchowego masochizmu – absolutnie nie!

Oczywistym jest, że dopóki można unikać cierpienia, należy to robić. Jeżeli ktoś ma depresję, powinien udać się do terapeuty, a ktoś, kto cierpi na jakąś dolegliwość fizyczną, skonsultować się z odpowiednim lekarzem. Czasami jednak unikanie bólu za wszelką cenę może spowodować, że stracimy coś znacznie cenniejszego niż własny komfort.

Ucieczka od cierpienia okaże się ślepą uliczką, jeśli będzie jednocześnie porzuceniem jakiejś wyższej wartości, np. gdy mąż porzuci sparaliżowaną żonę, bo nie będzie chciał znosić trudów uciążliwej opieki, odrzuci wartość miłości, którą jej kiedyś obiecał. W niniejszym tekście chodzi mi zatem o ukazanie wartości tylko takiego cierpienia, którego z ważnych powodów nie można uniknąć.

Ponadto, potępiając „księży głoszących Boga, który zsyła krzyże”, można mieć na myśli chrześcijaństwo, które jednostronnie postrzega Stwórcę jako tylko wymagającego, czasem surowego Ojca, pomija zaś Jego cechy dobroci i miłosierdzia. Taka jednostronność to niewątpliwie błąd, jednak zwolennicy idei Boga, który nie zsyła krzyży, wpadają w podobną tendencyjność.

Po trzecie wreszcie, faktycznie Chrystus uczy w Ewangelii o miłości i przykazaniach, „aby radość Moja w was była i aby radość wasza była pełna”. Wierzący w Niego są więc – zgodnie z drugą tezą – powołani przez Boga do radowania się. Sądzę jednak, że radość, o której ona mówi, jest czymś zupełnie innym od tego, do czego faktycznie zapraszają ewangeliczne nauki.

Bóg dopuszcza zło

Jak wspomniałem wyżej, Bóg chrześcijan nie zsyła cierpienia i krzyża w tym sensie, że to nie Jego twórczy umysł, ale upadek człowieka otworzył na ziemi puszkę Pandory. Jednak to, że dana osoba czegoś nie powoduje, nie oznacza jeszcze, że ona tego nie chce.

Przykładowo, jeśli chciałbym, żeby zapalona przez inną osobę świeczka sama się dopaliła, nie muszę podejmować żadnych własnych działań. Wystarczy, że pozwolę jej swobodnie karmić się płomieniem. Nie jestem przyczyną spalania się świecy, ale podtrzymuję ten proces, nie gasząc jej. Po prostu dopuszczam, żeby coś, czego nie wywołałem, działo się samorzutnie, choć jednak z mojej woli. Podobnie jest z Bogiem i cierpieniem – On sam nie „wymyślił” ludziom bolesnego doświadczenia, lecz mimo to w jakiś sposób pragnie go, dopuszczając jego istnienie.

O bolesnym doświadczaniu swoich dzieci przez Boga Ojca pisze w Nowym Testamencie autor Listu do Hebrajczyków: „Synu mój, nie lekceważ karania Pana, nie upadaj na duchu, gdy On cię doświadcza. Bo kogo miłuje Pan, tego karze, chłoszcze zaś każdego, którego za syna przyjmuje”. Chodzi więc o taki dopust Boży, który ma służyć ostatecznie dobru człowieka – jego rozwojowi.

Afirmujące spojrzenie na problem cierpienia prezentują również dokumenty Kościoła. Wcale nie trzeba sięgać tu do „ciemnego średniowiecza”. Idąc za myślą św. Pawła z Listu do Rzymian, uchwalona przez Sobór Watykański II konstytucja Lumen gentium stwierdza, że: „na ziemi […] złączeni jesteśmy z Jego cierpieniami jak ciało z Głową, współcierpiąc z Nim, abyśmy też wespół z Nim byli uwielbieni”. Ciało zawsze współodczuwa razem z głową – chyba nie trzeba tego specjalnie tłumaczyć.

Papież Benedykt XVI podczas pielgrzymki do Portugalii w 2010 roku zachęcał chorych do powierzenia Jezusowi swoich udręk, aby te „stały się – zgodnie z Jego zamysłem – środkiem odkupienia całego świata”. W tej wizji Bóg ma jakiś „zamysł” wobec obecności cierpienia w ludzkim życiu, a więc znów jest ono przez Niego w jakiś sposób chciane.

Z kolei w adhortacji Gaudete et exsultate Franciszek – ten, który uznawany jest przecież za papieża radości, uśmiechu i pogody ducha – podkreślił, że „krzyż, a szczególnie trud i udręki, które znosimy, by żyć według przykazania miłości i drogi sprawiedliwości, są źródłem naszego dojrzewania i uświęcenia”. Jeżeli odpowiednio przeżyte cierpienie stanowi źródło świętości, która według chrześcijan jest sposobem na dobre życie i spotkanie Boga, to trudno twierdzić, żeby sam Bóg miał być tym, który „nigdy nie zsyła krzyży”.

Przemienić cierpienie w narzędzie rozwoju

Świadomość, że Bóg dopuszcza, aby człowiek podczas swojego życia zmagał się z różnego rodzaju cierpieniem, budzi frustrację i zniechęcenie. Bóle i trudy uznajemy niekiedy za bezsensowny wyrok, akt nieczułości, osamotnienia albo wręcz sadystyczną torturę, jaką Absolut z tajemniczych powodów zadaje swojemu stworzeniu. Sądzę jednak, że na podstawie tradycji chrześcijańskiej można pokazać jasne, pozytywne oblicze tych przykrych życiowych doświadczeń. W tym celu proponuję podążyć za myślą św. Tomasza z Akwinu w ujęciu Eleonore Stump, wybitnej współczesnej specjalistki w dziedzinie tomizmu.

Dla Akwinaty najważniejszym celem, a zarazem największym szczęściem każdego człowieka, jest zjednoczenie z Bogiem w osobowej relacji. Im bliższa, głębsza i pełna miłości jest relacja między mną a Nim, tym większe jest moje spełnienie i szczęście. Budowa każdej relacji polega zaś na tworzeniu coraz większej bliskości.

Bóg, który kocha w sposób doskonały, jest obecny i bliski w swojej miłości do każdego człowieka zawsze, niezmiennie i niezależnie od jakichkolwiek okoliczności. To, jak blisko będziemy żyli z Bogiem, zależy więc nie od tego, jak bardzo On przybliży się do nas, ale tylko i wyłącznie od tego, jak bardzo my pozwolimy Mu zbliżyć się do siebie. Tym zaś, co zamyka człowieka na bliskość Boga, jest przede wszystkim grzech pychy, przez który egoistycznie skupiamy się na samych sobie.

W takiej perspektywie cierpienie okazuje się jednym ze sposobów, przez które Bóg próbuje przebić mur ludzkiego egocentryzmu – zdarza się, że czasami jedynym skutecznym. Kościół wskazuje na to w sakramencie namaszczenia chorych. Mówi, że choroba „bardzo często pobudza do szukania Boga i powrotu do Niego […] staje się drogą nawrócenia”. Bolesne doświadczenia stają się nowym językiem, formą rozmowy, w której Bóg wyrywa człowieka ze skostniałej duchowej rutyny. O. Michał Zioło OCSO, jedyny polski trapista, tłumaczy, że w takich sytuacjach Bóg mówi: „Spróbujmy porozmawiać inaczej” i pyta: „Kim ty właściwie jesteś?”.

Cierpienie, jakkolwiek samo w sobie trudne i przykre, bywa więc koniecznym środkiem do celu, jakim dla kochającego swoje dzieci Ojca jest coraz większa miłość i bliskość każdego z nich.

W świecie przesiąkniętym „pluszową psychologią” na pierwszy rzut oka cierpienie może nie kojarzyć się z rozwijaniem bliskości w relacjach. Czy jednak nie znamy przypadków osób, które najbardziej zbliżyło do siebie nic innego, jak właśnie zgryzota, choroba i wspólnota smutku? Sam byłem świadkiem historii małżeństwa, które wyszło z kryzysu i odzyskało swoją miłość dopiero po tym, jak żona zachorowała na raka, a mąż obudził się ze swojego egoistycznego snu, by rzucić się jej na pomoc. Myślę, że ten przypadek bynajmniej nie jest odosobniony.

Trzeba uczciwie przyznać, że istnieje jednak taka klasa cierpień, które umykają wyżej opisanej logice. Znamy z historii nowszej i dawniejszej przypadki zła radykalnego, takiego jak np. przeprowadzane w okrutny sposób ludobójstwa.

Tutaj rzeczywiście dochodzimy do ściany, zaś tego rodzaju cierpienie okazuje się ostatecznie tajemnicą. Katechizm Kościoła Katolickiego zaleca w takich przypadkach przyjęcie postawy nadziei wyrażonej w stwierdzeniu, że Bóg nie dopuściłby do zła, gdyby nie był w stanie wyprowadzić z niego jeszcze większego dobra.

Co ciekawe, fakt radykalnego okrucieństwa jest dla Alvina Plantingi, słynnego filozofa analitycznego, argumentem za istnieniem Boga. Radykalne zło domaga się bowiem zadośćuczynienia – jeżeli nie tu, to w wieczności. Stąd istnienie dobrego Boga, który „otrze z oczu wszelką łzę”, ostatecznie nadaje sens temu, co na pierwszy rzut oka jest kompletnie bezsensowne.

Chrześcijańska radość kształtuje się w smutku

Przejdźmy teraz do drugiej z przedstawionych na początku tez. Jak pisałem już wyżej, przeżywanie radości niewątpliwie jest ważną częścią życia chrześcijanina. Apostoł Paweł wzywa przecież z mocą: „Radujcie się zawsze w Panu; jeszcze raz powtarzam: radujcie się!”. Na czym jednak polega to chrześcijańskie gaudete?

Wyznawcy Boga, który nie zsyła krzyży, zdają się stawiać radość w opozycji do cierpienia, z czego można wywnioskować, że pod pojęciem radości kryje się według niego grupa uczuć związanych z przyjemnością, satysfakcją, dobrym samopoczuciem i tym podobnymi doświadczeniami. Oczywiście według chrześcijaństwa Bóg nie odmawia ludziom codziennego odczuwania takich stanów. Problem tkwi jednak w tym, że ze swojej natury są one czymś ulotnym, nietrwałym i nieprzewidywalnym, czymś, co zależy od wielu zmiennych okoliczności.

Chrześcijańska radość zaś ma być twardą skałą, na której człowiek może zbudować stabilną, dojrzałą duchowość, zdolną oprzeć się pierwszemu lepszemu podmuchowi ludzkich trosk. Taka radość nie wyklucza obecności cierpienia – istnieje POMIMO niego, a nie ZAMIAST niego. Dobitnie wyraża to św. Paweł, gdy pisze, że „teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa […]”.

Jak wiemy z drugiego Listu do Koryntian, cierpienia Apostoła Narodów były ogromne. Jak czytamy, „przez trudy […] przez więzienia […] przez chłosty, przez częste niebezpieczeństwa śmierci. Przez Żydów pięciokrotnie byłem bity po czterdzieści razów bez jednego. Trzy razy byłem sieczony rózgami, raz kamienowany, trzykrotnie byłem rozbitkiem na morzu, przez dzień i noc przebywałem na głębinie morskiej”. A jednak mimo tak wielkich i okrutnych przeciwności św. Paweł zachował w sobie prawdziwą i niezachwianą radość.

Jak więc osiągnąć ten niezwykły stan ducha? Za godnych naśladowania przewodników w sprawach duchowości Kościół zawsze uznawał mnichów. Idąc tym tropem, jeszcze raz przywołam więc myśl o. Michała Zioło OCSO.

Według polskiego trapisty droga do prawdziwej radości paradoksalnie wiedzie przez smutek. Nie chodzi tu jednak o samobiczowanie, wpędzanie siebie w depresję lub inne tego typu niezdrowe skłonności. Smutek prowadzący do radości to postawa pełna spokoju, wewnętrznej ciszy i skupienia. Pozwala człowiekowi pogodzić się z nieuchronną utratą wielu życiowych dóbr, okazji lub szans na sukces, a także uczy, jak mądrze wybierać między tym, co zostało mu dane.

Tak rozumiany smutek pozwala uwolnić się od mrzonek i pozornych, „jednodniowych” radości, które tak naprawdę są jedynie ucieczką od prawdziwego życia, a jednocześnie stwarza miejsce dla radości właściwej, trwałej i głębokiej.

Wielkopiątkowa adoracja krzyża tłumaczy nam nasze własne krzyże

Zanim jednak chrześcijanin oczyści się w mądrości smutku, musi najpierw wykonać pierwszy, niezbędny krok. To krok, który zwolennicy idei Boga, który nie zsyła krzyży, radykalnie odrzucają. W liturgii Wielkiego Piątku wierni całują przy ołtarzu krzyż. Ten gest jest nie tylko wyrazem szacunku dla męki Pańskiej, lecz także znakiem przyjęcia krzyża w swoim własnym życiu.

I to właśnie jest ten otwierający zwrot ku chrześcijańskiej radości – cierpienie nie ma być upragnionym szczęściem, ale gdy już nadchodzi i nie da się go uniknąć, chrześcijanie muszą być zdolni zaakceptować je jako drogę do radosnego Zmartwychwstania. „Kiedy zaakceptujesz swój krzyż, jednocząc się duchowo z moim, odsłoni się przed twoimi oczami zbawczy sens cierpienia. Znajdziesz w cierpieniu wewnętrzny pokój, a nawet duchową radość” – mówił papież emeryt Benedykt jeszcze w czasie swojego pontyfikatu.

Ideał radości afirmującej cierpienie na pewno jest bardzo wymagający, ale żywa tradycja chrześcijaństwa – zarówno ta dawna, jak i całkiem współczesna – jasno pokazuje, że dla Kościoła nie ma innej drogi. Sądzę, że wyzwaniem dla dzisiejszych apologetów jest nie tylko obrona tej koncepcji, ale również twórcze rozwijanie jej we współpracy z psychologią i innymi naukami, tak aby zdjąć z niej łatki masochizmu, cierpiętnictwa czy religijnego fanatyzmu, a przedstawić ją jako wartościową filozofię życia na rynku idei. Wszyscy ludzie doświadczają cierpienia. Sedno tkwi w tym, żeby z ciężaru przekuć je w źródło nowości i twórczego rozwoju.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.