Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Patriotyzm czekoladowego orła stopił się na naszych oczach – czy nadchodzi nowy nacjonalizm?

Patriotyzm czekoladowego orła stopił się na naszych oczach - czy nadchodzi nowy nacjonalizm? Autorka: Julia Tworogowska

Wojna na Ukrainie obnażyła intelektualną bezradność zachodniego, liberalno-lewicowego mainstreamu. Elity, które zredukowały obywateli do konsumentów, a naród do anachronicznego symbolu, nie potrafią pojąć nowoczesnego narodu politycznego Ukrainy, który z dnia na dzień uczynił z nauczycieli i fryzjerów żołnierzy oddających krew i życie za ojczyznę. Ta wojna powinna przeorać zachodnie myślenie o polityce. Również dlatego, że jej konsekwencje będę wymagały wielkich pokładów narodowej solidarności, której w zachodnich społeczeństwach szukać ze świecą. 

Materiał jest częścią najnowszego numeru czasopisma „Pressje”. Chcesz otrzymać papierową wersję do domu? Wesprzyj tę zbiórkę!

Roztopiony orzeł

Obserwując od samego początku reakcje Zachodu na wojnę Rosji z Ukrainą nie mogłem pozbyć się podstawowego dysonansu. Jak to jest możliwe, że niemal wszyscy politycy, całe społeczeństwa, a nawet mainstreamowe media, które do tej pory uczuleniowo reagowały na słowa nacjonalizm czy patriotyzm, nagle jak jeden mąż zachwycają się ukraińskim bohaterstwem?

Jakim cudem przeżywają fascynację i oddają szacunek zbiorowej ofierze z krwi zwykłych ludzi oddających życie w obronie czegoś tak przecież abstrakcyjnego, wyobrażonego chciałoby się rzec, jak naród? Jak mogą reagować zachwytem z powodu tego, że na granicy tego centrum doskonałości, cywilizowanej Europy XXI wieku, fryzjer, nauczyciel i listonosz z dnia na dzień chwytają za broń i walczą dla ojczyzny narażając dla niej życie?

Wczoraj Zachód redukował patriotyzm do płacenia podatków i sprzątania po swoim psie, a dziś reaguje z entuzjazmem na jego przejawy w najbardziej wyśmiewanej, zaklinanej jako anachroniczna formie. Wydaje się, że również w Polsce patriotyzm czekoladowego orła stopił się na naszych oczach.

W tej sytuacji moje myśli biegną w jedną stronę. Skoro Rosja ponownie zaskoczyła swoją agresją, jak zima co roku zaskakuje drogowców, to i my musimy ponownie przypomnieć sens zakurzonych słów. Te stare pojęcia, odczytane poza liberalnym i lewicowym kodem, mogą nam pomóc zrozumieć, co siedzi tym „szalonym” Ukraińcom w głowach. Tymi słowami są: naród polityczny, patriotyzm, obywatelskość.

Wstyd nagiego króla

Jak do tej pory mam wrażenie, że zachodnie społeczeństwa patrzą na reportaże z frontu jak na epicki serial na Netflixie. Przeżywają krótkie impulsy wzruszenia, podziwu, gniewu (tym rzadsze, im więcej dni upływa od wybuchu wojny), a potem wracają do wygodnego, skupionego na konsumpcji, życia.

Nie chodzi o to, żeby z tego błogosławionego spokoju zrezygnować. Powinniśmy raczej być zdolni przyznać się przed samymi sobą, że chcąc zachować elementarną konsekwencję mentalności „końca historii”, musielibyśmy i teraz z emocjonalnego zaangażowania w wojnę na Ukrainie się wycofać. To zaś jest jednoznaczne z uznaniem, że Ukraińcy powinni się poddać.

Ta mentalność kierować nas powinna bowiem do wniosku, że lepiej żyć pod rosyjską okupacją (czy naprawdę jakość państwowości rosyjskiej różni się aż tak bardzo od tej ukraińskiej sprzed wojny?), niż narażać życie swoje i swojej rodziny dla abstrakcyjnych kategorii rodem z XIX-wiecznej wiosny ludów. Nie potrafimy zrozumieć tego poświęcenia. Nie wypowiadamy tego głośno tylko dlatego, aby Ukraińców nie obrazić.

Dlatego właśnie spieramy się o sprawy dziś czwartorzędne – takie jak to, czy mówić „w” czy „na” Ukrainie lub czy można uczcić w Polsce ofiary katastrofy smoleńskiej tradycyjnym rykiem syren, aby nie traumatyzować dodatkowo naszych gości ze Wschodu.

Tam wykrwawia się naród walczący o byt. Tu zmieniliśmy konflikt z zaimków osobowych na przyimki oraz na to, jak i o czyją godność dbać bardziej – zmarłych elit państwowych, czy żyjących matek i dzieci uciekających z wojny. Tam konflikt egzystencjalny, u nas konflikt symboliczny.

Mamy swoje racjonalne przekonania na temat drugiego. Pierwszy wymyka się naszemu rozumieniu, stawiamy więc na emocje. A te, nawet gdy trafiają w czułą narodowowyzwoleńczą podświadomość, są z natury chwiejne i nieracjonalne.

Nie chcę w tym tekście rzucać gromów na tzw. zgniły Zachód. Tym bardziej, że zaangażowanie konkretnych państw, umownie należących do „naszej cywilizacji”, w pomoc Ukrainie jest dalece różnorodne. Chcę jedynie skrytykować współczesną liberalno-lewicową mentalność, która definiuje dziś polityczny i medialny mainstream, a która to wobec dramatu wojny okazuje się intelektualnie bezradna.

Król okazał się nagi. Wiwatuje i klaszcze w reakcji na bohaterstwo Ukraińców, ale robi to, aby przykryć własny wstyd.

Wojna zrywa maski

Może „lewicowo-liberalna mentalność” i „polityczno-medialny mainstream” to chochoły, którymi karmią się populiści, konserwatyści i inne dziwolągi? Być może dziś zamiast pokazywać swoje słabości powinniśmy się za wszelką cenę jednoczyć? Sądzę, że to błędne podejście, niezgodne… z zachodnią tradycją myślenia o samym sobie.

To prawda, że Zachód, a szczególnie rząd USA, przekazują olbrzymia pomoc Ukrainie. Wdrażają kolejne pakiety pomocowe, wysyłają broń, wspierają ukraiński wywiad, w czasach wojennych właściwie gwarantują jako takie funkcjonowanie ukraińskiego państwa. Radykalnie zmieniła się retoryka wobec Putina. I chwała im, nam, za to.

Im dalej jednak zachodnie społeczeństwa funkcjonują od realnej granicy z Rosją, tym bardziej nie pojmują, co się tam dzieje. I nie jest to wina „zgniłego Zachodu” pojętego jako cywilizacja, która odrzuciła legendarne Christianitas. Po pierwsze, to efekt ostatnich 40 lat panowania w cywilizowanym świecie neoliberalizmu sprowadzającego obywatela do poziomu zadowolonej świni. Po drugie, to konsekwencja pół wieku dekonstrukcji podstawowych kategorii politycznych takich jak naród i wojna dokonywanej zarówno przez lewicę, jak i liberałów. Te dwie trucizny, które łapczywie również w Polsce pochłanialiśmy, zaburzają nam trzeźwe spojrzenie na rzeczywistość.

Zachodnie elity końca historii zachłysnęły się kosmopolityzmem, globalizacją i pacyfizmem, jednocześnie pozbawiając podmiotowości zwykłych obywateli. Nie dziwi więc niechęć zachodnich społeczeństw do obrony ojczyzny.

Według badań przeprowadzonych przez Gallup Internation Center For Public and International Studies w 2015 r. to właśnie w Zachodniej Europie najmniej respondentów na świecie odpowiedziało twierdzącą na pytanie „Czy walczyłbyś za swój kraj?”. To jedynie 25% –w tym 15% Holendrów, 18% Niemców i 20% Włochów. Polacy odpowiedzieli twierdząco w 47%. Dla porównania respondenci z państw Bliskiego Wschodu i Ameryki Północnej deklarowali wolę walki za swój kraj w 83%.

Wyrażenie tego typu opinii na temat Zachodu kończy się dziś często słuchaniem zarzutów „z ruskiej onucy”. To przecież nie czas, żeby krytykować Zachód.

„Kto krytykuje Zachód, ten zdrajca przyjmujący pensję w rublach”. Paradoksalnie można stwierdzić, że taki sposób myślenia charakteryzował częściej właśnie cywilizację wschodnie, niż zachodnie. Wystarczy zerknąć do późnego Leszka Kołakowskiego, aby zyskać świadomość, że źródłem siły i rozwoju Zachodu zawsze był autokrytycyzm.

Przekonywał: „Ta umiejętność samokwestionowania, umiejętność wyzbycia się – na przekór silnemu oporowi, rzecz jasna – pewności siebie, samozadowolenia, leży u źródeł Europy jako siły duchowej; zrodził się z niej wysiłek łamania własnego »etnocentrycznego« zamknięcia. Ta zdolność określiła naszą kulturę, zdefiniowała jej niepowtarzalną wartość. Ostatecznie można powiedzieć, że europejska kulturalna utwierdza się w odmowie przyjęcia jakiejkolwiek identyfikacji zakończonej, więc w niepewności i niepokoju”.

Kto, zapewne w obawie przed obnażeniem własnej słabości, pisze o Zjednoczeniu Ponad Wszystko i wyciszaniu sporów Zachodu w obliczu wojny, mentalnie dał się uwieść wschodniemu kolektywizmowi. Wojna zrywa maski. Choćby się chciało, to nie można się już dłużej pod nimi kryć.

Trucizna neoliberalizmu

Pierwszą truciznę Zachodu dobrze opisał Michael Sandel w książce Tyrania merytokracji. Co się stało z dobrem wspólnym. To jedna z tych diagnoz, które starają się tłumaczyć dojście do władzy takich polityków jak Donald Trump i zrozumieć, jak to jest możliwe, że oświecona Wielka Brytania opowiedziała się w referendum za wyjściem z Unii Europejskiej.

Odpowiedź jest prosta: bunt klasy ludowej, pracowniczej, osób bez wyższego wykształcenia, które to głosowały na Trumpa lub za brexitem, to konsekwencja pychy liberalnego mainstreamu. Mainstreamu tworzonego przez zwycięzców globalizacji. Osób uprzywilejowanych, pochodzących często z bogatych rodzin zapewniających swoim dzieciom wyższe wykształcenie na renomowanych uczelniach. Tych, którzy dzisiaj pracują na kierowniczych stanowiskach w globalnych korporacjach, bankach, giełdach, a także obsługujących ich informatyków, prawników i PR-owców. Oni wszyscy wzrastali w przekonaniu, że sukces zawdzięczają swoim kompetencjom osiąganym wyłącznie dzięki ciężkiej pracy i talentowi, a nie rodzinnym koneksjom gwarantującym lepszy start w dorosłe życie.

Właśnie tym miały się stać społeczeństwa cywilizowanego świata – olbrzymią rzeszą profesjonalistów pochowanych po szklanych biurowcach, mających jeden cel: budowanie gospodarki opartej na innowacjach, globalnej sieci kontaktów i outsourcingu produkcji do krajów drugiego i trzeciego świata. Dobrobyt generowany dzięki tym herosom nowej, wspaniałej rzeczywistości miał być konsumowany przez resztę społeczeństwa. Resztę potrzebną tylko po to, aby konsumować dobra i napędzać przez to gospodarkę.

Kto ucierpiał na takim rozumowaniu? Osoby, które jeszcze przed erą Reagana i Thatcher tworzyły mit amerykańskiego snu. Mit, który stał się udziałem wielu milionów migrantów, również Polaków. Jak pokazuje Sandel, gospodarka oparta na konsumpcji i kluczowej roli warstwy merytokratycznej doprowadziła do totalnej alienacji osób wytwarzających dobra, osób pożytecznych dla wspólnoty. Przegrani globalizacji zostali upokorzeni przez elity.

Jaka jest konsekwencja utraty obywatelskiej godności? „Merytokratyczna pycha powoduje u zwycięzców skłonność do zachłystywania się własnym sukcesem. Wielu z nich zapomina, że pomogło im zwykłe szczęście. Ludzie na szczycie są jednoznacznie przekonani, że zasługują na taki, a nie inny los, podobnie jak ludzie znajdujący się w społeczno-ekonomicznych dołach […] Dobitne poczucie niepewności rodzi w człowieku pewną pokorę: »Lecz za Łaską Boga, albo zwykłym przypadkiem, jestem i ja«. Tymczasem w merytokracji doskonałej nie ma miejsca na żaden dar czy łaskę. Merytokracja doskonała utrudnia nam postrzeganie samych siebie jako zbiorowości dzielącej ten sam los. Nie zostawia zbyt wiele miejsca na solidarność, którą moglibyśmy odczuć, zastanawiając się nad niepewnością naszych talentów i naszych losów. Dlatego merytokracja staje się swego rodzaju tyranią, a przynajmniej niesprawiedliwym systemem sprawowania rządów” – przekonująco argumentuje amerykański filozof.

To jest ta trucizna, która zmienia warstwę nieuprzywilejowanych członków zachodnich społeczeństw z obywateli dokładających się do wspólnego dobra w co najwyżej zadowolone, bo syte świnie, które mają tylko konsumować i grzecznie się zachowywać – sprzątać po psie i płacić podatki.

Książka Sandela tłumaczy również polską rzeczywistość wpisującą się przecież w globalny porządek. Sądzę jednak, że w mniejszym stopniu dotyka to u nas pracowników fabryk i całego sektora niebieskich kołnierzyków (jesteśmy wszak tym drugim światem, który jeszcze produkuje), co tych zawodów, których celem istnienia jest albo wychowywanie obywateli, albo gwarantowanie im bezpieczeństwa, zdrowia, zapewnianie komunikacji z państwem czy tworzenie kultury. Ile razy słyszeliśmy ostatnio o skandalicznych pensjach nauczycieli, pielęgniarek, policjantów, listonoszy, pracowników kultury czy urzędników niższego i średniego szczebla?

Ich sytuacja wynika również z tego, że daliśmy się przekonać, że obywatel to przede wszystkim konsument, a nie wytwórca wspólnych warunków rozwoju ogółu. Wartość naszego wkładu do wspólnej puli nie liczy się tylko pieniędzmi dokładanymi do budżetu państwa, ale również poprzez moralną i obywatelską ocenę naszej działalności.

Tymczasem świat rządzony za pomocą merytokratycznej ideologii powiedział nauczycielom, że są mniej istotni od twórcy aplikacji do skanowania papieru toaletowego w markecie. Belfry uczą za bieda-pieniądze tabliczki mnożenia rozwydrzone dzieci, a dzięki temu geniuszowi informatyki można zbierać bezcenne punkty PayBack, żeby konsumować jeszcze więcej. „Jak już musicie to robić, to ok. Z wielką hojnością i altruizmem pozwolimy wam konsumować nasze wspólne, globalne dobra” – tak brzmi oferta dla ludzi jeszcze do niedawna cieszących się zasłużonym społecznym autorytetem ze strony zwycięzców globalizacji, architektów świata, w którym żyjemy.

Co to ma wspólnego z wojną na Ukrainie? Walczą na niej ludzie, którzy jeszcze sto lat temu mogli być obywatelami państwa polskiego. Chwytają za broń i zostawiają cały ten miraż zachodniego świata za sobą. Ci ludzie, często amatorzy, należący na co dzień również do tych nieatrakcyjnych zawodów, mają się poświęcać dla ojczyzny? W imię czego? Jakiej wspólnoty? Przecież to jest skończone frajerstwo, żeby się dać zabić dla społeczeństwa, które odebrało im godność i społeczne uznanie. Tego ludzie na Zachodzie nie potrafią zrozumieć.

Oczywiście Ukraińcy mają świetną propagandę i nie można wierzyć we wszystko, co się od nich i o nich słyszy. Ale czy rzeczywiście ten kraj istniałby jeszcze dziś, gdyby ci ludzie nie posiadali jakiejś tajemnej wiedzy, o której my już zdążyliśmy zapomnieć? Czy merytokratyczna ideologia, która zrobiła z obywateli konsumentów, jest w stanie zrozumieć to, co tam się dzieje?

W tym kontekście przypominają się słowa Juliusza Mieroszewskiego, który w nieznośnie wyniosłym tonie wyrażał się o Polakach korzystających z czasu małego dobrobytu czasów Gierka:

„Nikogo nie można porwać ideą wzrostu ekonomicznego czy hasłem »kolorowa telewizja w każdym domu i samochód przed każdym domem«. Choć wszyscy pragną samochodów – nikt nie jest gotów umierać za samochody i kolorowe telewizje. W Wietnamie, na Cyprze, na Środkowym Wschodzie, w Północnej Irlandii, w Angoli czy w Mozambiku – ludzie umierają dla często mylnych lecz żarliwie wyznawanych idej. Wśród współcześnie żyjących Polaków – tak w Kraju jak i za granicą – nic, dosłownie nic nie jest żarliwie wyznawane. Ludzie bezideowi są całkowicie bezbronni wobec przemocy i stanowią klasyczny materiał do masowej fabrykacji niewolników”.

Choć czołowy autor legendarnej „Kultury Paryskiej”, niczym typowy wielbiciel „Gazety Wyborczej”, naigrywa się z „polskiego proto-Janusza”, to zauważa jednak coś pasującego do dzisiejszego kontekstu.

To nie dobrobyt i stabilność konsumpcyjna czynią z ludzi obywateli, lecz wartości, które się wyznaje, i za które jest się w stanie poświęcić nie tylko życie, ale też czas, wygodę czy święty spokój. Tylko wartości są w stanie wpisać nasze prywatne życia w świat polityczny na serio.

Takie rozumowanie, uznawane przed wojną na Ukrainie za wyraz romantycznego anachronizmu, zwraca dziś uwagę na podstawowy deficyt neoliberalnego świata rządzonego przez wskaźniki makroekonomiczne napędzane konsumpcją posuniętą do granic absurdu. Człowiek wychowany na konsumenta, a nie na obywatela, nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego ma się poświęcać dla ojczyzny. Nie za bardzo też rozumie, po co ma płacić podatki. Nie jest to wina jednak tych osób, lecz merytokratycznej i neoliberalnej struktury grzechu. Struktury, która deprawuje całe społeczeństwa – jednych uznaje za bogów, drugich pozbawia godności.

Trucizna narodowej dekonstrukcji

Druga trucizna to stopniowa dekonstrukcja kategorii narodu dokonywana przez intelektualistów lewicowych i liberalnych, która w zachodniej kulturze ma miejsce od dawna. Konsekwencją tego procesu jest intelektualna bezsilność w obliczu wojny na Ukrainie, do której przyznają się dziś publicyści zarówno lewicowi, jak i liberalni.

Hubert Walczyński, autor „Magazynu Kontakt”, pisze: „Dominującym uczuciem towarzyszącym wybuchowi wojny w Ukrainie była dla mnie bezradność. Bezradność dwojaka – po pierwsze, związana ze skalą przemocy za naszą wschodnią granicą, na którą nie jestem w stanie w żaden sposób odpowiedzieć. Po drugie – bezradność intelektualna i poczucie, że główny nurt lewicowej analizy nie daje narzędzi do zrozumienia tej wojny”.

I dalej: „Pojęcie narodu nigdy nie było z perspektywy lewicowej szczególnie interesujące. Kluczowe było zawsze pojęcie klasy – wychodząc z założenia, że więcej łączy kasjerkę z Tomaszowa Lubelskiego z kasjerką z Lizbony niż pierwszą z nich z analityczką finansową z Warszawy. Jest to oczywiście prawda, która jednak nie zmienia faktu że dla większości społeczeństwa przynależność narodowa jest jednym z fundamentalnych elementów tożsamości, a państwa narodowe pozostają podstawowym aktorem w stosunkach międzynarodowych. I choć jest to banał, którego przecież nikt nie kwestionuje, to jednocześnie mało kto na lewicy traktuje go jako punkt wyjścia do analizy”.

Podobną myśl, tym razem uderzając się w pierś skruszonego liberała, wyraża Tomasz Sawczuk. Autor „Kultury liberalnej” zakłada, że dominujący sposób myślenia w zachodniej debacie publicznej odzwierciedla liberalizm spod znaku Immanuela Kanta. Po czym wyznaje: „Kantowscy liberałowie mają więc ogromny kłopot ze zrozumieniem wojny. Mówiąc wprost, nie mieści im się ona w głowie. Wojna jest w tej perspektywie kompletnie nieracjonalna i niepotrzebna – przecież rozumne porozumienie jest zawsze możliwe. Wystarczy odpowiednio wiele refleksji, rozmowy, dyplomacji, argumentacji, aby doznać oświecenia – i wspólnie osiągnąć cele będące w interesie wszystkich”.

Zapewne obaj autorzy traktują naród jako kategorię co najwyżej symboliczną. Naród będzie dla nich wspólnotą wyobrażoną, powstałą dzięki ideologom narodowym, którzy wykorzystując narzędzia nowoczesnego państwa, takie jak biurokracja, szkoła publiczna, obieg informacyjny w języku narodowym, zdołali przekonać ludzi, że oto kategorie Ukraińca, Polaka czy Niemca są kluczowe dla tożsamości każdego człowieka.

Cywilizowany człowiek, jak zapewne uważają ci szanowni autorzy, wykazuje wobec kategorii narodu daleko posunięty dystans. Jeśli mamy dziś do czynienia z ciągle pogłębiającym się procesem globalizacji, każdy może mieć dostęp do wielu tożsamości symbolicznych, to przecież naród jako jedna z wielu tożsamości oferowanych na globalnym rynku idei będzie po prostu z czasem coraz mniej atrakcyjna, aż w końcu zniknie pod naporem takich kategorii jak klasa, istotna dla myśli lewicowej, lub ludzkość czy europejskość, jeśli idzie o myśl liberalną.

I co dzieje się teraz na Ukrainie będącej częścią globalnego obiegu informacji, a co za tym idzie – globalnego rynku idei i tożsamości? Można powiedzieć, że powracamy do historii.

Nacjonalizm wydaje się podstawowym zwornikiem osób mieszkających w miejscach tak różnych jak Lwów i Charków. Typowego mieszkańca tych dwóch miast różni niemal wszystko: język, korzenie rodzinne, a co za tym idzie również kultura. A jednak jeden i drugi poświęcają swoje życie dla narodu ukraińskiego. Czy robiliby to, gdyby naród stanowił jedynie jakąś zapośredniczoną, symboliczną reprezentację?

Naród jako wspólnota wyobrażona to koncepcja stworzona przez Benedicta Andersona. Założenia tej koncepcji rekonstruuje Jacek Grzybowski: „Choć przyznajemy się do przynależności do narodu z dumą lub wstydem, używając wobec siebie i swych współziomków zaimka »my«, to równocześnie pozostaje on w jakimś sensie ponad naszymi jednostkowymi i grupowymi losami, powyżej naszych jednostkowych spraw. Pomyślność mojej rodziny bezpośrednio zależy od podejmowanych przeze mnie decyzji (…) Naród to zaś zjawisko przekraczające jednostkowe doświadczenie, a związek jego losów z własnym postępowaniem pozostaje nieco problematyczny. Jako wspólnota abstrakcyjna naród jest obecny w doświadczeniu wyłącznie za pośrednictwem reprezentujących go symboli i to one stanowią jego podstawowy budulec. Chodzi tu przede wszystkim o jego symbole jednostkowe”.

Obserwując debatę publiczną na Zachodzie widać wyraźnie, że tak pojmowany naród zagościł się na dobre w mainstreamie. To myślenie organizujące samoświadomość elit państwowych od Niemiec aż po Australię. I choć zwrócenie uwagi na symboliczne reprezentacje jest być może intelektualnie ciekawe, to jest zupełnie nieadekwatne dla opisu tego, co dzieje się co najmniej od 2014 roku na Ukrainie. Ukraińcy bowiem nie są narodem symbolicznym i wyobrażonym. Mają duży problem z powszechnością języka ukraińskiego czy innymi źródłami jednolitej symboliki. Nie mieli przecież przed wojną ani silnego państwa, ani sprawnych instytucji. A jednak są zjednoczeni, i to zjednoczeni jako jeden spójny byt narodowy.

Ukraina jest przede wszystkim narodem politycznym. Ernst Renan pisał: „Bohaterska przeszłość, wielcy ludzie, chwała (prawdziwa) oto kapitał społeczny, na którym oparta jest idea narodowa. (…) Naród jest więc wielką solidarnością, stanowiącą rezultat poświęcenia, a także rezultat poczuć związanych z gotowością do poświęceń. Naród wymaga dla swojego istnienia tradycji. W teraźniejszości jednak zasada narodowa wyraża się w namacalnym fakcie: dobitnej zgodzie i pragnieniu kontynuowania wspólnego życia. Istnienie narodu jest codziennym plebiscytem, tak jak istnienie jednostki jest stałym potwierdzeniem życia”.

Ten codzienny plebiscyt trwa na Ukrainie co najmniej od Majdanu w 2014 r. To tam rodziła się republika, jak i nowoczesny naród polityczny Ukrainy. Przykładem takiego plebiscytu, zbiorowego wyrażania siebie był też masowy wysiłek Polaków, którzy przyjęli do swoich domów półtora miliona ukraińskich matek i dzieci. Ta solidarność nie wzięła się znikąd, nie była też sprywatyzowana ani nie dała się zredukować do empatii wobec samotnych matek z dziećmi.

Otrzymaliśmy jasny sygnał: ciemiężony przez Rosjan naród zmuszony jest do masowej migracji, musimy więc właśnie jako naród wobec sąsiedniego narodu wykazać się solidarnością.

Czas przeprosić się z nacjonalizmem

Idee mają konsekwencje, a rzeczywistość lubi je weryfikować. Sądzę, że konsekwencje wojny na Ukrainie połączone z długofalowymi skutkami pandemii, negatywnie zweryfikowały zachodnie myślenie na temat polityki.

Dziś trudno powiedzieć jednoznacznie, jakie zmiany przyniesie wojna. Można oczekiwać, że będziemy mieli do czynienia z czymś na kształt nowej wiosny ludów, która tym razem wydarzy się na Wschodzie, a nie na Zachodzie. Można również wieszczyć koniec globalizacji w obecnym kształcie i przyjście w zamian czegoś na kształt nowego średniowiecza.

Nie sposób przewidzieć przyszłości. Słyszę jednak od ekonomistów, że czeka nas następna seria kryzysów gospodarczych, że będziemy musieli zmierzyć się z wielomilionową migracją z Afryki, cierpiącej z pragnienia i głodu. Wielkim wyzwaniem rozwojowym pozostaje również środowisko. Wszystkie te procesy przeorają Zachód w następnej dekadzie. Dlatego też potrzebujemy walki z merytokracją, potrzebujemy osiągnąć większą spójność społeczną.

Społeczeństwa konsumentów nie będą chciały ponosić konsekwencji wszystkich tych zmian, jeśli na powrót nie uczynimy z nich narodów wolnych obywateli. Tego nie da się osiągnąć zaś bez myślenia w kategoriach wspólnoty politycznej tworzonej przez ludzi, którzy utożsamiają się z podmiotem zbiorowym.

Pycha merytokracji i dekonstrukcja podstawowych kategorii politycznych muszą ustąpić miejsca powrotowi historii. Lepiej wracać do niej uzbrojonym nie tylko w bayraktary, ale i adekwatną mentalność. Tak jak zrobiła to, i robi nadal, Ukraina.

Gdy polskie społeczeństwo przyjęło miliony uchodźców z Ukrainy, to nagle bardzo szybko z ucznia siedzącego w oślej ławce, staliśmy się prymusami europejskiej klasy narodów. Zostaliśmy nazwani humanitarnym imperium. Wreszcie doczekaliśmy się zasłużonych pochwał – taką zbiorową emocję dało się poczuć. Mnie sformułowanie „humanitarne imperium” wydawało się nieadekwatne i jakoś protekcjonalne, dostosowane do wąskich kategorii poznawczych zachodnich elit.

Wysiłek polskiego społeczeństwa wykraczał poza „dobroludzizm” i humanitaryzm. To była polityczna praca polskiego narodu. Nasz masowy plebiscyt, w którym okazaliśmy solidarność narodowi ukraińskiemu, jednocześnie okazując nienawiść rosyjskiemu państwu. Humanitaryzm zaś brzmi trochę, jakby cała Polska była Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy – olbrzymią korporacją udzielającą wsparcia. Zsieciowaną prywatną inicjatywą, „liderem rynku pomocy”, nie zaś kategorią polityczną.

Kupienie pralki dla Caritasu, gotowanie zupy na Dworcu Centralnym, przyjęcie rodziny do domu – to nie była charytatywka. Wydarzenie to powinno zostać opowiedziane jako początek nowego polskiego, politycznego nacjonalizmu. Nie pojętego jednak w kategoriach wspólnoty krwi, ale idei wolności, wolności otwartej na innych, ale nienawidzącej wschodniego despotyzmu. To kolejne w polskich dziejach veto wobec wschodniej barbarii spod znaku Czyngis-chana i przyjęcia do kraju solidarności wolnego narodu ukraińskiego. Z takim politycznym nacjonalizmem powinniśmy się przeprosić. Żadna inna idea narodowa nie ma w Polsce tak głębokich korzeni, żadna inna nie ma takiego potencjału budowy rzeczywistości politycznej.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.