Casanova się rumieni. Wspólna tajemnica ojcostwa, kapłaństwa i celibatu
W skrócie
Celibat opromienia to wszystko, z czego jest rezygnacją. W ofierze składało się przecież zawsze to, co najlepsze. Kapłańska czystość to najbardziej wyszukany komplement jaki został wygłoszony pod adresem kobiecego ciała. I lekcja wolności dla każdego ojcostwa. Jeśli oni oparli się tej potrzebie całkowicie, to ty możesz się na to zdobyć, choćby częściowo. Złożyć ofiarę z własnych planów i wyobrażeń na ich temat. Puścić je wolno. Nie „mieć dzieci” ale „być ojcem”.
Ofiara i ocalenie do Radości
„Zaczynamy zabawę, kto tu jest – zostaje. Kto nie, to nie. Kto pierwszy zdobędzie tysiąc punktów wygrywa. Nagrodą jest czołg. Szczęściarz. Codziennie będziemy ogłaszali, kto jest liderem przez ten megafon. Najgorszy musi nosić napis »frajer« na plecach. Bawimy się w prawdziwych twardzieli, którzy wrzeszczą. Kto się boi, traci punkty. Punkty traci się w trzech wypadkach. Po pierwsze – za płakanie. Po drugie – jeśli chce się widzieć z mamą. Po trzecie – kiedy się jest głodnym i chce się coś jeść. I nie proście o lizaki, wszystkie zjedliśmy. Wczoraj sam zjadłem dwadzieścia, bolał mnie brzuch. Przepraszam, że mówię tak szybko, ale właśnie się bawię w chowanego, muszę już iść”.
W kluczowej scenie filmu Życie jest piękne Roberta Benigniego niemiecki żołnierz tłumaczy właśnie przybyłym do obozu koncentracyjnego Żydom reguły, według których od teraz będzie się toczyć ich życie. Nie mówi jednak w ich języku, dlatego potrzebuje tłumacza. Tej roli podejmuje się Guido (w tej roli sam Benigni), który ni w ząb nie rozumie niemieckiego. Przyjechał tu jednak razem z kilkuletnim synem, którego chce ocalić.
Zaczarowuje więc obozową rzeczywistość, zmieniając ją w grę, w której główną nagrodą jest wymarzony przez chłopca czołg. Chce ocalić swojego syna naprawdę, uratować nie tylko jego życie, ale i duszę. Gdyby chodziło tylko o to pierwsze, powinien odbyć z nim poważną, dorosłą rozmowę, uświadomić grozę sytuacji. I przede wszystkim – nie ryzykować. Stosować się precyzyjnie do reguł wywrzaskiwanych przez hitlerowca, zamiast robić z niego na oczach współwięźniów idiotę. Wtedy jednak chłopiec wyszedłby i może z obozu żywy, za to martwy w środku.
Dzięki temu film Benigniego jest najlepszym obrazem o ojcostwie, jaki kiedykolwiek został nakręcony. Nie opowiada o dumie, nazwisku, kompleksach czy innych około edypalnych bzdurach. Jest w pierwszej kolejności o ofierze, bo Guido (czy po ćwierć wieku spoilery ulegają przedawnieniu?) ginie pod sam koniec, do ostatniej chwili roztaczając wokół swego syna aurę czarodziejskiej zabawy; żartuje nawet w drodze na śmierć.
Jego ostatnim życzeniem jest, by Giosué (Jozue – ten, któremu w przeciwieństwie do Mojżesza dane było wejść do Ziemi Obiecanej) ocalał. Nie tyle liczy się to, od czego, tylko DO CZEGO został on uratowany. Ważne przede wszystkim dla nas, każdego z ojców, którzy (daj Boże) nie staną nigdy przed tak przerażająca próbą, a których film ten pozostawia z aż nazbyt wyraźnym wyrzutem sumienia.
Myślą o tym, że w zasadzie jedynym spadkiem, jaki powinniśmy pozostawić po sobie naszym dzieciom jest poczucie względności otaczającego ich świata. I zmysł zabawy, dzięki któremu można się na nie zdobyć. W jednej ze scen Życie jest piękne Giosué zaczyna podejrzewać, co naprawdę jest grane dookoła. Mówi swojemu ojcu, że nie chce się już dłużej bawić, wraca do domu, jakoś obejdzie się bez czołgu. – No dobra, jak tak to wychodzimy – odpowiada Guido i zaczyna się żegnać ze zdumionymi więźniami. Napomykając przy tym mimochodem jak blisko byli już zwycięstwa i jak wspaniały jest czołg, który mogli otrzymać w nagrodę. Chłopiec postanawia, że będzie kontynuował grę.
Guido osiągnął swój cel, bo naprawdę mógł w tej scenie wyjść z obozu, niczego nie udawał. Dzięki zabawie, którą wymyślił otwarł drzwi do innego świata. Poczucie względności, jeśli nie ma się niepostrzeżenie przepoczwarzyć w nihilizm, musi się opierać na zachwycie. Wyglądaniu przez okno wychodzące na inną rzeczywistość. Grzaniu się we wpadających przez nie promieniach słońca. To właśnie przez to okno Guido mógł wyskoczyć w tamtej scenie. Na tym polegał ratunek, który niósł swojemu synowi. Ocalał go do Radości. Przy okazji ocalając też siebie. I w tym, drodzy ojcowie, zawiera się lekcja udzielona nam przez Benigniego.
Bo jak wyglądałoby jego życie w obozie, gdyby nie było przy nim syna? Czy nie pogrążyłby się w rozpaczy, gdyby nie próbował wyszarpać dla Giosuego kawałka beztroski? Czy można być w ogóle radosnym w pojedynkę? Wypowiedzieć zdanie „życie jest piękne” do samego siebie? Cieszyć się naprawdę czymkolwiek innym niż składaniem siebie w ofierze?
„Radość jest moja tylko dlatego, że do mnie nie należy, i trwa tylko dzięki nieustannej ofierze. Koryto utrzymuje rzekę w brzegach tylko wtedy, gdy nie zatrzymuje jej przepływu. A kobieta cieszy się swoimi perfumami tylko wtedy, gdy inni je wdychają. Podobnie jest z radością. Czerpie z niej tylko ten, kto ją szczodrze rozdaje” – pisał Fabrice Hadjadj w książce Raj za drzwiami. Za tymi samymi drzwiami, przez które Giosué i Guido mogli w każdej chwili wyjść z obozu.
Ojcostwo, jak cała reszta życia, jest piękne tylko dzięki temu, że w pewnym momencie stało się względne. Że ma się na co otworzyć, z czego ściągnąć wzór. Że otwarte zostało kiedyś okno, przez które każdy tata może od tej pory wyglądać z rozdziawioną gębą. Doszło do tego wtedy, kiedy Ojciec posłał na świat Syna. Po to, żeby złożyć Go w ofierze, a nas ocalić. Od tej chwili oknem odsłoniętym przed każdym ojcostwem jest ołtarz.
Bóg bliski aż tak
Dla samego siebie był bez porównania bardziej okrutny niż dla Abrahama. W ostatniej chwili wytrącił mu z ręki nóż, zaplątał rogi kozła w chaszcze i podsunął swemu słudze do uśmiercenia zwierzę zamiast jedynego syna. Poza tym, jak długo trwałaby agonia Izaaka na górze Moria? Parę sekund? Może nawet nie zorientowałby się, że umiera. Jego ojciec zadbałby o to, żeby wszystko poszło sprawnie. Kierowałyby nim nie tylko uczucia, instynkt również odegrałby swoją rolę. Czułby przecież w swoim boku ten sam ból. Ostrze wciskane między żebro z jego żebra, uśmiercające ciało z jego ciała.
Nie trzeba być Abrahamem, wystarczy wybrać się z dzieckiem do dentysty, żeby zrozumieć, że w chwilach bólu i przerażenia, jest tobą, tylko, że jeszcze bardziej. W twoim ciele wydzielają się te same hormony, czujesz wiertło wkręcające się w twoją własną miazgę, chciałbyś krzyczeć i uciec stamtąd jak najprędzej. Jeszcze głośniej i szybciej niż ono.
Jezus umierał na krzyżu sześć godzin. Wcześniej ponad drugie tyle był bity i upokarzany. Co musiał wtedy czuć Jego Ojciec? Czyżby miał nie cierpieć razem z Nim?
Z łatwością zachwycamy się Guidem z Życie jest piękne, choć ocalił tylko jedno dziecko. Od Kalwarii wolelibyśmy odwrócić wzrok, mimo tego, że dzięki niej ocalały miliony. Również dlatego, że tamten pierwszy jest tylko opowieścią. W reakcji na nią można poprzestać na beztroskim wzruszeniu. Ta druga ofiara trwa nadal. Konsekwencje jakie z niej wynikają są więc dużo dalej idące.
Carl Gustaw Jung pisał w swojej pracy o symbolu przemiany w Mszy, zwracając uwagę, że padające w niej słowa konsekracji są jak gdyby otwarciem okna czy drzwi w czasie i przestrzeni, odsłonięciem widoku na Bezprzestrzenne i Bezczasowe. A może czymś jeszcze bardziej gwałtownym niż delikatne szczęknięcie zawiasów – rozerwaniem, rozcięciem, wyszarpaniem rany w czasie i przestrzeni.
Słowa formuły konsekracji chleba i wina były przez wielu Ojców Kościoła porównywane do ofiarnego noża, czasem nawet miecza, prowadzonego boską wolą. Nic dziwnego, że tak wielu wolałoby zrobić krok w tył. Złagodzić jakoś brutalność tej sceny, maksymalność całego aktu. Wsunąć nóż ofiarny w pochwę metafory. Zachować odpowiedni dystans wobec realności tej przemiany. Przymknąć nieco okno, które otwiera się na inny świat.
Jak najłatwiej osiągnąć ten cel? Pozbywając się tych, bez których ofiara nie może się dokonać. Nie ma w zasadzie innego teologicznego uzasadnienia celibatu, poza tym, że to właśnie kapłan ma prawo wypowiedzieć słowa konsekracji, sprowadzić Boga na ziemię. Cała reszta to już tylko przypisy do tego jednego, najważniejszego wątku.
W żadnej innej religii poza katolicyzmem celibat nie występuje w tak restrykcyjnej formie, bo nigdzie poza Kościołem nie odważono się przypuścić, że Bóg może podejść tak blisko, potraktować swoją miłość do człowieka tak dosłownie. Z tak oszałamiającą regularnością i intensywnością zstępować na ziemię.
Wszędzie tam, gdzie podważano realność przeistoczenia, celibat przestawał być potrzebny. To historia każdej z protestanckich denominacji. Im bardziej metaforycznie traktowano słowa „Oto Ciało Moje”, tym chętniej machano ręką na życie w czystości tych, którzy je wymawiali. Jeśli Jego ofiara nie była całkowita, to dlaczego ta składana przez nich miałaby taką być? Skoro On nie przychodzi przez ich ręce, to w imię czego mają je trzymać przy sobie, dla kogo lub czego zarezerwować? Jeżeli Bóg nie opuszcza Nieba, żeby znaleźć się na ołtarzu, to po co oni mają opuszczać świat, by móc przy nim stanąć?
Ofiarny nóż słów konsekracji okazuje się zabawką, filmowym gadżetem z wsuwającym się do środka ostrzem. Spokojnie, nikomu nie zrobi krzywdy. I co najważniejsze, nie rozedrze zasłony czasu i przestrzeni. Czar względności zostaje rozproszony. Świat staje się bezwzględnym miejscem.
Casanova się rumieni
Celibat opromienia to wszystko, z czego jest rezygnacją. W ofierze składało się przecież zawsze to, co najlepsze. Krwiożerczy Aztekowie przed odprawieniem swoich rytuałów organizowali zawody sportowe. Zwycięzców najpierw fetowali tygodniami podczas ichniejszych balów mistrzów sportu, a potem wyrywali im serca i składali je na ołtarzach.
Bóg posłał Jezusa na ziemię, nie dlatego, że był wyrodnym, ale umiłowanym Synem. Rezygnując z kobiet, kapłani składają tak naprawdę najwyższy hołd ich pięknu. Ich życie w czystości to w rzeczywistości erotyk. „Piersi twe jak dwoje koźląt, bliźniąt gazeli, co pasą się pośród lilii. Miodem najświeższym ociekają wargi twe, oblubienico… Ogrodem zamkniętym jesteś siostro ma. Ogrodem zamkniętym, źródłem zapieczętowanym”. Kapłani dowartościowują swoją seksualność do poziomu, który wprawiłby Giacomo Casanovę w stan absolutnego zakłopotania. „Wy tak serio? Można tak bardzo? Panowie, uspokójcie się…”.
Dopiero protestantyzm najpierw poddał w wątpliwość cielesną obecność Chrystusa w Eucharystii, potem machnął ręką na ciała jego kapłanów, robiąc z nich religijnych urzędników, a w chwilę potem otoczył ciała kobiet aurą grzechu i podejrzliwości. Purytanie nie dostrzegając Boga w chlebie, zaczęli widzieć w kobiecych biodrach diabła. Pozostali konsekwentni w swoim proteście przeciwko Ciału. Wykonali ruch, jak pisał Czesław Miłosz, ku brakowi, ku pozbawieniu, niedocielesności wyobraźni. Pełen obrót.
Katastrofy i współrozbitkowie
Czym byłoby ojcostwo, gdyby kapłani z niego nie rezygnowali? Nie zakwalifikowali go swoją decyzją do kategorii rzeczy godnych tego, żeby złożyć z nich ofiarę? Aktem własności, chomątem kompleksów i ambicji przerzucanym z pokolenia na pokolenie.
Dowód z celibatu polega na tym, że jeśli oni oparli się tej potrzebie całkowicie, to ty możesz się na to zdobyć choć częściowo. Złożyć ofiarę z własnych planów i wyobrażeń na ich temat. Puścić je wolno. Nie „mieć dzieci” ale „być ojcem”. Zaborczą satysfakcję zamienić na ofiarną radość. Z radością jest jak z dziećmi – obie są nasze, tylko dlatego, że do nas nie należą.
Prawie każdy chłopak odbył ze swoim ojcem podobną rozmowę. Tak się szczęśliwie złożyło, że J. R. R. Tolkien przeprowadził ją ze swoim synem listownie. Dzięki temu, każdy z nas może się dowiedzieć, co odkrywca Śródziemia ma do powiedzenia wchodzącym w dorosłość, rozpoczynającym zmagania z przeważającymi siłami ciała mężczyznom.
List do Michaela Tolkiena z 6 marca 1941 roku to najbardziej trzeźwy wykład etyki seksualnej z jakim kiedykolwiek się spotkałem. „Niezepsute kobiety są instynktownie monogamiczne. Mężczyźni nie. Nie ma co udawać. (…) To upadły świat i między naszymi ciałami, umysłami i duszami nie ma harmonii. Jednakże istotą upadłego świata jest to, że tego, co najlepsze, nie można osiągnąć dzięki swobodnemu zażywaniu przyjemności czy też przez tak zwaną samorealizację, lecz przez wyrzeczenie, przez cierpienie.”
Kobiety to nie żadne gwiazdy przewodnie, ale współrozbitkowie z tej samej katastrofy, a właściwie wszystkie małżeństwa, jakie zna Tolkien, to błędy. Liczy się tylko to, czy potrafimy sobie z tymi błędami poradzić. Coś jednak sprawia, że cały ten wywód zamiast goryczą jest zaprawiony beztroską. Jego trzeźwość zamiast rozczarowaniem jest przepełniona nadzieją.
Jak mu się udało nie zawieść w stosunku do ciała, a jednocześnie nie nauczyć się nim gardzić, zakrywać ze wstydem? Nie dać się zwieść Harlequinom ani purytanom? Odpowiedź przynosi ostatni akapit jego listu. Znał tak wiele języków, tyle innych sam wymyślił, ale najwierniejszego (czytaj: najbardziej ocalającego) tłumaczenia dokonał właśnie tutaj.
„Z mroku mojego życia, tak bardzo zawiłego, stawiam przed Tobą jedną wielką rzecz, którą trzeba kochać na ziemi: Najświętszy Sakrament. Tam znajdziesz romantyzm, chwałę, honor, wierność, prawdziwą ścieżkę wszystkich swoich miłości na świecie i coś więcej: śmierć, dzięki boskiemu paradoksowi tę, która kończy życie i żąda oddania wszystkiego, a jednak dzięki smakowi (lub przedsmakowi) której można otrzymać to, czego poszukujesz w ziemskich związkach (miłość, wierność, radość) lub nadać im ten charakter rzeczywistości, wiecznej trwałości, której każdy człowiek pragnie z głębi duszy.”
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.