Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Wyjątek, który stał się regułą. Jezuicka istota współczesnego katolicyzmu

Znają państwo ten żart? Czterech duchownych odmawia wieczorem brewiarz. Nagle gaśnie im światło. Co robią? Benedyktyn odmawia dalej, z pamięci. Dominikanin zamyka brewiarz i zaczyna rozważanie o naturze światła, pierwszego stworzenia w świecie materialnym. Karmelita uśmiecha się do myśli o nocy ciemnej, w której dusza-oblubienica szuka Oblubieńca. A ten czwarty… Tym czwartym bywają różni, i w jednej wersji jest to taki, który po prostu… dalej chrapie jak chrapał. Jednak jest też inna wariacja: a czwarty, to znaczy jezuita, po prostu wymienia żarówkę.


W oryginalnej, dłuższej wersji artykuł został opublikowany na łamach serwisu Christinitas. Tytuł, lead i wyimy pochodzą od redakcji portalu Klubu Jagiellońskiego.

Ma się wrażenie, że to praktyczne posunięcie jest najlepszym sposobem rozwiązania problemu. Dlatego jezuita zbiera aplauz wszystkich ludzi praktycznych – którymi jesteśmy po trosze wszyscy lub którymi chcielibyśmy być. Ale sprawa nie jest wcale tak prosta – gdyż sprawna akcja jezuity zmierza przecież nie do czego innego niż do tego, żeby wszyscy czterej mogli modlić się dalej wspólnie.

Co więcej, zwróćmy uwagę, że kiedy jeden poszedł szukać żarówki, inni dzięki swoim „profesjonalnym” umiejętnościom i inklinacjom zadbali, by modlitwa, teologia i mistyka trwały zanim znowu rozproszone zostaną ciemności nocy. Tak by się jednak nie wydarzyło, gdyby wszyscy okazali się  tak samo skoncentrowani na wymianie żarówki. Czyli gdyby wszyscy byli jezuitami?

Oczywiście żart to tylko żart. Mimo że udało nam się już – jak sądzę – wydobyć z niego więcej niż zdawał się on kryć w sobie z początku, to pozostają w nim grube niesprawiedliwości. Nie jest przecież prawdą, że jezuici w modlitwie interesują się tylko jej praktycznymi uwarunkowaniami.

To byłoby prymitywne uproszczenie, chociaż zbudowane na spostrzeżeniu, że rzeczywiście zakon jezuitów najmniej kojarzy się z chórem odmawiających brewiarz. Najmniej, ponieważ był to pierwszy zakon, który powstał bez obowiązku podtrzymywania tradycyjnego „chóru”, który zastąpiły formy modlitewne przeznaczone z zasady dla jednostek, ludzi modlących się „prywatnie”.

Dochodzimy tu do niezwykle ciekawego punktu: czy to, co było wyjątkiem tworzącym specyfikę (czasami: egzotykę) jezuicką u progu nowoczesności katolickiej, w XVI i XVII wieku, nie stało się z czasem, na odwrót, dominującą zasadą, która uczyniła wyjątkami to, co było wcześniej normą i przeciętnością katolickiego chrześcijaństwa?

Odejście od misteryjnego splendoru liturgii

Wspomniany wyżej przykład ze stosunkiem do liturgii jest znamienny. W ignacjańskich konstytucjach Towarzystwa Jezusowego czytamy, że w jego kościołach nie będzie się odprawiało uroczystych liturgii – a jako uzasadnienie podano fakt, że są one powszechnie obecne w innych kościołach. Zatem zamiast do liturgii, kapłani Towarzystwa mieli się przykładać do głoszenia kazań, do spowiednictwa lub kierownictwa duchowego i do prowadzenia rekolekcji.

Oczywiście, można tu widzieć  po prostu echo devotio moderna i humanizmu, z ich dystansem wobec form społecznych i ceremonialnych – ale pozostaje faktem, że jezuici wprowadzali swoje rozwiązania nie dlatego iż chcieli spostponować ducha liturgicznego katolicyzmu, ale dlatego że widzieli swoje specyficzne zadanie na tle owej powszechnej liturgiczności duszpasterstwa. Krótko mówiąc, chcieli dodać swój akcent na innym tle.

Jednak po wiekach stwierdzamy, że zniknęło właśnie to szerokie tło, którego istnienie było założone w regule jezuickiej. Można by powiedzieć, że od dawna to priorytety duszpasterskie jezuitów (zarówno w wersji elitarnego high, jak i w wersji popularnego low) są zasadą, a właściwy dawnym kościołom katolickim społeczny i misteryjny splendor liturgii stał się wyjątkiem, czyli rzadkim dobrem, po które wędruje się do nielicznych ośrodków.

Co więcej, widzimy dziś jasno, że kiedy w Kościele pojawia się fenomen odbudowy katolickiej liturgiczności, napotyka na mur niezrozumienia lub wrogości, zbudowany w znacznym stopniu z owego jezuickiego dystansu do społecznej służby Bożej, officium divinum uroczyście sprawowanego.

Jest znacznie więcej przykładów owych jezuickich „wyjątków” – które dla nas wcale już nie są wyjątkami, lecz stały się jakby wzorami lub zasadami. Co więcej, są to wszystko punkty w znacznym stopniu określające konstrukcję kulturową katolicyzmu w nowoczesności i dzisiaj.

Ideał papizmu i centralizacja kościelnej władzy

Jezuicki dodatkowy ślub posłuszeństwa papieżowi też był wyjątkiem (na tle kanonu ślubów zakonnych) – ale nawet jeśli i dzisiaj formalnie wciąż tym wyjątkiem pozostaje, to przecież określił całemu katolicyzmowi nowoczesnemu pewien ideał dyspozycyjności wobec najwyższej władzy kościelnej.

Ideał ten ma warstwę instytucjonalną (w której zmierzał do jak najdalej idącej centralizacji Kościoła) i warstwę moralną (w której posłuszeństwo władzy stało się cnotą wyższą od wszystkich, aż do stopnia sygnalizowanego w powiedzonkach klerykalnych w rodzaju: „więcej posłuszeństwa niż nabożeństwa”).

Niewątpliwie w obu warstwach ideał „papizmu” zawdzięcza wiele różnym tendencjom nowożytności – ale to mentalność jezuicka ułatwiła ich transfer do serca katolicyzmu lub wręcz uformowała tam ich odbicie. Jest przecież oczywiste, że centralizacja władzy kościelnej dobrze rymuje się ze zgoła militarną konstrukcją Towarzystwa Jezusowego, zaś mistyka posłuszeństwa zostaje dodatkowo umocniona skrajnymi naukami świętego Ignacego w tym zakresie (choćby i tymi ze słynnego Listu do ojców portugalskich).

Co najmniej równie mocne było i wciąż pozostaje oddziaływanie duchowości jezuickiej, a raczej jej instrumentarium, uformowanego według potrzeb osób zajętych rozmaitymi aktywnościami (księżowskimi lub świecko-zawodowymi). W świecie, w którym nadal podstawą praktyki katolickiej był pacierz w domu i liturgia w kościele, a wszystko krążyło wokół Psałterza, roku kościelnego i różańca, jezuici postawili na instrumenty prywatnego rozmyślania i moralnej samokontroli jednostki: ćwiczenia duchowe (uznane po jakimś czasie za wzór rekolekcji zamkniętych) i rachunki sumienia.

Znowu można powiedzieć, że jezuici świetnie uzupełniali duchową ofertę katolicyzmu. Ośmieliłbym się jednak postawić tezę, że ich „duchowość metodyczna” przesłoniła podstawową „metodę” duchowości katolickiej, którą jest po prostu uczestnictwo w roku kościelnym.

Przesłaniała i chyba przesłoniła ją przede wszystkim ludziom wykształconym – pociągniętym introspekcyjnym charakterem metod jezuickich (i mnóstwa innych, które powstawały w cieniu sukcesu Ćwiczeń duchowych). Lud parafialny nadal czerpał za to przede wszystkim z tego, co przeżył w kościele i wziął z kościoła do domu (w czym różnił się coraz bardziej od „inteligencji katolickiej”).

Tu jednak podobnie wielki – w wielkim stopniu jezuicki! – sukces nabożeństw paraliturgicznych również zmieniał „program” katolickim masom: obok lub zamiast tygodnia chrześcijańskiego i roku obchodów przychodziły systemy partykularnych dewocji (np. nabożeństwo do Najświętszego Serca Jezusowego), dające swoje własne naświetlenie całej duchowości. W praktyce parafialnej oznaczało to nieraz pytanie: idziemy na nieszpory czy na adorację z kazaniem i błogosławieństwem?

Jezuityzacja infrastruktury nowoczesnego katolicyzmu

Zatrzymywałem się do tej pory przy kwestiach, w których doprawdy trudno czynić wielkie wyrzuty samym jezuitom: byli dopuszczonym przez Kościół „wyjątkiem od reguły”, ale ten wyjątek z różnych powodów świetnie się przyjmował, imponował, miał sukcesy i przekonywał skutecznością. Metoda, koncentracja, organizacja, szyk. Przyjmowano go więc jako natchnienie i wzór „na nasze czasy”.

Jeśli Kościół stawał się więc coraz bardziej jezuicki (i w tym sensie: „wyjątkowy” względem swojej własnej tradycji), to głównie dlatego że inspirowana wzorami jezuickimi władza kościelna (papieska i diecezjalna) albo używała jezuitów do „jezuityzowania” różnych dziedzin życia katolickiego, albo próbowała to robić sama, albo w końcu pozwalała na podobne próby kolejnym założycielom różnych krypto- lub parajezuickich zgromadzeń czy „nowoczesnych duchowości”.

W ten sposób tworzyła się jezuickopodobna infrastruktura – instytucjonalna i duchowa – nowoczesnego katolicyzmu. Nie to żeby zawsze towarzyszyła temu życzliwość dla samego Towarzystwa Jezusowego lub jakieś jego nadzwyczajne wpływy – ale nimb jezuickiej skuteczności poruszał wyobraźnię. Gdy w r. 1907 konwertyta Robert Benson wydawał swoją słynną powieść Pan świata (nota bene tak wysoko cenioną przez papieża Franciszka!), przewidywał, że w opisanej tam ostatecznej konfrontacji Kościoła ze światem antychrysta ogromną rolę odegra tajemniczy super-zakon, „podobny do jezuitów, lecz wolny od ich złej renomy”.

Wraz ze swą obecnością i znaczeniem jezuici stali się ponadto rzecznikami dwóch idei, które wpłynęły potężnie na stan i ewolucję katolicyzmu: z jednej strony – jako słynni wynalazcy „sztuki kontrreformacji” – rozkręcili mocno myślenie o uwodzeniu zmysłów przez oddziałującą na nie propagandę wizualno-artystyczną. Z drugiej strony – jako synowie humanizmu – jezuici stanęli na straży uczoności świeckiej jako swoistego języka uwiarygadniającego przekaz Kościoła.

Za obie te rzeczy chwali się i wychwala Towarzystwo Jezusowe do dziś. Są aspekty, w których nie sposób byłoby nie chwalić. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że i tu wielkie osiągnięcia jezuitów popchnęły Kościół również w obszary takich rywalizacji, w których niejako zaczął gubić swój własny język oraz pamięć do czego zmierza.

Ołtarz i głośnik

W odniesieniu do wątku „uderzenia w zmysły” można by dyskutować dalekosiężne skutki w postaci przesunięcia akcentu na „nawrócenie przez retorykę”. Jezuici wychodzili ze słusznego przekonania, że zanim ukaże się wiarygodność doktrynalną katolicyzmu, warto zatrzymać człowieka przy pięknie wiary – pięknie zintensyfikowanym zmysłowo.

Czy taka strategia musi doprowadzić do oderwania się owej propagandy wrażeniowej od dyskursu dotyczącego prawdy? Oczywiście nie. Ale jest to jej stałe zagrożenie. Jednak problem z jezuicką zręcznością w przerabianiu baroku w propagandę wiary leży głównie gdzie indziej, po części w sposobie jej fenomenalnej skuteczności.

Pracując pilnie nad formą sztuki mającej być swoistą maszyną do wytwarzania przeżyć, jezuici i ich naśladowcy zrobili coś co pozwolę sobie opisać niewyszukaną metaforą: obok ołtarza postawili wyregulowany na pełną głośność odtwarzacz muzyki, a na sam ołtarz rzucili kolorowe ruchome obrazy z projektora. Odtąd to nie misterium miało swój splendor – lecz dodany z zewnątrz (przyniesiony i dający się wynieść) splendor miał ubogacać liturgię.

Efekt był piorunujący, na pewno wówczas „wbijało w ziemię”, skoro i dziś zachwyca. W takiej sytuacji tylko ludzie zbyt trudni mają siłę ostrzegać – że uwaga ludzka zostaje przeniesiona na „wzmacniacz” efektów wizualno-akustycznych.

Trudno będzie przestawić się ponownie z rejestru efektów mocnych, głośnych, niejako oślepiających – na właściwsze misterium chrześcijańskiemu rejestry efektów „cichych”, domagających się uwagi i cierpliwych poszukiwań. Zachwyt pójdzie za „wzmacniaczem”, gdziekolwiek on powędruje – tak zresztą wyglądają dzieje kultury nowożytnej.

Katolicki humanizm pod egidą jezuicką

Dochodzi do tego wątek jezuickiej uczoności. Gdy w czasach swego pojawienia się na scenie jezuici Ignacego Loyoli wzmacniali i utrwalali w kulturze katolicyzmu ducha renesansowego humanizmu, fenomen ten musiał sobie znaleźć miejsce obok jednej lub dwóch wpływowych starszych form intelektualno-duchowych: scholastycznej i monastycznej. Nie miały one wówczas wiele sił – i dość łatwo ustępowały wobec dynamizmu i źródłowej uczoności humanistów jezuickich. I znowu – jezuicki dodatek stawał się głównym rozgrywającym.

Nie można być niestety pewnym, że jezuici zrozumieli odpowiednio wcześnie jakim wyzwaniem jest napięcie między renesansowym podejściem do źródeł (i klasycyzmem) a katolickim pojmowaniem rozumności tradycji, czyli jednorodnej ewolucji form wokół logosu wiary. Wiele wskazuje na to, że nigdy tego do końca nie przemyśleli.

Wystarczy zobaczyć linię łączącą – ponad stuleciami – to, co za Urbana VIII w wieku XVII zrobili jezuici-literaci ze starymi hymnami liturgicznymi (gdy „poprawili” je dla większej zgodności z estetyką klasycyzmu) – z tym, co za Piusa XII w wieku XX zrobili jezuici-bibliści z Psałterzem brewiarzowym (tłumacząc go z hebrajskiego na łacinę cycerońską).

W obu przypadkach ich niezręczne wtargnięcie w przestrzeń tekstów liturgii Kościoła ujawniło równocześnie niewrażliwość uczonych indywidualistów na wspólnotową praktykowalność ich wynalazków – ale też renesansowy kult klasycyzmu, jakże odmienny od wcześniejszych „odrodzeni” chrześcijańskich średniowiecza.

Zmienia się treść i wektory owej uczoności humanistów. Jest jasne, że dzisiaj nie znajdziemy już wielu jezuitów walczących o ścisłe podporządkowanie hymnów ambrozjańskich względem poetyki rzymskiej – ale takich, którzy podporządkowali liturgię i nauczanie swojej znajomości antropologii kulturowej, było ostatnio wielu.

Niemniej także i tutaj rzeczywistym problemem nie jest specyfika podejścia jezuickiego – lecz manipulowanie nim przez tych, którzy uznali je za ideał. Należy być wdzięcznym Opatrzności za każdy udany mariaż tego co reprezentowało „starą szkołę” chrześcijaństwa (w dziedzinach teologii, duchowości, dyscypliny, kultury itp.) z tym, co wyłoniło się jako katolicki humanizm, między innymi pod egidą Towarzystwa Jezusowego. Podzielam nadzieję Étienne’a Gilsona („scholastyka”), który do o. de Lubaka SI („humanisty”) pisał w roku 1964 o możliwym twórczym współistnieniu obu skrzydeł. Jednak nie jest to proste.

Wydaje się zresztą, że w następstwie nie do końca umiejętnej realizacji przez aparat kościelny mądrego apelu Leona XIII o odkrycie myśli Tomasza z Akwinu – w atmosferze polemiki antymodernistycznej – oba nurty nie mogły współistnieć w odpowiednich proporcjach – natomiast drugi z nich musiał przebierać się za pierwszy.

W efekcie czego – aby przetrwać w antymodernistycznych strukturach „szkoły rzymskiej” – jedni uczeni jezuiccy, jak o. Pedro Decoqs po prostu przemalowywali jezuicką scholastykę renesansową „na Akwinatę”, a inni, jak profesorowie z Innsbrucku, osadzali metafizykę Tomasza w antymetafizycznych filozofiach podmiotu.

Owocem tych maskarad i nieudanych fuzji były najpierw udręki nie dość „tomistycznych” teologów, ale potem – Karl Rahner przykładem – powodzenie myślicieli uprawiających okołobiblijny filozofizm, czyli opracowywanie np. przy pomocy Heideggera pewnych wątków wydobywanych z lektury biblijnej. Ci ostatni stali się alternatywą dla podręczników „scholastycznych”, będąc w istocie najmniej ciekawą odmianą późnej neoscholastyki.

Teologia moralna: prawo i wolność ponad cnotami

To dobry moment, żeby zwrócić nareszcie uwagę na inspirowane przez jezuickich teologów zawężenia w klasycznej nauce moralnej. Zostało to opisane już dość dawno temu przez o. Servais Pinckaersa – więc wystarczy wspomnieć: za sprawą specyficznych wyborów jezuitów w programie kursu teologii moralnej w jej wykładzie podręcznikowym od wieku XVII do XX szeroka panorama obejmująca szczęście-cel i cnoty została zastąpiona przez wąski wycinek zastępujący tamtą całość: „kursy” inspirowane przez nominalizm i spopularyzowane przez potęgę Towarzystwa Jezusowego zredukowały całą naukę moralną do kwestii dobrowolności uczynku, powinności prawnej, sumienia i materii grzechów.

W związku z tym nawet jeśli nadal pisano o cnotach, były to raczej rozdziały o szczegółowych powinnościach moralnych. Zamiast kluczowego u Tomasza badania więzi racjonalności i Łaski, znajdziemy tam badanie napięcia między prawem i wolnością. Praktycznie wykłady, w których należałoby przedstawiać szanse otwierane przez cnoty, zostały zapełnione rozważaniami prawniczymi.

Paradoks polega na tym, że po Vaticanum II mamy całe zastępy autorów – wśród nich jezuitów – którzy są heroldami rewolucji kulturalnej nakazującej niszczyć dawne struktury i podręczniki „prawnicze” – ale nie zmienia to w niczym zredukowanego paradygmatu nowożytności: nadal jest on oparty na konkurencji prawa i wolności. Dawniej pierwszeństwo miało prawo z powinnością – a teraz z tą samą siłą padres młotkują w swych duszpasterstwach jak objawienie, że prymat ma wolność i sumienie. Układ tej równoważni pozostał ten sam, błędny.

Co ciekawe, ów „prawniczo-wolnościowy” system podręczników jezuickich przecież nie czynił z jezuitów urodzonych rygorystów. Dawne historie sporów jansenistów i jezuitów (opisane stronniczo, lecz nie bezpodstawnie w Prowincjałkach Pascala) dobrze zapowiadały jezuicki „liberalizm” (lub raczej: laksyzm), który poznaliśmy też współcześnie.

Cały system jest do gruntownej naprawy – a mowa teraz już nie tylko o teologii moralnej, lecz o całej tej „litanii” przypadków, w których specyfika jezuicka stała się normą lub ideałem katolicyzmu nowożytnego. Jest to litania dokonań Towarzystwa Jezusowego, litania jego chwały i mocy – i zdecydowana większość tych dokonań, jeśli nie (prawie) wszystkie były też z pożytkiem dla Kościoła i wiary, wtedy lub w ogóle.

A jednak – kłopotem jest właśnie to, że blaski (i nędze) jezuickie stały się blaskami (i nędzami) niemal całego katolickiego chrześcijaństwa, niemal całego Kościoła – mimo że posiadał on już tak bogaty skarb tradycji. A jako że jezuici to także nazwa pewnego nowożytnego przełomu w duchowości, zakonności, teologii i dyscyplinie, problematyczne jest to, że ów przełom stawał się kanonem. Nie składnikiem kanonu – lecz jego nowym planem i kryterium.

To jeszcze Kościół katolicki, czy już Kościół jezuicki?

Oczywiście istnieje dziś w opinii katolickiej element ewolucjonizmu, który sprawia, że wielu z nas uznaje za „naturalne” nie tylko dogłębne przemiany wewnętrznej struktury naszego chrześcijaństwa, ale i to, że rzeczy niegdyś niszowe stają się z czasem kanonem wypierającym kanon wcześniejszy. Taki ktoś powie od razu, że widocznie model jezuicki katolicyzmu wygrał i zapanował nad szerokimi dziedzinami życia Kościoła, ponieważ był lepiej dostosowany do wyzwań nowoczesnego świata. Powie to – i dostanie brawa (zarówno od tych, którzy cieszą się z niegdysiejszych sukcesów kontrreformacji jezuickiej, jak i od tych, którzy marzą o dokonaniu przez dzisiejszych jezuitów zerwania z „epoką trydencką”).

Jednak to nie tak. Każdy przypadek błyskawicznego i szerokiego podboju dusz przez partykularne duchowości i metody powinien wzbudzić w nas niepokój.. Oczywiście – sygnały ostrzegawcze niekoniecznie wobec tych duchowości czy nabożeństw, lecz wobec ich potencjałów monopolistycznych. Wszędzie tam gdzie chodzi bardziej o wierność pewnej całości, a nie o sukces wynikający z jej aspektowej ekspozycji – będzie się dbało o to, żeby nie zaistniał praktyczny monopol czy dominacja jednego nurtu. Będzie się też czuwało nad tym, by całość nie została urządzona na modłę części. Tym bardziej jeśli owa część powstała jako pożyteczny wyjątek – na tle zasady dostarczającej sensu samemu wyjątkowi.

Jest więc w dziejach nowożytnego czy nowoczesnego katolicyzmu coś co zdaje się nam wszystkim przedstawiać niemal jak „istota katolicyzmu”, a co może jest właśnie nie istotą, lecz deformującym filtrem, a w każdym razie zrywa  naszą łączność z głębszymi pokładami chrześcijaństwa katolickiego typu, można rzec, klasycznego. Jest to jakby tak intensywne zabarwienie powierzchniowych warstw naszej wiary na pewien intensywny kryjący kolor, że dalsze, głębsze warstwy przestają być widoczne, z czasem stają się też po prostu dalekie i obce.

Przyznaję, to niepokojąca hipoteza: że znacznie dłużej niż od dziesięcioleci żyjemy w Kościele oddychającym zbyt krótkim, powierzchniowym oddechem, prawie nigdy nie sięgając westchnieniem do głębi płuc. Oddychamy szybko i nerwowo, z zadziwiająco słabymi efektami w pozyskiwaniu życiodajnego tlenu głębokich natchnień z Objawienia.

Oto właśnie nasz problem. Czy jezuicka część przysłoniła katolicką całość? Czy uformowała ją wedle swoich priorytetów? Czy żyjemy w Kościele jezuickim, który ma problemy z byciem katolickim?

Proszę wybaczyć pieprz takich pytań. Nie chodzi w nich ani o kopanie się po kostkach z jezuitami, ani tym bardziej o poddawanie w wątpliwość tego, że  jedyny Kościół Chrystusowy wciąż ma na Ziemi samodzielne istnienie (jedynie) w Kościele rządzonym przez następcę Piotra.  Mimo tych uspokajających zastrzeżeń pozostaje niepokój pytań – o przebijanie się katolickości spod jezuickości. Słusznie.