Tusk, Kaczyński, Jędraszewski i inni populistyczni fataliści. Dlaczego potrzebujemy polityki nadziei i wolności?
W skrócie
Na początku 2022 r. fatalizm wychyla się z każdego zakamarka rzeczywistości. W apokaliptyczne koleiny wpadł populizm – zarówno ten liberalno-lewicowy, jak i prawicowo-chrześcijański. Dystopijność zainfekowała także popkulturę, która zdaje się odzwierciedlać powszechne lęki związane z katastrofą ekologiczną, władztwem maszyn i algorytmów. Zjawiska te nie są jednak przyczyną chaosu, ale konsekwencją większych cywilizacyjnych zmian. Rzeczywistość po końcu historii rodzi się w bólach. Poszukiwania nadziei trzeba zacząć od przypomnienia źródłowego znaczenia słowa „apokalipsa”. To nie tylko koniec, ale i odsłonięcie nowego początku. Jesteśmy w momencie, w którym początek ten czeka na opowiedzenie.
Fatalizm i bieda wyobraźni
Retoryka „my” i „oni” oznacza często ucieczkę od „ja”. Strategia ta, dekonstruowana w Dzienniku przez Gombrowicza w kontekście kolonialnej mentalności argentyńskiego społeczeństwa, charakterystyczna jest dziś dla świata polityki, popkultury jak i wielu ludzi Kościoła w Polsce. Cel jest prosty: odwrócenie uwagi od własnej bezsilności i poczucia, że dotychczasowe poglądy i działania są nieadekwatne wobec zmieniającego się świata.
Zewsząd słychać tani dydaktyzm mniej lub bardzie upadłych autorytetów służący pudrowaniu smutnej prawdy – ze świecą szukać kolektywnego witalizmu lub przynajmniej niebanalnych wizji, które mogłyby wlać w wyborców, widzów czy wierzących odrobinę nadziei na zmianę i opanowanie chaosu. W 2022 rok, niezależnie od reprezentowanego światopoglądu, wchodzimy z mentalnością kłapouchych fatalistów.
To nie jakaś podparta badaniami obserwacja socjologiczna, ale wrażenie, które towarzyszy mi ilekroć czytam ostatnio wypowiedzi polityków i komentatorów, oglądam film lub słucham kazania. By jednak przybliżyć to, co mam na myśli, podam trzy głośne przykłady, które w różnych kontekstach oddają tę dziwną i dość paradoksalną mieszankę bezsilności i paternalizmu.
Tusk, Środa i „Don’t look up”
Pierwszy to Wybór, rozmowa-rzeka Donalda Tuska z Anną Applebaum (grudniowy bestseller w Empiku). Były premier i przewodniczący Rady Europejskiej, jak na kogoś kto powraca do krajowej polityki, przyjmuje asekuranckie i defensywne podejście do większości podejmowanych w tej książce spraw. Straszy widmem nacjonalistycznego populizmu Orbana i Kaczyńskiego, autorytaryzmem Chińczyków i Rosjan, dziejącymi się na naszych oczach rewolucjami (technologiczną i zieloną). Stwierdza też, że Polska już de facto opuściła Unię Europejską, bo sprzeniewierzyła się jej wartościom.
Jaka jest recepta na tak pesymistycznie zarysowaną diagnozę? Zdaniem przewodniczącego PO trzeba dążyć do obrony atakowanej przez ludowych hunwejbinów Wspólnoty Europejskiej dzięki sile merytokracji i umiejętności rozmowy. A więc wszystko po staremu, żeby było jak było, powrót do 2007 r. To wszystko podlane jest nieznośnie dydaktycznym tonem światłego Europejczyka, co wie jak się sprawy w wielkim świecie mają.
Tusk, dobry wujek z Brukseli, niby przestrzega przed mentalnością „zawodzących Kasandr, tragicznych Hektorów i pechowych Achillesów”, ale sam sprawia wrażenie fatalisty. Nie wiadomo, czy streszcza grecką tragedię, czy opisuje rzeczywistość.
Ten pouczający ton zaprawiony pesymizmem koresponduje z głęboko przeciętnym, choć ultrapopularnym filmem, w którym dość powszechnie upatruje się trafnej diagnozy stanu zachodniej polityki, mediów, społeczeństwa i Bóg jeden wie czego jeszcze. Mowa o Don’t look up Adama McKay’a.
Ta niby-satyra, z której płynie głęboko patetyczny przekaz, przedstawia świat końca amerykańskiego mesjanizmu. W stronę Ziemi leci kometa wielkości Manhattanu, tymczasem Amerykanie zamiast – jak to zwykle bywało w ich mitologii – solidarnie ratować planetę przed zagładą, dzielą się na tych, którzy ufają wyrokom nauki oraz tych, którzy dla krótkowzrocznego zysku politycznego i pieniędzy manipulują resztą niezbyt rozgarniętego społeczeństwa. To ociosana z jakichkolwiek niuansów siermiężna krytyka populizmu Trumpa (choć zamiast prezydenta mamy panią prezydent graną przez Meryl Streep) i zachłanności big techu (Ziemia ostatecznie zostaje zniszczona przez chciwość szefa wielkiej korporacji będącego odpowiednikiem Jeffa Bezosa czy innego Elona Muska).
Chyba już nikogo nie dziwi, że w peryferyjnej Polsce bardzo szybko pojawiły się komentarze, że Don’t look up jest również o nas. Magdalena Środa w felietonie dla „Gazety Wyborczej” chyba najjaskrawiej wyraziła ten apokaliptyczny ton. Wychodząc od McKay’a, szybko wylądowała przy Himmlerze i nazistowskim nihilizmie, aby równie finezyjnie przejść do krytyki PiSu, który nie tylko uśmiercił demokrację, ale znieczulił i ogłupił ponad połowę społeczeństwa.
Jak próbuje przekonywać pani profesor, gdyby pojawiło się jakieś wielkie zagrożenie w rodzaju wielkiej komety zbliżającej się do Ziemi, to na pewno połowa Polaków, zwodzona Zenkiem Martyniukiem i „Sylwestrem marzeń”, pozostałaby w błogiej nieświadomości. Podobnie jak u Tuska, tak w Don’t look up i felietonie Magdaleny Środy, mamy tutaj skrajny pesymizm wymieszany z dydaktyzmem.
Sam film, jak i wiele komentarzy wokół niego, jest przykładem kapitulacji wyobraźni. Jak zauważył Marek Oziewicz w wywiadzie przeprowadzonym przez Stanisława Krawczyka dla „Magazynu Kontakt”, „intencja wielu dystopii jest na pewno pozytywna: ktoś chce nas ostrzec, obudzić, potrząsnąć nami. Ale nieprzewidzianą konsekwencją pesymistycznych narracji jest podświadome programowanie nas w taki sposób, byśmy oczekiwali załamania cywilizacyjnego. […] Skłaniam się do perspektywy, w której światowa eksplozja dystopii jest rodzajem kapitulacji wyobraźni. […] Logika tego systemu uznaje zapaść cywilizacyjną za konieczną konsekwencję teraźniejszości oraz koduje akceptację tej zapaści, bazując na założeniu, że nie ma alternatywy dla globalnego kapitalizmu”.
Podobną kapitulację wyobraźni można zarzucić liberalnemu populizmowi. Świat się ich zdaniem nie zmienia, on zmierza do rychłego końca.
Kaczyński i Jędraszewski: my jesteśmy ofiarą zła, które jest poza i ponad nami
Pesymizm, tania apokaliptyka, potrzeba wskazania jasnego wroga i przedstawiania się w roli ofiary nie są strategiami maskującymi bezsilność tylko dla jednej strony sporu. Ostatnio o tzw. imPiSybilizmie i Jarosławie „nic nie mogę” Kaczyńskim pisał na naszych łamach Piotr Trudnowski. Nie powtarzając tych słusznych diagnoz, podobną mentalność można również zauważyć wśród niektórych polskich hierarchów na czele z abp. Markiem Jędraszewskim.
Ostatnie lata nie należą, lekko mówiąc, do najlepszych dla polskiego Kościoła. Oprócz skandali co rusz docierają do nas alarmujące wskaźniki dotyczące polskiej sekularyzacji.
Tymczasem abp. Jędraszewski w głośnym wywiadzie udzielonym Radiu Kraków stwierdza: „Nie tyle Kościół wpłynął na to, co się dzieje w Kościele, jeśli chodzi o frekwencje na mszach świętych, obecność młodzieży. Kościół stał się ofiarą tego wszystkiego, co się dzieje” i dalej: „Dziś Kościół przedstawia się jako instytucję opresyjną, która nie pozwala być sobą, nie pozwala być wolnym, tylko ciągle czegoś zakazuje, na coś nie pozwala, a to nie do końca jest prawdziwe. Prawdą jest, że wolność ma swoje reguły i swoje prawa”.
Choć część diagnoz metropolity krakowskiego jest ciekawa (vide przypomnienie epitetu „pokolenie pochylonych głów” określających mentalność młodych ludzi uzależnionych od smartfonów), to jednak stawia Kościół w roli nie podmiotu, lecz przedmiotu historii. Ucieka również od odpowiedzialności za zło, które wylewało się z ostatnimi czasy z jego wnętrza.
Sedno tej narracji jest spójne zarówno z wymową Don’t look up jak i pesymizmem Tuska, Środy czy Kaczyńskiego. Zmierzamy wprost ku katastrofie, winni są ci drudzy, my jesteśmy ofiarą zła, które jest poza i ponad nami.
Populizm to fatalizm
Każdy ma swój populizm. Istnieje populizm liberalno-lewicowy reprezentowany przez Donalda Tuska i Magdalenę Środę oraz prawicowo-katolicki reprezentowany przez Jarosława Kaczyńskiego i Marka Jędraszewskiego. Każdy z nich rezonuje coraz mocniej wraz z narastającą społeczną apatią i odrętwieniem. Każdy dzięki agresywnej narracji ukrywa swoje słabości. Budowany jest dzięki fatalizmowi i zapowiedzi rychłego bądź już dokonanego końca (opcjonalnie: demokracji, liberalizmu, Zachodu, chrześcijaństwa). Prorokowanie apokalipsy i upatrywanie źródła kryzysu w konkretnym procesie politycznym lub kulturowym to prawdziwe źródło tych narracji. To cudowne elementy, które wyjaśniają cały, coraz bardziej skomplikowany świat. Do naszego wyboru należy jedynie, pod czyimi opiekuńczymi skrzydłami przetrwamy okres burzy i naporu.
Nie wątpię w istnienie tych procesów, ale w sam mechanizm czynienia z nich głównego oręża walki politycznej. Słabością każdego fatalizmu jest bowiem wspólna wszystkim niemoc w poszukiwaniu dróg wyjścia z licznych kryzysów, z którymi rzeczywiście się zmagamy. Mogę bardziej wierzyć w fatalne konsekwencje upadającego w Polsce chrześcijaństwa, a wzruszać ramionami na kryzys liberalizmu. Nie chodzi tutaj o tani symetryzm, lecz prostą konstatację.
Klasycznie polityka za Arystotelesem służyła kreacji rzeczywistości, a nie – co paradoksalne – zniechęcaniu do jej uprawiania. Według badań apokaliptyczne narracje w kontekście zmian klimatycznych bardziej zniechęcają niż mobilizują do działania. Dlaczego w innym obszarach rzeczywistości miałoby być inaczej?
Opowieści te trafiają dziś na żyzny grunt najgorszych od 40 lat nastrojów Polaków. Latem takimi wynikami badań społecznych dzielił się CBOS. Nie sądzę, że teraz – w konsekwencji wszystkich tych egipskich plag takich jak inflacja, covid, zamieszanie wokół podatków – może być lepiej. Jeśli liberałowie psioczą dziś na brak społecznej woli w rozliczaniu PiS-u z licznych afer, to pierwsze co powinni zrobić, to zrezygnować z czarnowidztwa uprawianego na wysokim moralnym C. Ogłaszanie siedemnasty raz w miesiącu końca świata nikogo już nie wzrusza.
Nowy fin de siècle
Populizmy nie biorą się znikąd. Nie są też przyczyną, ale konsekwencją większych cywilizacyjnych zmian, których jesteśmy świadkami. Stary świat liberalnych demokracji i końca historii już odszedł. Nowy rodzi się w bólach. Mam wrażenie, że fatalizm, który zainfekował różne populizmy stanowi odbicie dystopijnego nastroju, który odczuwamy na co dzień. Niepokój ten i lęk są czymś na Zachodzie powszechnym. Amorficzna teraźniejszość dłużej nie pozwala już na spokojne konsumowanie dobrobytu.
Podobnymi wrażeniami podzielił się ostatnio Wojciech Engelking, rysując analogię między 1922 r., a 2022. Pisarz zmaga się z „poczuciem nierzeczywistości”. Twierdzi, że wszystko jak gdyby zostało takie samo, ale takie samo już nie jest. Kategorie, którymi opisujemy rzeczywistość, stały się nieaktualne. Nie potrafimy bowiem odnaleźć jakiegoś stałego fundamentu, wokół którego można byłoby zorientować się w rzeczywistości: „Nie tworząc wielu pojedynczych paralel, między rokiem 1922 a 2022 nakreślić można jedną, bardziej ogólną, z niej dopiero wysnuwając wnioski. Odnosi się ona nie do tego, co w każdej z tych epok zaistniało, ale czego zabrakło. Tym czymś jest centrum, rozumiane i jako węzłowy ośrodek władzy, i przestrzeń, w której ekstrema mogą dojść do konsensusu. To jego brak sprawia, że kiedy zaglądam dzisiaj do „Ziemi jałowej” i „Ulissesa”, ogarnia mnie wrażenie, że czytam o tym, jak sam odczuwam moje czasy”.
Engelking właściwie ogłasza nowe fin de siècle, dekadencką mentalność, jaka zapanowała w XIX i początku XX wieku na Zachodzie. Mentalność, którą w zwięzłych słowach podsumował Andrzej Leder w książce Rysa na tafli. Teoria w polu psychoanalitycznym: „Epoka schyłku jawi się jako senna mara […] Sen to inny sposób pracy myśli i języka, zmieniony przez wyparte siły, przedzierające się ku powierzchni istnienia, ale jeszcze niewidoczne, jeszcze tylko zniekształcające to, co na powierzchni panuje”. Owe centrum, do którego tęskni Engelking, miałoby zapanować nad wypartymi siłami, które pragną wyzwolenia ze starego świata. Oczekuje struktury, która zdolna byłaby opanować chaos i zagwarantować z powrotem poczucie bezpieczeństwa. W końcu każdy z nas chciałby obudzić się w nowym świecie wyzwolonym z anomii, w którym wreszcie wrażenie nierzeczywistości czy też snu ustąpiłoby konkretowi życia.
Koniec końca historii i radość apokalipsy
Być może od początku tekst brzmi jak kpina z doświadczanego dziś cierpienia i kryzysów lub co najmniej lekceważenie poważnych zmian, z którymi się zmagamy. Można pewnie też odnieść wrażenie, że celowo umniejszam znaczenie schyłkowej nastrojowości lub dystansuję od fatalizmu, aby silić się na opisanie zapomnianego przez wszystkich źródła nadziei. Nie takie są moje cele. Wiele wskazuje na to, że kończy się czas zachodniego karnawału trwającego od dawna, a jesteśmy świadkami nowego wielkiego postu cywilizacji. Niekoniecznie jednak musi nas to nastrajać defetystycznymi nastrojami.
By to wytłumaczyć, potrzebny jest dłuższy cytat z nowej książki Marka Cichockiego Początek końca historii. Tradycje polityczne w XIX wieku: „[…] następuje tu jakiś rodzaj faktycznego końca historii – czego staliśmy się świadkami – koniec pewnej europejskiej historii, choć nie oznacza to wcale końca dziejowości w ogóle […] bezpośredni wyraz cywilizacyjnego komfortu, osiąganego przez Zachód u końca XX wieku, przeżywa dzisiaj swoje bankructwo. Kapłani końca historii pod różnymi postaciami oczywiście nadal i na przekór wszystkiemu będą chcieli utrzymać nas w swoim schemacie – ostatecznie chodzi tutaj o najwyższą dla nich w ludzkim świecie stawkę: władzę. Wszystko jednak w ostatnim czasie, włącznie nawet z naturą, która się otwarcie buntuje, mówi nam o tym, że koniec historii się skończył. Czyż nie jest to moment zwycięstwa wolności nad koniecznością? Właściwie należałoby taki moment uczcić, celebrować go, przyjąć jego nadejście z nadzieją, jako ponowne otwarcie się ludzkiego ducha. Jak bardzo z taką myślą kontrastuje jednak atmosfera chwili obecnej, kiedy ludzie Zachodu pogrążają się coraz mocniej w dezorientacji i lęku” – pisze współtwórca Teologii Politycznej.
„Domknięcie się XIX i XX wieku jako łącznego procesu budowania i upadku nowoczesnej europejskiej, zachodniej cywilizacji jako etapu, nie jako celu, powinniśmy przyjąć jako wielką szansę i z wielką ulgą” – pointuje Cichocki w Początku końca historii.
Marek Cichocki ogłasza koniec nudy ziejącej ze świata liberalnej demokracji, królestwa konieczności, gdzie z góry wszystkie role są rozdane, a każdy wie, co ma grać. Prorocy świeckiej apokalipsy mają rację, że stary świat się skończył. Zapominają jednak, jakie jest źródłowe znaczenie słowa „apokalipsa”. To odsłonięcie, ujawnienie, zdjęcie zasłony. A jeśli tak, to czekają nas nie tylko zagrożenia, ale ciekawe czasy nowych szans. I musimy zacząć je zauważać, bo inaczej nasz fatalizm okaże się samospełniającą przepowiednią.
Jeśli miałbym się silić na poszukiwanie kierunku, w którym najmocniej odczuwam odziedziczoną konieczność podążania za dawno temu uruchomionym mechanizmem, to będzie to szeroko pojęty postęp technologiczny. To on jest przecież źródłem dwóch najpoważniejszych wyzwań, które wzmagają nasze fatalistyczne nastroje: ekologicznej katastrofy, jak i upośledzenia społecznych form komunikacji.
Benedykt XVI w encyklice Spe salvi (od Spe salvi facti sumus – „W nadziei już jesteśmy zbawieni” – [Rz 8, 24]) zauważa, że stwarzanie nowych narzędzi, technologii i rozwój nauki to procesy napędzające postęp, które jednak nie zachodzą równolegle do postępu moralnego. Nowe wynalazki oprócz dobra, którego nam dostarczają, stwarzają jednocześnie nowe możliwości deprawacji, wyzysku i innych przejawów zła. Dlatego dziś nadziei można upatrywać we wspólnym wysiłku dążącym do umoralnienia skutków kolejnych rewolucji technologicznych. Trzeba na nowo opowiedzieć ludzką wolność w świecie algorytmów i środowiskowej dewastacji.
Jak pisze emerytowany papież we wspomnianej encyklice: „Wolność zakłada, że przy podejmowaniu fundamentalnych decyzji każdy człowiek, każde pokolenie jest nowym początkiem. Oczywiście, nowe pokolenia muszą budować na wiedzy i doświadczeniu tych, które je poprzedzały, jak też mogą czerpać ze skarbca moralnego całej ludzkości. Ale mogą to też odrzucić, ponieważ nie musi to być tak samo ewidentne dla nich, jak odkrycia materialne. Skarbiec moralny ludzkości nie jest obecny w taki sposób, w jaki obecne są narzędzia, których się używa; istnieje on jako zaproszenie do wolności i jako jej możliwość”.
Jeśli prawdą jest diagnoza Cichockiego, że na naszych oczach skończył się świat tradycyjnych ideologii i myślenia o rzeczywistości społeczno-politycznej rodem z XIX w., to tym bardziej potrzebujemy dziś nadziei, którą można odnaleźć jedynie w wolności. Fatalizm i idący za nim determinizm to drogi na skróty, jedynie rozleniwiające naszą wyobraźnię, a ostatecznie skazujące na podległość.
Dlatego właśnie postanowiliśmy zorganizować VII Kongres Klubu Jagiellońskiego pod hasłem DOŚĆ fatalizmu! Polityka nadziei w czasach lewicowej rewolucji i prawicowej bezradności. Chcemy, razem z naszymi gośćmi, zmapować najważniejsze wyzwania, które czekają na nową opowieść. Rozmawiamy o zielonej rewolucji, demografii, sporach cywilizacyjnych dotyczących płci i relacji, migracji, a także rosnącym zagrożeniu wojny na Wschodzie. Cały program dostępny jest tutaj.
Pierwsza rozmowa już w czwartek, 13 stycznia o 19:00. Rozmawiamy o fatalizmie, „doomeryzmie” i pokoleniu C-19.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki 1% podatku przekazanemu nam przez Darczyńców Klubu Jagiellońskiego. Dziękujemy! Dołącz do nich, wpisując nasz numer KRS przy rozliczeniu podatku: 0000128315.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.