Plastikowy „Wiedźmin” z Netflixa i „siwy bajerant” Paulo Sousa? To ja już wolę polski paździerz i Michała Żebrowskiego jako Geralta-Skrzetuskiego
W skrócie
Wolę Żebrowskiego i potwory z kartonu niż plastikowego mięśniaka udającego Geralta na Netflixie. Wolę dobrotliwą twarz wąsatego Jurka Engela niż „siwego bajeranta” z Portugalii w idealnie skrojonym garniturze – tak mniej więcej brzmi głos polskiego ludu po obejrzeniu nowego sezonu serialu o przygodach Geralta z Rivii i ogłoszeniu nowiny, że Paulo Sousa wyżej ceni pieniądze od polskiej reprezentacji. Daliśmy się omamić obietnicą wielkiej piłki nad Wisłą i ekspozycją polskiej marki na Netflixie. Trudno z tymi opiniami się nie zgadzać. Łatwo natomiast zauważyć, że oba tematy oprócz wielkich pieniędzy łączy jeszcze jedno – gniew polskich peryferii.
Zapach barszczu i kapusty z grzybami, zaparowane okna i kolędy na Polsacie w tle. Czyiś szwagier krzyczy z końca stołu, że Sousa przyjął ofertę brazylijskiego zespołu, zostawiając tym samym polską reprezentację na lodzie. Karpiel-Bułecka milknie, kapusta stygnie, zaczyna się złorzeczenie miglancowi z Portugalii.
Nazajutrz zamiast barszczu wjeżdża sernik, a zamiast miglanca z Portugalii Wiedźmin z Netflixa. Harry Cavill może nie wzbudza tak samo negatywnych emocji jak Paulo Sousa, szczególnie wśród damskiej strony rodziny, ale wszyscy zgadzają się co do jednego – główny bohater jest tak samo plastikowy, jak i cały ten serial.
Dwa świąteczne dni, dwa zupełnie różne tematy, ale ten sam gniew. Gniew wynikający z polskiej peryferyjności i urażonej dumy. Dwie nasze świętości – piłka nożna i Wiedźmin – zostały najpierw skonsumowane, a później wyplute przez zachodni kapitał.
„Portugalczycy to naród kupiecki, my mamy zasady”
Jan Paweł II powiedział ponoć kiedyś, że piłka nożna „jest rzeczą najważniejszą spośród nieważnych”. Niech ten cytat i papieski autorytet wystarczą, aby usprawiedliwić poważne potraktowanie tematu odejścia selekcjonera piłkarskiej reprezentacji Polski na naszych łamach.
Trener odszedł w fatalnym momencie, skuszony lukratywną ofertą z Brazylii. Internet zapłonął. Emocje społeczne uchwycił doskonale na gorąco znany dziennikarz sportowy, Mateusz Borek. Jego roast rozniósł się szerokim echem. „Chłopie, ty się zastanów. Ty okłamałeś 40 milionów Polaków, ludzi, którzy przychodzili na stadion i wydawali ostatnie pieniądze, żeby kupić bilet na mecz reprezentacji Polski. Ty nas oszukałeś. Chłopie, niech cię Czarek Kulesza ciśnie w sądach, w FIFIE, UEFIE, niech wydębi od ciebie jak najwięcej kasy. Gdybyś miał trochę charakteru, to połowę tych pieniędzy byś oddał, żeby w Polsce wybudować boiska. Oddaj, jak masz trochę jaj. Ale nie oddasz, bo wy, Portugalczycy, jesteście kupcami” – perorował Borek.
40 milionów Polaków wydawało ostatnie pieniądze, żeby zobaczyć mecz reprezentacji. Biedni Polacy zostali okradzeni przez cwanego Portugalczyka Sousę, obywatela kupieckiego narodu. Bo kiedy oni kupczą, my mamy zasady, choć nie mamy boisk. Jest to tak nieznośnie stereotypowe myślenie, ale aż chce się powiedzieć – dzięki ci Panie Boże za stereotypy, co byśmy bez nich zrobili z tym gniewem?!
Dowiedziawszy się o decyzji dotychczasowego selekcjonera masowo poczuliśmy to samo – gniew z powodu urażonej dumy. Nas czekają ważne rozstrzygnięcia, bo trzeba przecież Lewandowskiemu i chłopakom dać szansę na udział w mistrzostwach, a ty oszuście uciekasz przed wyzwaniem, i to jeszcze dla kasy? Ani to męskie, ani uczciwie, ani poważne. Bo jak twoimi decyzjami rządzi kapitał, tak naszymi zasady i odpowiedzialność za drużynę, w którą – pomimo krążącego nad nią fatum przeciętności – pójdziemy jak w dym.
Ten antyzachodni resentyment wyrażony przez Borka i odczuwany masowo w Polsce widać również, gdy przyjrzymy się giełdzie nazwisk, która ruszyła po tym, jak Cezary Kulesza, prezes PZPN-u, przyznał oficjalnie, że Sousa zgłosił mu swoją rezygnację. Szybko odwidziało nam się poszukiwanie zagranicznych autorytetów. Jak trwoga, to głosujemy na Piasta – Michniewicz, Papszun a może stary zbawiciel – Nawałka?
Idąc tym tokiem myślenia najrozsądniej byłoby wybrać Jerzego Engela. Trenera, który wygrał eliminację do mistrzostw świata w czasach, gdy największą gwiazdą drużyny nie był Lewandowski, ale Olisadebe. Dobrotliwa twarz Engela, wąsisko à la Wałęsa i za długi krawat do źle skrojonego garnituru. Powróćmy do 2002 r. Nowy selekcjoner i tak nie zdąży już niczego zrobić z drużyną, więc dlaczego nie zadzwonić do wyśmienicie i arcypolsko kojarzonego Jurka Engela, panie Kulesza?
Plastikowy superman czy potężny Skrzetuski?
Osiem odcinków sztampy, luźne powiązane z fabułą książek, płycizna postaci, scenografia i kostiumy nieskalane błotem śniegowym, a do tego nie wiadomo, czy to jest nasz Geralt, czy kolejny Marvelowski superbohater pochodzący z wypranej z jakiejkolwiek wartości amerykańskiej popkultury najgorszego sortu. Taki jest Wiedźmin z Netflixa – nudny, typowy, zbyt ładny.
Mój Wiedźmin, którego darzę gimnazjalnym sentymentem, jest mrocznym światem przesyconym brudem i błotem leśnych traktów, dworskimi intrygami i ulotnym ciepłem doświadczanym jedynie w karczmach lub objęciach Yeneffer czy Triss. Jest też historią o niespełnieniu i namiętności, a także moralitetem przestrzegającym przed zbyt prostym wartościowaniem i patologiami władzy. Żaden z tych elementów nie wybrzmiewa w historii przedstawionej w dwóch sezonach na Netflixie. Wszystkie one wybrzmiewają za to w owianym złą sławą polskim serialu z 2002 r.
Niszowa produkcja z 2002 r., często wyśmiewana za kultową scenę ze smokiem, ma w sobie więcej uroku i fabularnej spójności. Geralt, grany przez Michała Żebrowskiego, jest bardziej przekonujący. I to nawet jeśli lśniąca zbroja Cavilla z Netflixa prawdopodobnie kosztowała tyle, ile wszystkie odcinki polskiego serialu razem wzięte. Wiedźmin grany przez Żebrowskiego to nie tępy i mruczący pod nosem osiłek grany przez Cavilla. To inteligentny i znoszący z godnością miano odmieńca bohater, który stara się działać zgodnie z zawodowym kodeksem, mimo przeciwności losu. Żebrowski, który trzy lata wcześniej zagrał Skrzetuskiego u Hoffmana, dużo lepiej zrozumiał wszystkie napięcia i motywacje, z których złożona jest główna postać sagi Sapkowskiego.
Nowy Wiedźmin został wypatroszony z tego wszystkiego, a do tego podlany poprawnością polityczną typową dla Netflixa. Polski syf zastąpiono amerykańskim plastikiem. Producenci nowego serialu skorzystali z popularności gier i plastyczności świata wykreowanego przez Sapkowskiego i postanowili na naiwności odbiorców po prostu zarobić, kosztem logiki świata i klimatu, który go tworzył. Z polskiego towaru eksportowego zostało tylko logo. A gdzieś na samym końcu świata, „w Polsce czyli nigdzie”, niezliczeni fani książek wieszają ostatnie psy na tej marketingowej hucpie.
***
Powszechny gniew jako reakcja na fuszerkę Sousy czy Netflixa, choć nie pasuje do świąteczno-noworocznego okresu, jednak napawa satysfakcją. Kilka lat temu Bartłomiej Sienkiewicz na spotkaniu w Klubie Jagiellońskim stwierdził, że Polacy czują się narodem już niemal wyłącznie na piłkarskim stadionie podczas śpiewania hymnu. Obserwacja ta miała dowodzić tezie, że staliśmy się typowo liberalnym społeczeństwem, dla którego chwile odczuwalnej wspólnotowości są krótkotrwałe i rzadkie. Na szczęście Sienkiewicz się mylił. Polaków, niezależnie od tego czy głosują na PiS, czy na opozycję, łączy codzienne odczuwanie peryferyjności. Jesteśmy wspólnotą, która nadal doświadcza bycia „Zachodem B”. Za bogaci na bycie biednymi, za biedni, by zostać uznani za równych w oczach bogaczy. I nawet popkultura i piłka nożna co rusz nam o tym przypominają.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.