Wojna kulturowa to mit, a polityka tożsamości jest jedną z podstawowych chorób współczesnego życia politycznego
W skrócie
Polityka nieodłącznie wiąże się z koniecznością przekonania innych do swojego punktu widzenia. Chwytliwe slogany, myśli przewodnie i hasłowo zdefiniowane cele – tego wymaga retoryka, żeby zjednać sobie nie tylko rozum, lecz także emocje słuchacza. O ile jednak pewien zakres nieszczerości i manipulowania audytorium był zawsze częścią polityki, o tyle dziś mamy do czynienia z zupełnie nową jakością. Problemem nie są jedynie bańki internetowe, które filtrują wiadomości w taki sposób, abyśmy ostatecznie uzyskali potwierdzenie naszych przekonań. Głównym zagrożeniem dla debaty publicznej jest polityka tożsamości i właściwy jej język.
Skąd się wzięło wrażenie, że jesteśmy na wojnie?
Prawicowy slogan o „wojnie kulturowej”, który od kilku lat pojawia się w debacie publicznej, jest wypadkową kilku czynników. Rzeczywiście, zmiany społeczne postępują coraz bardziej, pociągając za sobą przemiany w definiowaniu ról społecznych i wyobrażeń na temat tożsamości poszczególnych grup. Naturalnym następstwem tego procesu jest emancypacja rozumiana jako domaganie się praw przez grupy, które uważają, że w przeszłości doświadczały niesprawiedliwości i nadal jej doświadczają.
Oczywiście wszelkie przemiany społeczne i związane z nimi dyskusje o sprawiedliwości prowokują rozwinięcie całego wachlarza opinii. Wprawdzie sam proces zmiany społecznej jest faktem, którego wbrew tradycjonalistom zatrzymać się nie da, można jednak zgłaszać cały szereg zastrzeżeń co do jego tempa, powszechności lub sposobu realizacji. Z pewnego punktu widzenia tego właśnie dotyczy spór między konserwatystami a zwolennikami pozostałych doktryn politycznych. Tak czy inaczej, dyskutowanie o tym, czy ktoś w państwie jest traktowany nie fair i w jaki ewentualnie sposób mu zadośćuczynić, nie jest w perspektywie historycznej niczym niezwykłym. Natomiast zupełną nowością jest zmiana języka debaty publicznej.
Konserwatyzm, liberalizm czy socjalizm – z punktu widzenia filozofii polityki każda z tych doktryn ma za zadanie wyjaśnić, czym jest polityka, skąd państwo czerpie autorytet do prawomocnego wydawania rozkazów i jak ustosunkować się do zmiany społecznej. Innymi słowy, te wszystkie „izmy” są niczym więcej, jak tylko hipotezami, za pomocą których próbuje się trafnie opisać i unormować porządek społeczno-polityczny. Tymczasem realia polityki, która wymusza położenie silnego akcentu na perswazyjność mówienia, i realia współczesnej debaty, która zamyka strony sporu w tożsamościowych bańkach internetowych, sprawiły, że konserwatyzm czy liberalizm przestały być doktryną, która wyjaśnia, czym jest polityka i według jakich reguł należy kształtować życie polityczne. Stały się natomiast niezależnymi opowieściami o świecie, swego rodzaju zamkniętym i spójnym językiem opisu, który jest zupełnie nieprzekładalny na język innej, np. konserwatywnej opowieści. W rezultacie przestaje być istotne, czy dany postulat jest sprawiedliwy czy też nie. Liczy się jedynie to, czy ten postulat jest zgodny z konserwatyzmem, liberalizmem lub ideałami lewicy.
Stąd użycie terminu „wojna kulturowa” do opisu tak zorganizowanej debaty publicznej staje się niezwykle kuszące. Tempo zmiany społecznej i przekształcenie się teoretycznych hipotez w niezależne opowieści tożsamościowe poszczególnych grup potęguje wrażenie dystansu między uczestnikami debaty publicznej. A ponieważ zabieganie o władzę i wpływ jest częścią polityki, dlatego strony debaty, zwłaszcza konserwatyści, mają wrażenie, że to już nie jest debata. To jest wojna.
Tkwimy w językowym matrixie
Szukanie przykładów wojenno-kulturowej logiki, wedle której przebiega debata publiczna, nie jest trudne. Michał Moskal z Forum Młodych PiS powiedział w ubiegłym roku w TVP Info w odniesieniu do przesłania ideowego seriali z Netflixa, że: „Wiadomo, że treści mogą nam się nie podobać, ale nie sposób zawrócić pewnych tendencji. Nie uczynimy nagle kultury prawicową. Nie ma sensu wojna kulturowa z lewicą tu i teraz, trzeba działać w długofalowej perspektywie”. W trakcie rozmowy dodał też, że traktowanie zwierząt jest miarą człowieczeństwa, że PiS musi się zmierzyć z wyzwaniami, jakie niesie ze sobą równouprawnienie kobiet i że generalnie warto wychodzić poza ideologiczne podziały. Portal „Polonia Christiana” skomentował wypowiedź Moskala pełnym troski pytaniem, czy młodzieżówka PiS to jeszcze prawica. Nikt nie zapytał, czy Moskal nie ma przypadkiem racji. Podobnych wypowiedzi jest całe mnóstwo.
Ostatnimi laty uczestnicy debaty publicznej mogli się dowiedzieć, że poruszanie się po mieście rowerem jest lewicowe, prawicowe zaś są samochody, również prawicowe jest jedzenie mięsa, podczas gdy lewicowiec jest przekonanym weganinem, lewicowiec jest też oddanym zwolennikiem odnawialnych źródeł energii, prawica zaś jest przywiązana do atomu. Ironiczne w tych sporach jest to, że każdą z wymienionych kwestii można rozważać niezależnie od jakiejkolwiek szerszej doktryny politycznej.
To się jednak nie dzieje, gdyż logika użytego języka opisu wymusza posługiwanie się koherencyjną definicją prawdy – prawdziwe nie jest to, co zgadza się z danymi doświadczenia, ale to, co jest zgodne z prawicowością lub lewicowością. W ten sposób debata publiczna przestała być sporem o sprawiedliwość. Zamiast tego próbuje się nas uwięzić w językowym matrixie. Celowo sięgam tutaj po skojarzenia ze słynnym filmem Wachowskich. Wojna kulturowa nie jest żadnym faktem. Tak naprawdę to tylko język opisu, który celowo posługuje się przesadą, aby łatwiej zgrupować zwolenników pewnej idei wokół jednej chorągwi.
Chcąc to wykazać, postaram się udowodnić dwie tezy. Po pierwsze, żadne dane doświadczenia nie zmuszają nas do opisywania debaty publicznej w kategoriach wojny kulturowej. Po drugie, wszystkie teorie, których używamy zarówno w publicystyce, jak i wprost w retoryce politycznej do opisu zjawisk i trendów, mają wyłącznie status hipotez, które podlegają weryfikacji tak samo, jak wszystkie inne hipotezy. Traktowanie ich jako aksjomatów jest absurdalne.
Jak działa pułapka językowa
Analiza samych własności języka dostarcza dobrej wskazówki, że mówienie o wojnie kulturowej jest nadużyciem. Każdy znak języka ma trzy własności: syntaktyczne (relacje formalne między znakami, czyli zasady budowania poprawnych wyrażeń, zdań etc.), semantyczne (relacja między znakiem a rzeczywistością, do której się odnosi) oraz pragmatyczne (relacje między znakiem a użytkownikiem języka). Pragmatyka językowa w podanym tu znaczeniu obejmuje takie zjawiska, jak: metafory, sugerowanie, kontekst wypowiedzi etc. Dlaczego przywołuję tutaj to rozróżnienie? I co ma ono wspólnego z wojną kulturową?
Istnienie wielu poglądów w debacie publicznej jest faktem, którego realność można wykazać metodami empirycznymi. Wystarczą proste badania ankietowe. Równie proste i rzeczywiste są relacje logiczne pomiędzy tymi poglądami. Przyjmijmy więc ten opis minimum i zestawmy ze sobą kilka określeń, za pomocą których można by ująć tak zdefiniowany pluralizm poglądów:
- Dialog kulturowy
- Dyskusja kulturowa
- Wojna kulturowa
- Zderzenie cywilizacji
Za pomocą każdego z tych terminów można wyrazić wyżej opisany fakt, że mianowicie istnieją w przestrzeni publicznej różne poglądy, które pozostają względem siebie w relacji sprzeczności logicznej. Czym jednak się różnią? Własnościami pragmatycznymi. Wyrażenia od 1) do 4) są ułożone w kolejności od tego, które jest najmniej nacechowane emocjonalnie i jest najbliższe wyjściowemu opisowi minimum, do tego, które ujmuje relacje między poglądami w sposób najbardziej konfliktowy. Jednak w tym ostatnim wypadku konfliktowość jest tylko pragmatycznym dodatkiem.
Pomyślmy, że w debacie publicznej trwa spór dotyczący istnienia Boga. Jedna strona powiada, że Bóg istnieje. Druga strona utrzymuje, że Bóg nie istnieje. Oba twierdzenia są ze sobą sprzeczne i tylko jedno z nich może być prawdziwe. Czy określenie tej sprzeczności terminem „wojna” lub terminem „zderzenie cywilizacji” wnosi coś istotnego dla warunków prawdziwości (tj. tego, co musi się stać, żeby zdanie było prawdziwe)? Otóż nie. Zmieniają się jedynie własności pragmatyczne języka, w którym toczy się debata. Czy to znaczy, że stosowanie takiej terminologii jest w ogóle bez znaczenia? Też nie, ma bowiem znaczenie dla wzajemnej percepcji stron, które biorą udział w dyskusji.
Jeśli mówimy, że toczymy dialog, to przyjęcie tego języka sugeruje, że druga strona jest partnerem. Jeśli przeniesiemy się na grunt dyskusji, nasz rozmówca stanie się przeciwnikiem. Tymczasem retoryka wojenna podpowiada, że naprzeciwko siebie stają wrogowie. Stosunek do partnera jest radykalnie odmienny od stosunku do wroga. To pokazuje, jak łatwo umocnić polaryzację w debacie publicznej. Wystarczy tylko nieznacznie zmienić język na taki, który ma wprawdzie te same warunki prawdziwości, jednak zupełnie inne własności pragmatyczne. I tak nagle okazuje się, że nie rozmawiam z kimś, kto pomaga mi dojść do prawdy, ale z kimś, kto stanowi dla mojej egzystencji politycznej śmiertelne zagrożenie.
No „ism”, no schism
To, że wojna kulturowa jest jedynie metaforą opisującą relacje pomiędzy poglądami w debacie publicznej, jest jasne samo przez się. Ścisła definicja wojny obejmuje przecież konflikt zbrojny pomiędzy państwami lub grupami. Zastosowanie tego terminu do opisu debaty publicznej wykracza poza tę definicję, ergo jej użycie w tym kontekście jest metaforyczne, bo niedosłowne. Niemniej logika wojennego opisu raz puszczona w ruch podpowiada, żeby wobec drugiej strony sporu stosować różne nieczyste zagrania.
Skoro fundamentem tego sposobu myślenia jest posługiwanie się koherencyjną definicją prawdy, czyli orzekanie o prawdziwości lub zasadności sądu wtedy i tylko wtedy, gdy jest on niesprzeczny z już przyjętym światopoglądem, to bardzo kuszące jest, aby poglądy strony przeciwnej definiować w podobny sposób – jako element większej ideologii. Oczywiście nie mówię tutaj o ścisłym wynikaniu, lecz o pewnej praktyce, która wypływa, jak sądzę, z własności pragmatycznych przyjętego języka opisu.
Widzieliśmy to w debacie publicznej wielokrotnie. Postulat równości małżeńskiej, który podnoszą organizacje LGBT, okazuje się nagle wyrazem szerszej ideologii LGBT. Postulat cięcia emisji z powodu globalnego ocieplenia jest wyrazem ideologii ekologizmu. Teza o niemoralności zabijania zwierząt na mięso to ponoć ideologia weganizmu, której celem jest pomniejszenie statusu człowieka jako korony stworzenia. Nie w tym rzecz, żeby przesądzać tutaj, które z tych postulatów lub tez są zasadne bądź prawdziwe. Problem tkwi w argumentacji, którą tutaj się stosuje, polegającej na dopisaniu do sądu wygłoszonego przez stronę w dyskusji całego złożonego zespołu poglądów. A to zwykły sofizmat rozszerzenia.
Wyobraźmy sobie osobę, która uważa, że należy obniżyć podatki. Można podać trzy możliwe sposoby uzasadnienia:
- W obecnych warunkach niskie podatki są najlepszym sposobem podtrzymania wzrostu gospodarczego. (uzasadnienie technokratyczne)
- Istnieje prawdziwa teoria ekonomiczna, z której wynika, że w celu utrzymania wzrostu gospodarczego należy utrzymywać niskie podatki. (uzasadnienie teoretyczne)
- Podatki powinny być niskie, ponieważ samo opodatkowanie to kradzież, jednak państwo jest złem koniecznym, i dlatego musimy godzić się na jakieś podatki. (uzasadnienie etyczne)
Choć z każdego ze zdań 1-3 wynika sąd „podatki powinny być niskie”, to z samego wypowiedzenia sądu „podatki powinny być niskie” nie wynika żadne ze zdań 1-3. Wynikanie przebiega tylko w jedną stronę. I podobne rozumowanie można przeprowadzić dla każdego postulatu czy tezy, którą wygłasza się w debacie publicznej.
Oczywiście jest prawdą, że istnieją szersze doktryny czy ideologie, ale to, czy mamy z nimi do czynienia w trakcie dyskusji, trzeba udowodnić. Przypisywanie twierdzeniu drugiej strony sporu uwikłania w szerszą ideologię jest prostym chwytem erystycznym. Zbiór zdań – a tym jest ideologia – łatwiej obalić niż pojedynczy sąd, a tym samym łatwiej pokonać kogoś w dyskusji. Niestety na stosowaniu takich zabiegów poważnie cierpi zarówno uczciwość intelektualna, jak i sama prawda.
Odzyskać świat realny
Filozofia raczej nie jest w stanie dostarczyć rozwiązań instytucjonalnych, za pomocą których można by sobie poradzić z językiem polaryzującym debatę publiczną. Może za to dostarczyć wskazówek, jakimi narzędziami argumentacyjnymi wyjść z językowego matrixa.
Zasygnalizowane przeze mnie powyżej rozróżnienie na dane empiryczne i język opisu ma fundamentalne znaczenie. Kazimierz Ajdukiewicz w pracy Obraz świata i aparatura pojęciowa wskazywał, że żadne dane doświadczenia nie narzucają nam w sposób absolutny żadnego artykułowanego sądu. Pisał: „Owszem, dane doświadczenia zmuszają nas do uznania pewnych sądów, gdy stoimy na gruncie danej aparatury pojęciowej, jeśli jednak zmienimy tę aparaturę pojęciową, możemy mimo obecności tych samych danych doświadczenia powstrzymać się od uznania tych sądów”.
Nie chcę tutaj streszczać bardzo szczegółowych i złożonych rozważań Ajdukiewicza. Cytatem z jego pracy chcę jedynie wskazać na prosty fakt. Prawdziwość zdania jest stwierdzana zawsze na gruncie jakiegoś języka, bo prawda to zasadniczo własność zdania. Ażeby zatem stwierdzić, że jakiś fakt wystąpił, musimy mieć język, za pomocą którego możemy to wyrazić. Jeśli w naszym języku albo nie będzie odpowiednich słów, albo słowa będą miały inne znaczenie niż w języku, w którym dany sąd występuje, to wtedy tego sądu nie wyrazimy. Dla osób znających historię nauki, dzieje wprowadzenia geometrii nieeuklidesowych i przechodzenia od fizyki Newtona do teorii względności to rozumowanie wyda się jasne. Ale co to ma wspólnego z wojną kulturową, polityką, debatą publiczną?
Jeśli trafna jest teza Ajdukiewicza w odniesieniu do zdań, to tym bardziej jest zasadna dla zbiorów zdań, którymi są wszelakie teorie, w tym doktryny polityczne. Żadne dane doświadczenia nie wyznaczają jednoznacznie ani rozwiązań liberalnych, ani konserwatywnych, ani lewicowych. Są to pewne konwencje językowe, które tym różnią się od teorii nauk przyrodniczych, że mają podwójny cel: chce się za ich pomocą jednocześnie politykę opisać, jak i unormować sposób jej prowadzenia.
Istnieją problemy, które lepiej widać w liberalnym aparacie pojęciowym, takie jak prawa jednostek, jednak są też problemy, które na gruncie tego samego aparatu są niewidoczne, takie jak kultura polityczna lub interesy grupowe. Podobnie jest dla teorii konserwatywnych i lewicowych. Przyjmujemy te sposoby opisu, żeby lepiej zrozumieć rzeczywistość polityczną i dostrzec pewne zjawiska. Jednak za każdym razem są to pewne konwencjonalnie przyjęte przez nas hipotezy. Przypisywanie którejkolwiek z nich statusu aksjologicznego kamienia węgielnego, na którym spoczywa gmach cywilizacji, kultury czy życia społecznego, jest nadużyciem, które wprost prowadzi do wskazanego przeze mnie patologicznego zjawiska: posługiwania się zamkniętą i polaryzują retoryką tożsamościową.
Albowiem to polityka tożsamości jest jedną z podstawowych chorób współczesnego życia politycznego. Wymóg racjonalności nakazuje gotowość do odrzucenia dowolnego sądu, gdyby istniały trafne argumenty przeciwko jego prawdziwości. Tymczasem tożsamość z definicji ma silny komponent emocjonalny, który w trakcie debaty potrafi przeważyć nakaz gotowości do odrzucenia własnych przekonań. Zamiast ciągłej weryfikacji swoich poglądów polityka tożsamości obiera strategię, która preferuje myślenie o debacie publicznej w kategoriach konfliktu narracji, a jednym z najczęściej stosowanych instrumentów jest konstruowanie mitów politycznych. To jest postmodernizm czystej wody.
Mity polityczne, które mają fundować tożsamościowe narracje, są jedynie konstrukcjami językowymi, których nie da się ani obalić, ani ich potwierdzić. Dlatego polityka zbudowana na podstawie narracji tożsamościowych przekształca się de facto w konkurs literacki, w którym strony współzawodniczą o to, która opowieść okaże się tą najciekawszą. Ofiarą tego projektu jest sam tradycyjnie rozumiany namysł polityczny, którego istotą był spór o sprawiedliwość i sposób przekształcenia wyników tego sporu w siatkę instytucji, wyznaczającą optymalne warunki życia zbiorowego. Odrzucenie tego podejścia na rzecz narracji, tożsamości i wojen kulturowych skaże nas na uwięzienie w językowym matrixie. Wtedy jednak przestaniemy dostrzegać realne problemy, spędziwszy czas na walce o słowa.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki 1% podatku przekazanemu nam przez Darczyńców Klubu Jagiellońskiego. Dziękujemy! Dołącz do nich, wpisując nasz numer KRS przy rozliczeniu podatku: 0000128315.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.