Wywiad z afgańską dziennikarką ewakuowaną do Polski. „Polscy żołnierze wyglądali jak anioły, które przybyły, by nas uratować”
W skrócie
Dziennikarzy współpracujących wcześniej z Amerykanami mógł spotkać tragiczny koniec. Talibowie poszukiwali ich już od pierwszego dnia po zajęciu Kabulu. W stolicy Afganistanu panował chaos, a lotnisko szturmowały tłumy, zwiedzione fałszywą pogłoską o ewakuacji wszystkich chętnych. Nawet ci, którzy dysponowali właściwymi dokumentami, mogli nie przedostać się do samolotu. O ostatnich, dramatycznych dniach spędzonych w Afganistanie, a także o pomocy ze strony Polaków opowiada Jackowi Płazie dziennikarka Masooma Sultani.
Jacek Płaza: Jak wyglądało twoje życie przed zajęciem Kabulu przez Talibów i ewakuacją z Afganistanu?
Masooma Sultani: Przed dojściem Talibów do władzy współpracowałam jako dziennikarka z wieloma agencjami i gazetami. Codzienność wyglądała normalnie. Sytuacja w naszym kraju nie była spokojna, ale mieliśmy zapewnione podstawowe prawa. Afgańskie kobiety mogły wychodzić z domu, uczyć się, pracować. Kiedy Talibowie zajęli stolicę i prezydent Aszraf Ghani uciekł z kraju, nagle straciliśmy nadzieję, nasz głos i wszystko inne – prace, szanse, dom, przyjaciół, rodzinę. Wszystko.
Opowiedz mi o nocy przed nadejściem Talibów. Wiedziałaś, że są już blisko, ale nie spodziewałaś się, że tak szybko znajdą się w murach miasta?
Tak. Mój mąż też jest dziennikarzem, wiele dyskutowaliśmy o bieżącej sytuacji w kraju, ale nie wyobrażaliśmy sobie, że pewnego dnia Talibowie zajmą również stolicę. Wiedzieliśmy, że przez ostatnie tygodnie przejmowali kontrolę nad prowincjami kraju w bardzo szybkim tempie, spodziewaliśmy się, że otoczą miasto, być może zablokują bramy miasta i będą negocjować z rządem lub z prezydentem, co doprowadzi do jakiegoś podziału władzy. Nie wyobrażaliśmy sobie jednak, że prezydent ucieknie z kraju i nagle cała władza znajdzie się w rękach Talibów.
15 sierpnia wyszliśmy z domu, by zacząć kolejny, zwyczajny dzień. Mąż poszedł do pracy, a ja do kawiarni spotkać się ze znajomym. Wszystko wyglądało normalnie, na ulicy panował zwykły ruch. Ale w ciągu kilku minut wszystko się zmieniło. Kiedy wyszłam z kawiarni, ludzie biegali we wszystkie strony, na ulicy był korek, każdy próbował się dostać do domu. Panowało ogromne zamieszanie, a wszystkie samochody były pełne ludzi.
Kiedy zdałaś sobie sprawę, co się dzieje? Jeszcze w kawiarni, czy dopiero kiedy z niej wyszłaś?
Będąc w kawiarni, spojrzałam na telefon. Miałam mnóstwo nieodebranych połączeń i nieprzeczytanych wiadomości od rodziny, znajomych i męża. W internecie pojawiło się wiele relacji o Talibach zajmujących Kabul i ucieczce prezydenta za granicę. W ciągu kilku sekund wszystkie kanały informacyjne podały tę wiadomość. Nie chciałam w to wierzyć, bo prezydent Ghani urzędował długo i wcześniej powtarzał, że nigdy nie zostawi ojczyzny i rodaków. Obiecywał, że będzie walczył z Talibami do ostatniej kropli krwi. Nie pojmuję, jak mógł tak po prostu uciec.
Czy znajomi dzwonili do ciebie, bo jesteś dziennikarką i myśleli, że możesz jakoś zweryfikować doniesienia, które widzieli w mediach?
Mąż dzwonił, żeby dowiedzieć się, gdzie jestem i czy jestem bezpieczna, bo znał powagę sytuacji. Chciał mnie ostrzec i powiedział, żebym wracała do domu, bo w ciągu kilku minut Talibowie będą na ulicach i kobiety mogą nie być bezpieczne. W czasie republiki nie miałyśmy się czego bać. Nie było obowiązku noszenia pełnego hidżabu lub burki, wystarczała chusta częściowo przykrywająca włosy. To, co proponują Talibowie, czyli czarne burki okrywające całe ciało, nie jest tradycyjnym strojem afgańskich kobiet. Mąż martwił się o mnie, bo wiedział, że najczęściej, kiedy wychodziłam z domu, miałam na sobie niepełny hidżab lub w ogóle go nie nosiłam.
Dzwonili też znajomi, chcąc się dowiedzieć, co się dzieje i czy media podają prawdę. Ponieważ pracowałam wtedy z kolegą w kawiarni, nie byłam tego pewna. Szybko sprawdziłam, co się dzieje w mediach społecznościowych, zweryfikowałam te informacje u męża – wszystko się potwierdziło. Musiałam z przyjacielem szybko opuścić kawiarnię.
Wyszłaś więc, zobaczyłaś tłumy, na ulicy panował chaos. Co stało się później?
Kiedy wyszliśmy, na zewnątrz było mnóstwo ludzi, niektórzy biegli, inni czekali na autobusy i taksówki, ale te były pełne pasażerów. Obawiałam się, że Talibowie zobaczą mnie z mężczyzną, z którym nie jestem spokrewniona, co w czasie ich rządów nie było dozwolone. Czekaliśmy ponad godzinę na taksówkę, którą musiałam wziąć, bo mój dom był bardzo daleko. Po drodze nie widziałam Talibów, ale kobiety na ulicach były przestraszone, wiele z nich nie miało pełnych hidżabów i próbowały zakryć włosy i twarze chustami. W końcu udało mi się wrócić do siebie. Po 30 minutach do domu dotarł mój mąż. Widział na ulicach Talibów z karabinami.
Od razu zdecydowaliście, żeby się spakować i wyjechać?
Nie, nie od razu. Najpierw do naszego mieszkania przyjechali moi rodzice, którzy bardzo się o nas martwili. Mój mąż opublikował wiele tekstów przeciw Talibom, otrzymywaliśmy od nich wcześniej pogróżki. Sąsiedzi wiedzieli, że jesteśmy dziennikarzami, że pracowałam dla amerykańskiej firmy, że jesteśmy aktywni w mediach społecznościowych i że wychodzę z domu bez pełnego nakrycia głowy. Dlatego rodzice obawiali się o nasze bezpieczeństwo i dyskutowali, gdzie powinniśmy się schronić.
Pierwszej nocy zostaliśmy w mieszkaniu, ale na drugi dzień pojechaliśmy do krewnych, bo zbyt wiele osób znało nasz adres. Od pierwszego dnia Talibowie chodzili od drzwi do drzwi w poszukiwaniu dziennikarzy, ludzi, którzy współpracowali z rządem lub z zagranicznymi służbami, a także pracowników sądownictwa czy artystów. Byliśmy w niebezpieczeństwie.
Tego samego dnia zaczęliśmy kontaktować się z pracownikami organizacji, z którymi współpracowaliśmy. Szukaliśmy również pomocy u znajomych. Od 2019 r. pracowaliśmy m.in. dla „Tygodnika Powszechnego” i nasi znajomi z tej gazety zajęli się, wspólnie z polskim rządem, organizacją naszego wyjazdu z Afganistanu.
Jak skontaktowaliście się z ambasadą? Zrobili to w waszym imieniu znajomi z TP?
Tak, poprosiliśmy ich o to. Obiecali nam, że zajmą się ewakuacją i nie pozwolą, żeby nasze życie znalazło się w niebezpieczeństwie. Następnego dnia skontaktowali się z polską ambasadą w Delhi. Stamtąd otrzymaliśmy e-maila z informacjami dotyczącymi lotu.
Kiedy otrzymaliście oficjalną odpowiedź?
Czwartego dnia po wejściu Talibów do Kabulu otrzymaliśmy potwierdzenie z ambasady. Opuściliśmy mieszkanie krewnych i wróciliśmy do siebie. Spakowaliśmy najpotrzebniejsze ubrania oraz rzeczy dla naszego sześciomiesięcznego synka, Kianusha. O 23:00 wyszliśmy z domu. Nasz lot był zaplanowany na szóstą rano. Szukaliśmy taksówki, ale żadna nie była dostępna.
Gdybyśmy później opuścili dom, spóźnilibyśmy się na lot. W okolicy lotniska były tysiące Afgańczyków bez paszportów, dowodów tożsamości lub innych dokumentów. Starali się przedostać na lotnisko, mimo że było to niemożliwe. Dlatego zdecydowaliśmy się wyjechać tak wcześnie.
Prosiliśmy krewnych i znajomych, żeby nas zawieźli na lotnisko, nawet naszym samochodem, ale nikt nie chciał się zgodzić. Mówili: „Jeśli Talibowie się zorientują, że jesteście dziennikarzami i współpracowaliście z Amerykanami, mnie też wyciągną z samochodu i rozstrzelają”. W końcu mój mąż wyszedł na ulicę i po godzinach szukania taksówki znalazł kierowcę, który zgodził się nas zawieźć na lotnisko.
Droga nie była już bezpieczna?
Po drodze bardzo się bałam, bo pierwszy raz widziałam Talibów z bliska. Moje ubranie zakrywało całe ciało, miałam pełny hidżab, tylko moje oczy były widoczne. Na przystankach autobusowych kręcili się bojownicy Talibanu, którzy zatrzymywali losowe auta do kontroli. Kiedy ich zobaczyłam, ścisnąłem mocno rękę męża, odwróciłam się od okna i rozpłakałam. Przy każdym przystanku bałam się, że Talibowie zatrzymają nasz samochód, rozpoznają nas i wezmą w niewolę. Na szczęście udało nam się dotrzeć na lotnisko wojskowe, skąd mieliśmy lecieć.
Byłam tam pierwszy raz. Lotnisko ma cztery bramy i nie wiedzieliśmy, do której powinniśmy się dostać. Spędziliśmy całą noc, próbując znaleźć odpowiednią bramę. Wszędzie były tłumy ludzi, również Talibów, słychać było strzały. Chciano odsyłać ludzi z powrotem do domów.
Większość ludzi gromadziła się przy samych bramach lotniska?
Tak. Już pierwszego dnia, kiedy Talibowie pojawili się w Kabulu, w mediach społecznościowych pojawiła się fałszywa pogłoska, że Amerykanie ewakuują wszystkich chętnych Afgańczyków, nawet bez wizy, paszportu czy dowodów tożsamości. Dlatego w okolicy wojskowego lotniska koczował wielotysięczny tłum, próbujący przedostać się przez bramę. Dla ludzi z odpowiednimi dokumentami był to problem.
Byliście na lotnisku kilka godzin przed lotem. O której znaleźliście odpowiednią bramę?
O czwartej nad ranem znaleźliśmy naszą bramę, ale było tam mnóstwo ludzi. Udało nam się spotkać z Jagodą Grondecką, która zebrała inne afgańskie rodziny, mające lecieć do Polski. Razem z nami było ich jedenaście.
Udało wam się spotkać w tym tłumie?
Tak, w pobliżu bramy. Jagoda próbowała przedostać się z całą grupą bliżej wejścia, ale ścisk był zbyt duży. Lot o 6:00 przepadł.
E-mail z ambasady mówił, że następny lot jest o 12:00 tego samego dnia. Przez kolejne sześć godzin próbowaliśmy się zbliżyć do wejścia. Talibowie blokowali drogę, strzelali z karabinów, bili ludzi, zawracali ich z lotniska. Naprawdę było tam mnóstwo, mnóstwo ludzi, ścisk i upał. Ponownie nie udało nam się dostać do samolotu.
Spędziliśmy kolejny dzień bez żadnych postępów. O 3:00 w nocy mój mąż ruszył na rekonesans. Kiedy wrócił, zdecydowaliśmy, że spróbujemy działać na własną rękę.
Byliście pod bramą lotniska?
W nocy byliśmy dalej od bramy, na parkingu dla samochodów. Mąż powiedział, że Talibów nie ma na posterunkach, być może z powodu porannej modlitwy. To mogła być nasza szansa. Jako pierwsi oddzieliliśmy się od grupy. Szliśmy przez jakieś trzy godziny. To nie był długi dystans, ale trudno było przecisnąć się przez tłum. O 3:00 opuściliśmy parking, między 6:00 a 7:00 byliśmy pod bramą. A było to tylko kilka metrów.
Masz na myśli kilometrów.
Nie, mówię o mniej niż 30 metrach. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale zajęło nam godziny, żeby dotrzeć pod bramę. Ludzie parli ze wszystkich stron, kłócili się, przepychali, mówili, że to ich miejsce w kolejce, że też czekają na swój lot. Było naprawdę ciężko, dyskutowaliśmy, prosiliśmy, błagaliśmy, mówiąc, że uciekły nam już dwa samoloty, a to jest nasz ostatni, wspominaliśmy, że mamy odpowiednie dokumenty. Moje dziecko płakało. Wszystko było bardzo przytłaczające.
Byliście dwa dni i dwie noce na lotnisku. Czy mieliście jedzenie i wodę?
W noc, w którą opuściliśmy dom, mieliśmy tylko 1150 afgani (ok. 50 zł). Pojechaliśmy taksówką i, nie mogąc znaleźć właściwej bramy, jeździliśmy od jednej do drugiej. Wydaliśmy większość pieniędzy. Zostało nam 400 afgani i wszystko wydaliśmy jeszcze pierwszego dnia. Drugiego dnia nie mieliśmy nic.
Przygotowałam wcześniej trochę jedzenia dla synka, ale skończyła się mleko, a sama nie byłam w stanie go nakarmić. Sama też byłam głodna i spragniona. Drugiego dnia zapytaliśmy ludzi czekających na lot do Polski o wodę. Mogliśmy być głodni, ale bez wody trudno było wytrzymać. Obiecywaliśmy, że zwrócimy pieniądze już w Polsce. Dostaliśmy od nich wodę, nie chcieli nic w zamian.
Nie mieliście nic innego w ustach przez ten czas?
Drugiej nocy Jagoda przyniosła ciasteczka i małe przekąski dla afgańskich rodzin. To wszystko.
Byliście przy bramie przed 7.00 rano. Wiedzieliście już wtedy, o której jest następny lot?
O 17:00. Na lotnisku spędziliśmy kolejny dzień, czekając na lot.
Co się stało, kiedy weszliście przez bramę? Było tam bezpiecznie?
Tak, bo w środku było dużo wojska, również żołnierzy z Polski.
Nasi żołnierze odebrali was bezpośrednio z bramy?
Tak, kiedy udało się nam wejść, zostaliśmy przez nich przyjęci razem z innymi Afgańczykami. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam polskich żołnierzy, wyglądali jak anioły, które przyszły uratować nam życie. Płakaliśmy, ja i mój mąż, dziękowaliśmy im, dziękowaliśmy Bogu, że po nas przyszli. Od początku byli dobrymi, miłymi ludźmi. Podnieśli mojego synka, dali mu wodę, potem nam, przynieśli też czekoladę…
Nawet kiedy już byliśmy za bramą, wciąż nie wierzyłam, że się uda. Był nawet jakiś alarm, być może Talibowie zaatakowali lotnisko. O 17:00 wreszcie pojawił się samolot i weszliśmy na pokład. Dopóki nie znaleźliśmy się wysoko, wysoko na niebie, nie wierzyłam, że jesteśmy już bezpieczni. Ale kiedy byliśmy już daleko, uspokoiłam się. Tutaj Talibowie nie mogli nas już dosięgnąć.
Jak wyglądał przylot do Polski? Zostaliście skierowani na kwarantannę do obozu dla uchodźców?
Przylecieliśmy do Warszawy, odbyliśmy 10-dniową kwarantannę w obozie położonym o dwie godziny drogi od stolicy. Były tam wszystkie afgańskie rodziny. Potem nasi znajomi z „Tygodnika Powszechnego” odebrali nas samochodem i zawieźli do Krakowa. Mieszkamy tu teraz w mieszkaniu jednego z nich.
Na pewno będziemy tu przez najbliższy miesiąc lub dwa, ale nie wiemy, co będzie dalej. Wszystko jest niejasne – co mamy zrobić, gdzie się zatrzymać. Nie otrzymujemy zbyt wielu informacji z rządu.
Rząd pomógł w ewakuacji i transporcie do Polski. Czy teraz otrzymujecie jakąś pomoc?
Inne afgańskie rodzinny są nadal w obozie, ale kiedy my zdecydowaliśmy się go opuścić, zaakceptowaliśmy otrzymywanie siedmiuset złotych na osobę. Pozostała pomoc pochodzi od naszych znajomych.
Jesteście w Polsce od ponad miesiąca. Jak jesteście odbierani przez zwykłych Polaków?
Od pierwszego spotkania z polskimi żołnierzami na lotnisku do momentu, kiedy z tobą rozmawiam, wszyscy ludzie, których spotykamy – w obozie, na lotnisku, nasi starzy i nowo poznani znajomi w Krakowie czy też po prostu ludzie w sklepie i na ulicy – wszyscy są bardzo mili, nie mają uprzedzeń wobec uchodźców, są pomocni. Polacy są naprawdę bardzo ciepłymi i dobrymi ludźmi.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.
Jacek Płaza
Masooma Sultani