„Ludowa historia Polski” – marksistowskie klisze, moralne oburzenie i bazowanie na starych źródłach
W skrócie
Adam Leszczyński w Ludowej historii Polski bazuje na starych źródłach i stara się zmieniać ich interpretację. Trudno jednak uznać ten zabieg za wiarygodny i udany. To publicystyka historyczna, a nie uprawianie nauki. Dyskurs nie może zastąpić rzetelności badań, a tych jest na razie zbyt mało, aby napisać prawdziwie wiarygodną syntezę ludowej historii Polski. O tym Kamil Wons rozmawia z prof. Michałem Kopczyńskim i dr hab. Piotrem Guzowskim.
Materiał pochodzi z numeru Pressji pt. Pobożny antyklerykalizm. Tekę w całości i nieodpłatnie możesz pobrać tutaj.
Kamil Wons: Obecnie w Polsce na nowo rozgorzała dyskusja o kwestii pańszczyzny, jej siłą napędową są kolejne książki pokroju Ludowej historii Polski Adama Leszczyńskiego czy Bękartów pańszczyzny Michała Rauszera. Ich autorzy, a wraz z nimi całe rzesze publicystów, nawołują do odkopania wypartej historii chłopstwa oraz napisania nowej syntezy dziejów Polski. Jak Panowie Profesorowie, jako zawodowi historycy zajmujący się m.in. historią chłopstwa, odnosicie się do tych zarzutów?
Piotr Guzowski: Badania prowadzone przez historyków nad przeszłością ludności chłopskiej czy ludności wiejskiej po schyłkowej fazie PRL-u nie należały do najpopularniejszych, ale w ostatnich latach powstają coraz to nowe prace stricte naukowe, np. prof. Michała Kopczyńskiego czy książki Tomasza Wiślicza z zakresu historii gospodarczej i historii społecznej. Mamy pracę Mateusza Wyżgi o mobilności na wsi, Małgorzaty Kołacz-Chmiel o życiu chłopki na wsi. Jest duża praca Mikołaja Szołtyska o rodzinie w państwie polsko-litewskim. Bez wątpienia mamy w ostatnich latach wysyp prac pisanych niekoniecznie przez historyków, ale kulturoznawców, antropologów, socjologów. To nawiązanie do literatury światowej, w której problem niewolnictwa podejmowany jest bardzo często. Pójście za tą modą nie zawsze jest roztropne.
Michał Kopczyński: Z tych publikacji, które tutaj pan wymienił, znaczna część jest statystyczna. Sam zajmowałem się statystyką, gdy pisałem doktorat w latach 90. Właściwie nie istniały wówczas żadne źródła narracyjne. Wszystko sprowadzało się do jakiegoś późniejszego Kolberga, przez którego mogłem objaśniać to, co widziałem w materiale czysto statystycznym. Znaczna część z tych książek dla historyka narracyjnego, który będzie chciał pisać dzieje dołów społecznych, będzie albo nieinteresująca, albo będą stanowić one jedynie tło wydarzeń.
Nie mam nic przeciwko temu, żeby pisać historię ludową. Problem polega tylko na tym, żeby robić to inaczej, tzn. nie wracać do starych, marksistowskich klisz, które zostały już wyeksploatowane w latach 50. i 60. One również w dużej mierze stanowiły opisywane przypadki statystyczne. Dla mnie pewnym wzorcem pisania o dziejach warstw ludowych są prace Edwarda Thompsona o klasie robotniczej angielskiej i wiele innych jego szkiców na temat czasów wczesnonowożytnych. Inne przykłady udanej historii ludowej to Christopher Hill i jego The World Turned Upside Down oraz Eric Hobsbawm i Primitive Rebels. Ich metody byłyby ciekawe do zastosowania w Polsce i wciąż jest to do zrobienia, tylko wymaga wieloletniego zanurzenia się w archiwach. Wtedy takie narracje można byłoby opowiadać, ale trzeba to budować od początku.
Mam wrażenie, może fałszywe, że w dużej mierze ta obecna moda na historię ludową jest nasycona niechęcią wobec polityki historycznej ostatnich pięciu lat. To nie jest najlepsza motywacja, dlatego że powoduje ruch na zasadzie wendetty. Postacie dobrze opisane rzucimy na jakąś inną kanwę, jak to się dzieje z Szelą, lub użyjemy różnych kontrowersyjnych i najlepiej radykalnych zestawień, chociażby z niewolnictwem w USA. Padają stwierdzenie, że skoro pojawiło się w Stanach, to polskie poddaństwo i pańszczyzna są właściwie tym samym. No właśnie nie tym samym, nie można tego tak swobodnie porównywać.
PG: Trochę jest też tak, że problem naszych badań nad ludnością chłopską polega na specyfice dostępnych źródeł pisanych. Było to eksploatowane przy okazji mikrohistorii pisanych przez Natalie Zemon Davis czy Carlo Ginzburga. Tamci zachodni autorzy znajdowali jakieś wyjątkowe źródło, w którym słowa chłopów, którzy zasadniczo nie pisali i nie tworzyli źródeł historycznych, zostały zachowane. Zdarzały się takie znaleziska, jak u Le Roy Ladurie w Wiosce heretyków, gdzie poznajemy sądowe zeznania chłopów. W popularnych nowych polskich pracach, o których mówimy, raczej się nie zagląda do źródeł sądowych. A przecież posiadamy w Polsce tzw. księgi sądowe wiejskie, z których korzystałem ja, na różne sposoby korzystał z nich również Tomasz Wiślicz w obu swoich książkach. Dzięki nim poznajemy codzienne życie chłopów, to oni często zabierają w nich głos. Poznajemy mikrohistorie w testamentach chłopskich, wreszcie mamy zeznania złożone przed sądem marszałkowskim, gdzie różni ludzie opowiadali swoje historie, byli wśród nich też chłopi. Niestety nowe prace tego nie eksplorują. Żeby z tego skorzystać, bardzo często trzeba zajrzeć do źródeł archiwalnych i poznać całe tło historyczne powstania danego źródła, przeprowadzić badania źródłoznawcze i zrozumieć kontekst regionalny. Łatwiej więc korzystać z tematów przetartych, które daje nam PRL-owska historiografia.
Może jednak chodzi o coś innego? Rozmawiamy tutaj o metodologii, do niej też odwołuje się w swojej książce Adam Leszczyński. Wychodząc z pozycji postmodernistycznych, podważa on naukowy charakter historii, sprowadza ją do politycznego dyskursu. Jeżeli dotychczasowa historiografia była pisana z pozycji „pańskich”, to on teraz napisze nową z pozycji ludowych. Ten problem metodologiczny nie sprowadza się tak naprawdę do tego, jak dużą ilość literatury czy źródeł przyswoili autorzy, tylko właśnie do tego, jakie mają podejście do przedmiotu badań.
MK: No tak, tylko że badania historyczne siłą rzeczy są empiryczne. Prowadzę zajęcia ze studentami z różnych kierunków nauk społecznych i widzę tę różnicę w ukształtowaniu moim i ich. Absolutnie nie mogę się zgodzić z postawieniem równości między uprawianiem historii a dyskursem. Naprawdę to nie jest tak. Żeby napisać coś nowego, trzeba znaleźć źródła i mieć jakąś strategię ich przeglądania, a nie tylko zmienić dyskurs. Tym bardziej, że pisano już historię z punktu widzenia pokrzywdzonych takich czy innych. Nieustannie obracamy się wokół tych samych tematów, a narracje zależą od aktualnej mody. Moim zdaniem to jest sposób na uprawianie dziennikarstwa historycznego lub reportażu historycznego. Na pewno jednak nie jest to sposób na uprawianie nauki.
PG: Nie jest też tak, że historia w Polsce jest uprawiana z perspektywy szlachty. Tomasz Wiślicz skupia się na perspektywie chłopskiej, tak samo praca Mateusza Wyżgi o mobilności. Różni autorzy pisali dzieła, które byśmy dzisiaj nazwalibyśmy mikrohistoriami. Oczywiście możemy powiedzieć, że obecnie w jakiejś tam mierze wciąż mamy historiografię nowożytną czy średniowieczną zdominowaną przez historię wielkich rodów i szlachty. Jest to podyktowane stanem zachowania źródeł. To nie tak, że w całości zapomniano w polskiej historii o największej grupie społecznej, jaką byli chłopi.
MK: Moim zdaniem na obecnym etapie napisanie syntezy ludowej historii Polski nie jest jeszcze możliwe. Tzn. można to zrobić, ale będzie to zawsze pewne powtórzenie treści ze starej literatury. Trzeba najpierw wykonać sporo pracy u podstaw. Sama zmiana dyskursu, oparcie go tylko i wyłącznie o znane fakty nie jest nauką. Powiem więcej, to nawet nie jest jej popularyzacja.
PG: W 1952 r. została przeprowadzona wielka kwerenda wiejska. Naczelna Dyrekcja Archiwów zobowiązała archiwistów w archiwach wojewódzkich, żeby pod kątem pewnych pytań badawczych przeprowadzili kwerendę w księgach grodzkich i ziemskich, a więc w podstawowych źródłach dziejów życia codziennego dawnej Polski. Jednym z motywów przewodnich tej kwerendy było poszukiwanie dowodów na walkę klas we wczesnym okresie nowożytnym, choć pole tych działań było bardziej rozbudowane. W zindeksowanych materiałach znajdziemy mnóstwo dodatkowych rzeczy, m.in. informacje o sprawach własnościowych czy kulturowych. Kwerenda służyła jako przewodnik dla kolejnych generacji historyków polskich i ostatecznie trafiła do piwnicy w Archiwum Głównym Akt Dawnych. Sama kwerenda jest dziś cennym źródłem, które powinno być zdigitalizowane. Kilkukrotnie wnioskowałem w różnych miejscach w tej sprawie, niestety bez skutku.
Skrytykowaliśmy metodę, ale dlaczego ona jest taka ważna? Spróbujmy przejść do warstwy merytorycznej. Jakie pułapki i zagrożenia może za sobą nieść niewłaściwa metoda? Dla mnie, jako osoby z wykształceniem historycznym, uderzająca jest ilość anachronizmów i pewnego mieszania porządków między sobą w tych nowych narracjach. Mamy nakładanie się sytuacji w wieku XVI z tą w wiekach XVII, XVIII czy XIX.
MK: W 1956 r., w trakcie trwania odwilży, odbył się Zjazd Historyków, na którym dyskutowano nad tzw. makietą historii Polski. Dyskusja dotyczyła tomu pod redakcją Stefana Kieniewicza i Witolda Kuli, opisującego pierwszą połowę XIX wieku do powstania styczniowego. Został wtedy wygłoszony bardzo krytyczny wobec proponowanej syntezy referat Henryka Wereszyckiego. Wskazywał on anachronizmy, zaznaczał, że oczywiście można wszystko oceniać z perspektywy reformy rolnej z 1944 r., ale takie zestawienie wszystkiego z tym, co jest dzisiaj, do niczego nie prowadzi. To czysty anachronizm i historia wigowska w najgorszym możliwym wydaniu.
Tę samą krytykę jesteśmy w stanie zastosować wobec Adama Leszczyńskiego. Nie można z perspektywy dzisiejszego oburzenia moralnego oceniać przeszłości, a to coraz częściej się w historiografii zdarza. Nie twierdzę, że historyk w ogóle nie powinien ferować wyroków moralnych, ale jest to końcowy etap jego pracy, a nie założenie, z jakim przystępuje się do badania. W nowych narracjach anachronizmy można wyłapać na paru poziomach. Jeden, do którego już się odniosłem, ale warto o tym szerzej powiedzieć, jest specyficzną komparatystyką. Zestawienie niewolnictwa amerykańskiego z naszą pańszczyzną to absurd. Jeżeli z czymś niewolnictwo amerykańskie można zestawić, to z sytuacją robotników w zakładach włókienniczych w Lancashire na przełomie XVIII i XIX wieku. Nigdy w systemie pańszczyźnianym nie istniała taka kontrola wydajności pracy, do jakiej dochodziło na południu Stanów Zjednoczonych, gdzie organizacja pracy, tzw. gang system, powodowała, że można było dokładnie kontrolować wydajność. Służył do tego cały skrupulatny system księgowy. W epoce nowożytnej zupełnie tego nie było. To różnica epoki, ale w Królestwie Polskim w XIX w. również taki system nie istniał.
Oczywiście nie bronię pańszczyzny. Była okropna, wiemy to np. od Janka Muzykanta. Natomiast system ten stwarzał pewną formę współżycia między panem a chłopem. Jeżeli był nieurodzaj albo jakiś najazd, to chłop, owszem, ograniczał jakoś swoją konsumpcję, ale nie tak do końca. Zdarzało się, że konsumował ziarno przeznaczone na zasiew. Jak na zasiew zabraknie, to kto da? Pan oczywiście, bo inaczej chłop zbiegnie i pan pozostanie bez potrzebnej na folwarku siły roboczej. Pan był więc również ograniczany przez ten system. Istniała wzajemna zależność. Uległa ona zmianie w XIX wieku, bo radykalnie zwiększyła się liczba ludności. Natomiast w XVIII stuleciu było widać, że współzależność między chłopem a panem występowała. Andrzej Woźniak opisywał ten wątek na przykładzie wsi mazowieckiej. Panowała tam taka sytuacja, że chłopu nie opłacało się naprawiać własnej chałupy. Żeby to zrobić, musiałby pójść do lasu, zapłacić panu za drzewo itd. W związku z tym czekał, aż się dom rozsypie, bo wtedy pan kazał innym chłopom mu pomóc i dał drewno, żeby chłop mu nie uciekł.
PG: Ten przykład jest znamienny, bo proszę zauważyć, że kulturoznawcy czy antropolodzy mają tendencję do syntezowania wielkich zagadnień. Tymczasem historycy mają tendencję odwrotną. Lubią pokazywać, że w Pcimiu Dolnym była taka sytuacja, a w Pcimiu Górnym była już zupełnie inna. Stąd forma, w której ktoś prezentuje pewną w miarę spójną narrację o przeszłości, jest wygodna i atrakcyjna dla czytelników. Jednak gdy przyjrzymy się temu bliżej, to zauważymy błędy, nadużycia i przede wszystkim anachronizmy.
Pamiętam dyskusję a propos książki Klientela Antoniego Mączaka, kiedy na którejś z konferencji o magnaterii różni historycy zaczęli się ze sobą kłócić. Pani Profesor Augustyniak wstała i powiedziała: „No dobrze, ale jak wy definiujecie klientelizm i klienta”. I tutaj też moglibyśmy sobie usiąść i zastanowić się, jak definiujemy niewolnictwo, do kogo tych naszych chłopów porównujemy. Czy porównujemy chłopów, którzy powszechnie podlegają prawu niemieckiemu i nie są ograniczeni zbytnio poddaństwem jeszcze w XV wieku? Czy porównujemy chłopów z XIX wieku? Czy zajmujemy się Prusami Królewskimi, gdzie mamy folwark w dużej mierze oparty na pracy najemnej, czy może zajmujemy jakimś rejonem Rusi Czerwonej, gdzie rzeczywiście mamy chłopów pańszczyźnianych? Czy kiedy rozmawiamy o walce klas między chłopami a szlachtą, to mówimy o Wielkopolsce, w której ta ostatnia stanowiła jakieś 3% całego społeczeństwa? Czy może weźmiemy pod uwagę inne rejony, gdzie szlachta stanowiła 45 =% populacji? Czy porównujemy politykę magnaterii wobec chłopów, czy zwracamy uwagę na drobną szlachtę mazowiecką albo podlaską, zdarzały się bowiem parafie na Podlasiu, w których chłopów prawie nie było?
W pewnym sensie historycy powinni nosić w sobie poczucie winy, gdyż tworzą bardzo rozdrobniony obraz przeszłości. Bardzo wielu z nich nie chce porównywać regionów, czasów i zjawisk, bo takie podejście, skupianie się na szczególe, w środowisku często dominuje. Przez ludzi spoza grona zawodowych historyków może to być odczytywane jako wada badań. Myślę, że w pracach tak ogólnych, jak Ludowa historia Polski mamy do czynienia ze dystansowaniem się od akademickiego sposobu uprawiania nauki.
Trudno jednak nie krytykować oczywistych błędów. W powyższej książce często używany jest termin: „system pańszczyźniany”, co stanowi historycznie złą nazwę. Nie można powiedzieć, że pańszczyzna była systemem. Stanowiła jeden z kilku elementów, które wchodziły w układankę całego systemu społeczno-gospodarczego dawnej Polski. Pańszczyzna była jednym z elementów, drugim – dominacja jednej grupy społecznej, jaką stanowiła szlachta wpływająca na gospodarkę i politykę. Słabość miast to zaś trzeci element, ale było ich znacznie więcej. U nas zaś, gdy używa się słowa „pańszczyzna”, wszystko wrzuca się do jednego worka, bez podania klarownych definicji, jakie elementy wchodzą w ten system, które są ważniejsze, a które mniej. Podsumowując, w tym ludowym dziennikarstwie historycznym nie ma jasnych definicji, a anachronizm goni anachronizm. Nie wiem tylko, czy to ma znaczenie dla osób nieposiadających historycznego wykształcenia.
MK: To jednak mnie trochę dziwi, bo opisanie, czym było poddaństwo chłopów, jest na poziomie definicji dość proste. Można powiedzieć za Janem Rutkowskim, że na poddaństwo chłopskie w Polsce składają się trzy elementy: poddaństwo osobiste, czyli niemożliwość swobodnego przemieszczania się, poddaństwo ekonomiczne czyli właśnie pańszczyzna, i poddaństwo sądowe, czyli podległość sądom domenialnym bez możliwości apelowania do sądów (w efekcie sędzią jest pan). Te trzy elementy nie są monolitem. Każdy z nich zaczyna się w nieco innym momencie i w innym się kończy. W zależności od okresu każdy z tych elementów w różnym stopniu doskwiera chłopom. Najwcześniej, bo na początku XIX wieku, kończy się poddaństwo osobiste i sądowe. Poddaństwo ekonomiczne, czyli pańszczyzna, trwa jeszcze przez jakiś czas, głównie dlatego że właściciele ziemscy nie mają odpowiedniej ilości gotówki, żeby zapłacić najemnej sile roboczej.
PG: Dodałbym jeszcze jedną rzecz, a mianowicie nieznośną tendencję do syntetycznego porównywania modernizacji, jaka miała nastąpić w czasie zaborów z Polską przedrozbiorową, co jest bardzo bolesnym i szczególnie irytującym anachronizmem, który na dodatek pojawia się non stop, np. w różnych badaniach gospodarczych i społecznych, kiedy porównujemy reformy, które były wprowadzane w różnym czasie w różnych zaborach z sytuacją kraju, który nie istnieje. Nie wiemy, w którą stronę poszłaby Rzeczpospolita. Mimo to jednak z uporem maniaka porównujemy realnie istniejące fakty z sytuacją wyobrażoną albo przeniesioną z drugiej połowy XVIII wieku w wiek XIX. To dotyczy nie tylko kwestii chłopskiej, ale generalnych różnych modernizacji, z którymi mamy do czynienia, sprawy edukacji, rozwoju gospodarczego specyficznych grup czy gałęzi gospodarki. Tu akurat kwestia chłopska nie jest nadzwyczajna, po prostu socjolodzy, a nawet historycy często bardzo mechanicznie wędrują między czasami, jeżeli pasuje im to do tezy.
Możemy niuansować i dzielić włos na czworo, ale te rozdrobnione historie w swojej masie tworzyły jakiś system, ogólne środowisko, w którym chłopi musieli funkcjonować. I tutaj dochodzimy do głównego zarzutu, że Rzeczpospolita jako taka wyróżniała się negatywnie w tym wymiarze na tle Europy. Czy znajdujemy jakieś uzasadnienie w badaniach źródłowych dla takiej właśnie wyjątkowości Rzeczypospolitej?
MK: Rzeczpospolita różniła się od Anglii i od Francji, aczkolwiek ta ostatnia jest pojęciem bardzo szerokim geograficznie. Czym innym jest Północna Francja, a czym innym jest Francja Południowa. Natomiast Rzeczpospolita specjalnie się nie różni od swoich sąsiadów, którzy są mniej więcej wszyscy do siebie podobni, ale z tą różnicą, że gdzieś w XVIII wieku wraz z oświeconym absolutyzmem zaczynały być przeprowadzane odgórne reformy. Chodzi przede wszystkim o austriackie reformy Marii Teresy, a szczególnie Józefa II z końca XVIII wieku, kiedy ogłoszono patenty urbarialne wprowadzające maksymalne obciążenia chłopskie. W Polsce takie reformy nie mogłyby się odbyć z różnych powodów. Podobne zmiany zachodzą w Prusach, przy czym trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że, jak mówiła Maria Teresa, chłop jest jak owca, jeżeli ma ona dawać dobre mleko i dobrą wełnę, to trzeba ją karmić i odpowiednio o nią dbać. W tym sensie państwo o chłopa zadbało. Niewątpliwie nastąpiło to wcześniej niż w Rzeczypospolitej, ale w tej części Europy Rzeczpospolita nie jest jakimś specjalnym wyjątkiem.
W wieku XIX sprawa chłopska rozwijała się w różnym tempie w różnych częściach ziem polskich, zależnie od polityki państw zaborczych. Natomiast z punktu widzenia standardu życia mierzonego czysto biologicznie, czyli śmiertelnością, prawdziwie zmiany zaszły dopiero od lat 60. XIX w. I nie chodzi o to, że Aleksander II uwłaszczył wtedy chłopów w Królestwie Polskim, bo dotyczy to podnoszenia standardu życia we wszystkich częściach ziem polskich, a więc zarówno w Wielkopolsce, jak i w Galicji. Po prostu w tym czasie skończyły się głody, rozwinął transport kolejowy, co umożliwiło przerzucanie brakującej żywności z regionu do regionu itd.
W XIX wieku wraz z urbanizacją i rozwojem transportu mieliśmy do czynienia z awansem klas niższych. Zaczęła spadać śmiertelność przy utrzymywaniu się na tym samym poziomie płodności, a więc nagle przybyło bardzo dużo ludzi, a zasób ziemi uprawnej nie zmienił się. Ci „nadliczbowi” chłopi nie znaleźli zatrudnienia w przemyśle, który był niedorozwinięty. Miasta miały ograniczoną chłonność, nie były w stanie przyjąć tej masy ludzi, których wieś powinna była się pozbyć. Nie istniał więc bodziec, aby pójść w kierunku gospodarstwa farmerskiego. To spowodowało, że procesy modernizacyjne były w naszej części Europy i na ziemiach polskich opóźnione. W Europie Środkowej i Wschodniej dominowało wtedy rolnictwo tradycyjne, w którym chłop w części tylko produkował na rynek. Uprawa roli była dla niego sposobem na przeżycie i reprodukcję pozycji społecznej rodziny. Kontakt z rynkiem miał zapewnić przede wszystkim pieniądze na opłacenie podatków i innych obciążeń wynikających z uwłaszczenia. Kontakt z rynkiem był na chłopach w zasadzie wymuszony.
PG: Też jestem zdania, że Rzeczpospolita na tle regionu nie wyróżniała się aż tak bardzo pod względem stosunku do chłopów. Na pewno elementem charakterystycznym był system polityczny, ale też z tym bym nie przesadzał. Rozmawiałem kiedyś z Marcusem Cermanem, autorem książki Villagers and Lords in Eastern Europe, 1300-1800. Historyk ten zbadał problem, o który Pan pytał, na obszarze Europy Środkowej i Wschodniej. Zarówno Cerman, jak i inni badacze podkreślali, że chłopi mieli często trudniejszą sytuację pod pewnym względami np. w Dani, a nie u nas. Gdy rozmawiało się z duńskimi historykami, łapali się za głowy i mówili: „Nie u was, to u nas było gorzej, u nas obowiązywało i więcej dni pańszczyzny, i w ogóle problemy z mobilnością okazywały się bardzo duże”. Trudno utrzymywać, że opowieść Adama Leszczyńskiego w tym aspekcie, jak i w wielu innych daje odpowiednią perspektywę porównawczą.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.
Kamil Wons
prof. dr hab. Michał Kopczyński
dr hab. Piotr Guzowski