Miłośnicy modernizacji z kserokopiarki. Dla Polski nic dobrego z tego nie wyniknie
W skrócie
Michał Bobrzyński, czołowa postać krakowskiej szkoły historycznej, pisał swoje Dzieje Polski w zarysie na potężnym dziejowym kacu. Przelewał swoje XIX-wieczne frustracje, badając historię Rzeczypospolitej od wieku XVI. Podobną drogą poszedł Jan Sowa, który 10 lat temu chwalił zaborców za to, że przenieśli do Polski upragnioną nowoczesność. Na szczęście obie te prace można uznać za przestarzałe.
Wiele dróg do nowoczesności
Opis dziejów polskiej modernizacji wykracza poza tradycyjny paradygmat nauk historycznych. Czym innym jest bowiem rekonstrukcja samego przebiegu minionych wydarzeń, oddanie ich najpełniejszego obrazu oraz wskazanie na związki przyczynowo-skutkowe, a czym innym spojrzenie na ten proces w świetle jakiejś kategorii normatywnej. Modernizacja rozumiana jako droga do nowoczesności jest taką kategorią, a posługiwanie się nią sugeruje konieczność dokonania znacznie głębszych i bardziej globalnych zmian niż wtedy, gdybyśmy mówili tylko o reformie bądź usprawnieniu.
Nie chodzi tu zatem o zwykły prezentyzm, zgodnie z którym ocena przeszłości przebiega według kryteriów wziętych ze współczesności, ale założenie z góry określonego ideału nowoczesnego państwa. Dlatego historyk, który podejmuje się opisania dziejów polskiej modernizacji, wykraczając tym samym poza ściśle określoną metodologię swojej dziedziny, musi określić, co dokładnie rozumie pod tą kluczową kategorią. Przedzałożenia będą tutaj nieodzowne, stąd ostateczny efekt jego pracy nie będzie jedynie monografią historyczną, ale także pewnym sposobem przetworzenia pamięci o minionej epoce. Przykładów dowodzących, że ten opis nie jest tylko czystą teorią, mamy pod ręką całkiem sporo.
Krakowskiej szkole historycznej nie sposób odmówić zasług. Jej członkom skutecznie udało się obalić romantyczne wyobrażenia, zgodnie z którymi Rzeczpospolita upadła z powodu przemocy chciwych na polsko-litewską wolność państw zaborczych. Zamiast tego ks. Walerian Kalinka, Józef Szujski i Michał Bobrzyński wskazywali na istotne wady przedrozbiorowego państwa polsko-litewskiego, takie jak nieskuteczna administracja, brak profesjonalnej armii, przestarzały system podatkowy, a przede wszystkim wadliwy ustrój polityczny, który sparaliżowany liberum veto w zasadzie uniemożliwiał rządzenie krajem.
Niestety każdym odkryciem można się łatwo zachłysnąć. Nie inaczej było w tym wypadku. Z czasem refleksja krakowskich historyków zaczęła odznaczać się skrajnym pesymizmem w patrzeniu na historię Polski. Widać to szczególnie na przykładzie prac Michała Bobrzyńskiego, który ubrany w szaty tropiciela wszelkich form osłabienia władzy centralnej w przekonaniu o skuteczności administracyjnej państw zaborczych opisywał dzieje Rzeczpospolitej. Był to klasyczny przykład pewnego sposobu przetworzenia pamięci, który zostawił, w moim przekonaniu, głębokie ślady w polskiej pamięci zbiorowej. Nie jest to przykład jedyny.
Opisany wyżej sposób namysłu nad materią historyczną nie zniknął wraz z krakowską szkołą historyczną. Współczesną jego egzemplifikacją jest praca Jana Sowy pt. Fantomowe ciało króla. Autor połączył w niej wiedzę dostarczaną przez historię gospodarczą, geopolitykę, filozofię polityki i psychoanalizę, żeby postawić bardzo mocą tezę dotyczącą współczesnego stanu polskiej kultury i polskiego habitusu. Habitus to zespół wewnętrznych dyspozycji i postaw, które jednostka nabywa z otoczenia. Sowa używa tego pojęcia do opisu polskiej zbiorowości. Twierdzi, że polski habitus i polska kultura wykazują cechy postkolonialne.
Rzeczpospolita bowiem nie tylko nie potrafiła zreformować się i osiągnąć poziomu sprawności państwa zachodnich. Polsko-litewska państwowość, twierdzi Sowa, tak naprawdę znikła wraz ze śmiercią Zygmunta Augusta, która zakończyła dzieje rządów dynastycznych na tronie krakowskim. Od tamtej pory wspólnota polityczna jako ciało nie była złączona z osobą prawną monarchy jako głowy, tworzyła tym samym psychoanalityczną próżnię. Czas między śmiercią Zygmunta Augusta w Knyszynie w 1572 r. a trzecim rozbiorem w 1795 r. był po prostu okresem uzmysłowienia sobie tego faktu.
Kulturowa kolonizacja Polaków i postkolonialność polskiego habitusu są po prostu wynikiem wtargnięcia w tę próżnię wzorców nowoczesności, które ukształtowały się na Zachodzie wraz z rozwojem kapitalizmu. Jednak, stawiając taką tezę, Sowa, podobnie jak Bobrzyński, również zakłada pewien wzorzec modernizacji, w tym wypadku jest nim rozwój zachodnioeuropejskich mocarstw kolonialnych, który linearnie ma prowadzić do stanu obecnego.
Gdyby bowiem autor pozostał jedynie na poziomie analizy danych z zakresu historii gospodarczej i teorii systemów, to jego praca dotyczyłaby dziejów usprawnienia polskiej państwowości, a dokładnie – dziejów tego, w jaki sposób do tego usprawnienia nie doszło. Jednak teza autora Fantomowego ciała króla jest znacznie mocniejsza. Jego zdaniem o Polsce, a także o całej Europie Środkowo-Wschodniej, można mówić jako o przykładzie postkolonialnego syndromu peryferyjnego.
W odniesieniu do obu autorów, których rozważania traktuję tutaj jako paradygmatyczne przykłady pewnego sposobu myślenia, chcę przede wszystkim wskazać na niekonieczność tez, które oni stawiają. Tak Bobrzyński, jak i Sowa projektują pewną ścieżkę rozwoju, którą uznają za jedyną możliwą drogę dojścia do hipotetycznego stanu rzeczy, który uznawaliby za pożądany. Rzeczpospolita z różnych przyczyn nie obrała tej drogi, dlatego została opanowana przez państwa zaborcze (Borzyński) i znalazła się w rzeczonym postkolonialnym stanie (Sowa).
Nie mam zamiaru podważać historycznego faktu słabości XVIII-wiecznej Rzeczpospolitej. Również za prawdziwą uznaję konstatację, że w znaczeniu ekonomicznym i organizacyjnym państwa zachodnioeuropejskie skorzystały z dobrodziejstw rodzącego się na przełomie XIV i XV w. kapitalizmu, podczas gdy Europa Środkowo-Wschodnia została zredukowana do rangi zaplecza surowcowego, które na dodatek z czasem stało się tylko jednym z możliwych źródeł nieprzetworzonych dóbr. Jednak dogonienie modernizacyjnego peletonu, choć zakłada urzeczywistnienie pewnego zbioru postaw, nie wyznacza jednoznacznie całego kształtu polskiego habitusu lub sposobu zorganizowania państwa. Bez zrozumienia tego faktu wciąż będziemy zdani na modernizowanie Polski za pomocą kserokopiarki.
Fałszywa alternatywa: albo Lewiatan, albo polityczny niebyt
Dzieje Polski w zarysie to główna praca Michała Bobrzyńskiego. Nie jest to jednak zwykła przekrojowa historia Polski, lecz swoisty komentarz do dziejów polskiej państwowości. Nie jest to też komentarz bezzałożeniowy. Jak wspomniałem wcześniej, Bobrzyński za główny punkt odniesienia uznał sprawność organizacyjno-administracyjną państw zaborczych wobec niesprawnej pod tym względem XVIII-wiecznej Rzeczpospolitej. Temu spostrzeżeniu towarzyszą dwa założenia. Po pierwsze, Borzyński patrzy na historię w specyficzny, XIX-wieczny sposób, który koncentruje się wokół wybitnych indywidualności, takich jak władcy, dowódcy, wpływowi politycy.
Po drugie, w spojrzeniu na państwo Bobrzyński wyznawał pogląd bliski teorii Thomasa Hobbesa. Państwo, jego zdaniem, powstaje ze względu na potrzebę zabezpieczenia pracy, którą społeczeństwo dla siebie wykonuje. Życie społeczne polega na wzajemnym współzawodnictwie pojedynczych związków, dlatego nie ma nic bardziej szkodliwego niż sytuacja, w której następuje zupełny zastój w ruchu społecznym, a zwłaszcza wtedy, gdy przestają się ścierać odmienne od siebie zasady rządzenia. „W państwie takim panuje wprawdzie zupełna cisza, ale cisza ta jest oznaką braku życia, znamionuje zgniliznę i wewnętrzny zastój, dozwala wpływać na wierzch ludziom, którzy działają tylko dla swych osobistych widoków i państwo do niechybnego prowadzą upadku”.
Główne zadanie państwa polega zatem na utrzymywaniu równowagi i stabilności „pomiędzy pojedynczymi kółkami, z jakich składa się społeczeństwo”. Bobrzyński nie przesądza w swoich refleksjach, jaką należy wybrać formę ustrojową. Zostawia tutaj dowolność, a nawet zastrzega, że ani monarchia, ani demokracja nie mają w sobie żadnych cech, które by z miejsca rozstrzygałyby na korzyść jednego z tych ustrojów. Niezależnie od tego, jaka jest forma rządu, to każdy mieszkaniec ma obowiązek, po pierwsze, słuchać prawa i w granicach zakreślonych przez prawo okazywać posłuszeństwo rządowi oraz, po drugie, rząd ten „środkami swoimi, majątkiem i krwią swoją wspierać, to jest płacić podatki potrzebne na utrzymanie państwa i służyć w wojsku”.
O ile te postulaty brzmią dość jasno i wydają się zrozumiałe same przez siebie, to kontekst refleksji Bobrzyńskiego nadaje im jeszcze mocniejsze znaczenie. Powiada on bowiem: „Gdzie zaś poddani nie poczuwają się do obowiązku posłuszeństwa dla władzy rządowej, gdzie każdy swoją wolę narzucić się stara i podług swojego widzimisię działa, tam rozprzęga się wszelka jednolitość i rząd zadania swojego spełnić zupełnie nie może. Gdzie poddani skąpią rządowi swojej krwi i swojego mienia, tam państwo dla braku środków stoi bezsilne”.
Na Hobbesowską wizję państwowości u Bobrzyńskiego wskazuje prof. Bernacki w przedmowie do Zasad i kompromisów. Z tej wizji wyłania się przede wszystkim nacisk na centralizację i na budowę sprawnej administracji. Państwo zaś jest pewną nadbudową instytucjonalną nad stale toczącym się konfliktem społecznym. Miarą sprawności organizacji państwa jest sposób odniesienia jednostek i grup społecznych do rządu centralnego, który skupia w swoich rękach pełnię władzy. Można powiedzieć, że u Bobrzyńskiego tkwi jak w zalążku późniejsza Weberowska definicja nowoczesnego państwa, którego cechą istotową jest monopolizacja legalnego użycia przemocy.
Książka pisana na dziejowym kacu
Niestety wyżej wymienione przesłanki myślenia krakowskiego historyka, przekrojowy charakter jego dzieła, a także ówczesny niedostatek badań historycznych sprawiają, że narracja zawarta w Dziejach Polski w zarysie jest niesamowicie uproszczona i jednostronna. Żeby to wykazać, ucieknę się do przykładów z XVI wieku, ponieważ sam Bobrzyński uznawał ten wiek za kluczowy. Wówczas Królestwo Polskie było najsilniejsze, a w państwie toczyła się intensywna debata na temat kierunków zmian i reform.
Wieloletnie panowanie Zygmunta I (1507-1548) Bobrzyński ocenia bardzo krytycznie. Co jednak charakterystyczne, koncentruje się na rzekomych słabościach charakteru króla, któremu zarzuca brak prowadzenia de facto mocarstwowej polityki: „Szanowali spółcześni Zygmunta jako człowieka, który żadną namiętnością wysokiego swego stanowiska nie splamił, a z najlepsza wiarą i chęcią dla dobra narodu swego pracował. Szanując też i my w Zygmuncie człowieka musimy potępić monarchę, który słabością swego charakteru zmarnował wszystko, co przejął jako najcenniejszą po przeszłości spuściznę”.
Ten fragment z podsumowania rozdziału poświęconego przedostatniemu z Jagiellonów poprzedzają słowa bardzo stanowczej krytyki. Niczego tak Bobrzyński nie potępia, jak pacyfizmu szlachty, która wykazywała głęboką niechęć do prowadzenia wojen zaczepnych i poszerzania terytorium państwa. Jego zdaniem to na Zygmuncie I spoczywa duża część odpowiedzialności za ukształtowanie się tego trendu. Potwierdzają to następujące słowa Bobrzyńskiego: „Błąd ten popełnił Zygmunt. Zamykają się w biernej polityce na zewnątrz, abdykując z Czech i Węgier, ustępując ze sromem w Prusiech, cofając się przed wojną turecką i moskiewską, zgubił myśl wszelkiego zaczepnego na zewnątrz występu, oddalił od narodu, szlachty, te wielkie cele, do których dotąd wielkimi ofiarami zdążała […]”.
Czytelnik tego rozdziału Dziejów Polski w zarysie może ze zdziwieniem stwierdzić, że Bobrzyński cały czas konsekwentnie lekceważy uwarunkowania systemowe i zasady prowadzenia polityki w XVI w. Przede wszystkim zachęty do prowadzenia wojen zaczepnych krakowski historyk sformułował w zupełnym oderwaniu od pytania, czy król miał na taką politykę środki. Gdyby bowiem to pytanie sobie zadał, wówczas jego osąd dla Zygmunta byłby znacznie bardziej przychylny.
Panowanie przedostatniego Jagiellona upłynęło pod znakiem długotrwałej walki o wykupienie zastawionej domeny królewskiej, będącej wówczas głównym źródłem dochodów państwowych. Podatki w wymiarze wyższym niż 2 grosze z łana chłopskiego, które przewidywał przywilej koszycki, traktowano jako źródło nadzwyczajne i obarczone wymogiem uzyskania zgody sejmu walnego. Dość powiedzieć, że zgodnie z badaniami Anny Sucheni-Grabowskiej z książki Odbudowa domeny królewskiej 1504-1548 ponad połowa majątków królewskich do 1492 r. znalazła się w zastawie. Skąd więc król miał wziąć pieniądze na wojny zaczepne, skoro potrzebował ich na obronę państwa przed Zakonem Krzyżackim i ekspansją Moskwy?
Bobrzyński nie tylko ignoruje to, czy Zygmunt faktycznie mógł działać w taki sposób, w jaki krakowski historyk by mu to rekomendował, ale znajdujemy też w jego dziele dobrze znany portret wiecznie anarchistycznej szlachty, z którą król – w zależności od swoich talentów i przymiotów charakteru – musiał sobie poradzić. Bobrzyński pisze bowiem następująco: „Złota wolność pozwalała usuwać się od obowiązków wobec ojczyzny, od wojska i od podatków, a resztki skarbu publicznego obdzierać. Złota wolność udaremniała wszelki śmielszy poryw ku wznioślejszym, idealnym celom, udaremniała wojnę zaczepną, która bez ofiary krwi i mienia pomyśleć się nie da. Nie ideały gubiły nas, lecz prywata”. Bobrzyński w zasadzie bez cienia zawahania projektuje współczesną mu praktykę polityczną mocarstw na stosunki polityczne sprzed 200 lub 300 lat.
Po pierwsze, szlachta nie widziała sensu rozszerzania i tak bardzo dużego terytorium Rzeczpospolitej. Po drugie, krakowski historyk zgodnie ze swoimi założeniami metapolitycznymi portretuje żywioł szlachecki jako wiecznie bezrozumny i niezainteresowany potrzebami państwa. Krótki fragment z Dziejów Polski w zarysie na temat wojny kokoszej z 1537 r. pozostawia czytelnika z obrazem zanarchizowanego rycerstwa, którego wady, jak np. niechęć do płacenia podatków, zostały podsycone niepopularnymi nominacjami na dworze królewskim z ramienia królowej Bony.
W sposobie prowadzenia narracji ponownie odnajdujemy opozycję między charakterem ważnej osobistości a tłumem poddanych, którzy nie mają w sobie wyrobionych nawyków propaństwowych. Tymczasem sprawa tamtego rokoszu nie jest tak klarowna, jakby to chciał widzieć Bobrzyński, a postulaty szlachty, która domagała się m.in. zaprzestania przez monarchinię skupu zastawionych dóbr koronnych, miały w sobie sporą dozę słuszności. Majątek skupiony przez Bonę byłby prawnie jej własnością. Jednak co do zasady był to majątek królewski, czyli państwowy. Tymczasem akcja skupywania zastawów dawała do nich prawa nie tylko młodemu Zygmuntowi Augustowi, lecz także jego siostrom wydanym za mąż za obcych władców.
Powyższe przykłady pokazują, że założenia modernizacyjne skazują Bobrzyńskiego na ahistorycyzm i ignorowanie szeregu czynników, które w danym okresie miały wpływ na bieg polityki w Rzeczpospolitej. Dzieje Polski w zarysie nie są monografia historyczną, ale pewnym sposobem przetworzenia pamięci o polskiej historii, która staje się opowieścią o niespełnionym absolutyzmie.
Jednak ahistoryzm to nie jedyny grzech Bobrzyńskiego. Drugim jest stawianie na piedestale modelu państwa absolutnego. Koncentracja władzy w jednych rękach jest skuteczna wyłącznie przy założeniu, że rządzona struktura nie jest zbyt złożona. Jej ewentualne skomplikowanie spowodowałoby konieczność zarządzania znacznie większą liczbą coraz trudniejszych do przetworzenia informacji. Fakt ten odnotował już Alexis de Tocqueville w dziele Dawny ustrój i rewolucja. Dzięki kwerendzie, której dokonał we francuskich archiwach, Tocqueville ze zdumieniem zauważył, że najlepiej zarządzaną prowincją przedrewolucyjnej Francji była Langwedocja, która zachowała najszerszy samorząd i w najmniejszym stopniu była poddana centralnemu aparatowi rządu królewskiego. Wydaje się, że swoją tezę Bobrzyński napisał na podstawie bardzo uproszczonego zestawienia państw zaborczych i XVIII-wiecznej Rzeczpospolitej. Można by z przekąsem rzec, że nie warto pisać historii swojego narodu, gdy ma się polityczno-dziejowego kaca.
Powtarzanie szkodliwych mitów
Narracja Jana Sowy zawarta we Fantomowym ciele króla nie jest już tak uproszczona, jak u Bobrzyńskiego. Autor w przeciwieństwie do krakowskiego historyka miał do dyspozycji znacznie większą bazę faktograficzną i zaplecze teoretyczne. Jego opowieść o wykluczeniu Rzeczpospolitej na peryferia gospodarcze świata jest już znacznie bardziej przekonująca. Co więcej, w odniesieniu do przeniesienia ówczesnych centrów gospodarczych zapewne Sowa ma rację. Niemniej jego narracja również nie jest po prostu opowieścią z zakresu historii gospodarczej, lecz zapisem niedokonanej w Polsce i na Litwie modernizacji. Ta zaś ma jedno oblicze – zachodnioeuropejski absolutyzm.
Metodologia przyjęta przez Sowę zakłada spojrzenie na historię przede wszystkim z punktu widzenia globalnych procesów, takich jak właśnie przemiany gospodarcze wynikłe z rodzącego się w XV i XVI w. kapitalizmu. Podczas gdy Europa Zachodnia korzystała z tych przemian, Europa Środkowo-Wschodnia systematycznie była spychana do statusu peryferii. Sowa zauważa też, że równolegle do tego procesu postępowała centralizacja władzy. Faktycznie istnieje związek między tymi fenomenami. Modelowym tego przykładem było założenie przez Elżbietę I Tudor Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, która była kompanią inwestorów mającą bardzo szerokie uprawnienia, w tym uprawnienia polityczne. Odtąd polityka gospodarcza państwa nie opierała się na cechach kupieckich, ale była kierowana przez rząd, który zapewniał kompanii poparcie polityczne, a niekiedy nawet wsparcie wojskowe.
W Rzeczpospolitej ten proces centralizacji nie nastąpił, co Sowa tłumaczy brakiem dziedzictwa prawa rzymskiego, głównie w zakresie prawa cywilnego, oraz niewłączeniem tej części Europy w skutki przemian kapitalistycznych. Charakterystyczne dla narracji autora jest przy tym skupienie się wyłącznie na czynnikach ekonomicznych i makroekonomicznych. O bardziej lokalnych powodach, które sprawiły, że w Rzeczpospolitej nie zaszła centralizacja władzy, u Sowy nie ma nawet wzmianki. Takie postawienie sprawy jest ewidentnym redukcjonizmem.
Przykład? Autor powtarza tradycyjny już pogląd, że wykluczenie udziału przedstawicieli miast w sejmie walnym było skutkiem egoizmu szlachty, która nie chciała konkurencji. To nieprawda. Jak wskazuje Konstanty Grzybowski w swojej pracy Teoria reprezentacji w Polsce epoki odrodzenia, nie ma żadnych danych, które by dowodziły, że miasta w tamtym czasie walczyły o prawo do wysyłania swoich przedstawicieli na sejm. Nie ma też dostatecznie silnych dowodów, żeby wykazać opór szlacheckiej izby poselskiej, która miałaby się sprzeciwiać reprezentacji mieszczan na sejmie. Co więcej, istnieją dokumenty, które wskazują, że szlachta rozumiała znaczenie miast i poczuwała się do solidarności z nimi. Chyba najlepszym tego przykładem jest dokument z 18 stycznia 1513 r., wydany przez króla Zygmunta I, który zrównywał mieszkańców Krakowa w prawach z rycerstwem małopolskim. Dokument został wydany na prośbę szlachty małopolskiej!
Antagonizm szlachecko-miejski rósł w trakcie XVI wieku, lecz przez dłuższy okres wynikał nie z różnic stanowych jako takich, ale z powodu bardzo zachowawczego stanowiska, które miasta obrały w sprawie ruchu egzekucyjnego. Szlachta miała bowiem nadzieję, że włączenie miast w proces polityczny wzmocni postulaty egzekucjonistów. Tymczasem do niczego takiego nie doszło, ponieważ sami mieszczanie nie widzieli w tym żadnego interesu. Nie tylko przyczyny geopolityczne, jak to sugeruje Sowa, ale też krótkowzroczność interesów miejskich doprowadziły do sytuacji, w której izba poselska stała się izbą jednego stanu społecznego. Miastom, które podlegały bezpośredniemu zarządowi królewskiemu, było znacznie łatwiej negocjować z królem jeden na jeden, niż zapośredniczać swoje interesy przez udział w obradach sejmu.
Chwała zaborcom, czyli prowokacja Sowy
Jan Sowa, podobnie jak Bobrzyński, również dokonuje pewnego redukcjonizmu, który wymusza na nim przyjęta perspektywa badawcza. Gdyby chodziło autorowi wyłącznie o wytknięcie systemowych wad Rzeczpospolitej, jego wywód można by uznać za zupełnie poprawny. Jednak Sowa, jak wspomniałem na początku, stawia tezę znacznie mocniejszą, zgodnie z którą polski habitus wykazuje znamiona postkolonialnego syndromu peryferyjnego, dlatego udowodnienie tego stanowiska wymaga zredukowania dziejów Rzeczpospolitej do funkcji makroprocesów ekonomiczno-politycznych, a powstały w ten sposób opis stanowi pierwszą przesłankę rozumowania Jana Sowy. Przesłanka druga jest zbudowana w oparciu o znacznie bardziej kontrowersyjną metodologię. Otóż autor sięgnął do średniowiecznej teorii dwóch ciał króla i zinterpretował ją przez pryzmat psychoanalizy. Chce w ten sposób udowodnić, że Rzeczpospolita po wygaśnięciu dynastii Jagiellonów w ogóle nie może być nazwana państwem.
Teoria dwóch ciał przewidywała, że istnieje fizyczne ciało monarchy (body natural) i jego ciało polityczne (body politic). Jednak Sowa źle zreferował teorię Ernsta Kantorowicza, na co wskazali w niezwykle krytycznej recenzji Fantomowego ciała króla Jacek Matuszewski i Wacław Uruszczak. Autor uznał, że drugim ciałem króla jest osoba prawna, czyli państwo. Tymczasem jest nim dignitas, godność, czyli urząd królewski. Podczas gdy ciało fizyczne jest śmiertelne, to ciało polityczne już nie. Gdy król umiera, umiera jego fizyczne ciało, jednak jego ciało polityczne, czyli urząd monarszy (w błędnym wyobrażeniu Sowy – wspólnota polityczna) trwa dalej i łączy się z ciałem fizycznym nowego władcy. Stąd francuskie zawołanie le roi ne meurt jamais – król nie umiera nigdy. Jaki jest jednak związek między tą koncepcją a państwowością Rzeczpospolitej?
Od czasów Władysława Jagiełły tron polski był elekcyjny. Dziedziczny był tron litewski. Gdy oba państwa na mocy unii lubelskiej połączyły się w jedno, a dynastia Jagiellonów wygasła, przyjęto zasadę elekcji viritim. Dzięki temu każdy szlachcić miał prawo do osobistego oddania głosu na kandydata do tronu polsko-litewskiego. Jednak tak działającego ustroju nie da się opisać w kategoriach dwóch ciał króla, ponieważ nie ma jednego domu panującego i zasady dziedziczenia, dzięki której wspólnota państwowa jest złączona monarchą jak ciało z głową. Na tej podstawie Sowa wyciąga psychoanalityczną tezę, że po śmierci Zygmunta Augusta Rzeczpospolita była już wspólnotą fikcyjną. Kolejni monarchowie posiadali bowiem tylko jedno ciało – swoje własne. Dlatego na poziomie symbolicznym okres od 1572 r. do 1795 r., gdy Rzeczpospolita ostatecznie zniknęła z mapy w wyniku III rozbioru, jest w interpretacji Sowy czasem urzeczywistniania fikcji, którą Rzeczpospolita stała się wraz z ustanowieniem wolnej elekcji jako procedury wyboru monarchy. Autor nazywa to „inwazją Realnego”.
Lektura tego fragmentu wywołuje wrażenie, że przyjęta przez Sowę metoda została skonstruowana ad hoc. Po pierwsze, teza, którą autor chce postawić, nie wynika z przesłanek, gdyż źle zreferował teorię Kantorowicza. Ciało polityczne króla, czyli urząd królewski, trwał dalej po wygaśnięciu dynastii Jagiellonów. Po drugie, prawna teoria dwóch ciała ma dobre zastosowanie do opisu funkcjonowania państw, w których zaistniała klasyczna struktura lenno-feudalna. Tworzy ona złożoną sieć zobowiązań, które ostatecznie schodzą się w osobie panującego jako głowy wspólnoty politycznej. Jeśli zaś wziąć na poważnie rozważania Jana Sowy, trzeba by odmówić statusu państwowego każdemu państwu, w którym takiej struktury i takiej teorii prawnej nie było. Trzeba by np. powiedzieć, że żadna z republik włoskich, w tym potężna Republika Wenecka, nie była państwem. Co więcej, teoria dwóch ciał, co podkreślał sam Kantorowicz oraz wspomniani wcześniej Matuszewski i Uruszczak, była tworem specyficznie angielskim. Czy uznamy zatem, że monarchia hiszpańska nie miała osobowości prawnej, bo nie była opisywana za pomocą teorii dwóch ciał?
Przyjmijmy jednak na moment perspektywę Sowy i jego tezę, że faktycznie Rzeczpospolita była państwem fikcyjnym, gdyż z powodu przejścia w model elekcyjny ciało polityczne monarchii umarło, a suwerenem zostały masy szlacheckie. Niestety takie postawienie sprawy także natrafia na sporo trudności. Jeżeli bowiem brak dziedzicznej władzy, elekcyjność urzędu głowy państwa i uczynienie z szerokich rzesz głównego residuum suwerenności ma determinować fikcyjność statusu państwowego, to można równie dobrze skierować swoje wątpliwości przeciwko porewolucyjnej Francji. Zmiana w tym kraju, co wykazywał Carl Schmitt w Dyktaturze, polegała na tym, że suwerena jednostkowego, jakim był król, zastąpiono suwerenem zbiorowym, czyli ludem francuskim. Te przykłady pokazują klasyczny problem, który niesie ze sobą wykorzystanie psychoanalizy w badaniach historycznych. Jej wnioski są bowiem niefalsyfikowalne.
Schemat rozumowania Sowy można z powodzeniem przy podstawieniu innych zmiennych zastosować do dziejów upadku Rzeczpospolitej, Republiki Weneckiej i francuskiej monarchii absolutnej, którą zmiotło ze sceny historii egalitarne społeczeństwo francuskie, będące de facto dziełem scentralizowanego królewskiego aparatu fiskalnego. Za każdym razem będziemy mogli mówić o inwazji Realnego. Co jednak w ten sposób wytłumaczymy? Obawiam się, że niewiele.
Mimo to psychoanalityczny słowotok o co najmniej dyskusyjnym statusie metodologicznym popycha Jana Sowę do wyrażania tak skrajnie kontruintuicyjnych tez na temat losów Rzeczpospolitej pod koniec XVIII w., jakie padły w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”: „Rozbiory są skutkiem tego, że I RP nie umie się odnaleźć w porządku westfalskim. I znów mamy ciekawą zbieżność dat. Rozbiory wypadają mniej więcej wtedy, kiedy ma miejsce rewolucja amerykańska i francuska – dwa wielkie triumfy nowoczesności. Moim zdaniem były trzecim triumfem – eliminacją resztek tego, co przednowoczesne i antynowoczesne”.
Oto nowoczesność jawi się jako autonomiczna siła, a realność jej działania Sowa stwierdza na podstawie symbolicznej zbieżności dat. To nie jest metoda naukowa, ale numerologia. W pracy Sowy cytowanie rzetelnych badań miesza się z myśleniem życzeniowym i stosowaniem wątpliwej metodologii. W ten sposób znika rzetelna refleksja nad rzeczywistymi przyczynami zmian politycznych i oparta na niej szansa na wyciągnięcie wniosków.
Wymyślić własne miejsce w nowoczesności
Projekty intelektualne Bobrzyńskiego i Sowy łączy wspólna cecha. Każdy z tych myślicieli zdefiniował wzorzec modernizacji, który leży w konkretnym miejscu w przestrzeni i czasie. Czy to będzie biurokracja państw zaborczych, czy brytyjska droga ku nowoczesności w każdym z tych przypadków Polska wypada źle. Można powiedzieć, że z chwilą przyjęcia takiego punktu odniesienia wynik rozumowania Sowy i Bobrzyńskiego jest już w zasadzie gotowy.
Oczywiście przywoływane przez Sowę dane dotyczące różnic w sprawności aparatu państwowego między Rzeczpospolitą i państwami Zachodniej Europy, negatywne dla naszego regionu konsekwencje przemian gospodarczych i zapóźnienie ekonomiczne nie podlegają krytyce. Dżentelmeni o faktach nie dyskutują, lecz mogą rozmawiać i ich interpretacjach.
Po pierwsze, trzonem refleksji filozoficzno-politycznej nie jest zestawianie własnego rozwoju z rozwojem innym państw, ale normatywna refleksja nad urządzeniem sprawiedliwego życia zbiorowego. Zasadą, która pozwala urzeczywistnić zdefiniowane normy, jest ustrój polityczny. Niestety w polskiej historii już dwa raz zastosowano ustrojową „modernizację przez kserokopiarkę”, gdy uchwalano Konstytucję w 1921 r. i w 1997 r.
Na portalu Klubu Jagiellońskiego dr Janusz Roszkiewicz opublikował przekonującą analizę porównawczą obu tych dokumentów. Wynika z niej, że obecnie obowiązująca ustawa zasadnicza powtarza błędy Konstytucji marcowej, takie jak budowa modelu procedur, który jest oderwany od realnych procesów sprawowania władzy, de facto fikcyjny trójpodział władzy i niejasny podział obowiązków między Prezydentem a Prezesem Rady Ministrów. Kserokopiarski charakter tych rozwiązań polega na tym, że zostały one w różnych proporcjach zaczerpnięte z konstytucji francuskiej lub niemieckiej.
Po drugie, książka Sowy została opublikowana w 2011 r. Jej ostrze polemiczne było skierowane przeciwko polskim konserwatystom, którzy postanowili szukać źródła polskiej tożsamości politycznej w czasach Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Sowa miał rację, wytykając naiwność tak zdefiniowanego projektu. Niemniej autor Fantomowego ciała króla dalej pozostał na gruncie sporu o polską tożsamość, względnie charakter polskiego habitusu.
Dziś, czyli 10 lat po opublikowaniu tej pracy, można mieć wątpliwości, czy dalej polski habitus wykazuje cechy syndromu postkolonialnego. Głosem, który wyraził możliwość przełomu, była wydana w 2018 r. książka Jarosława Kuisza Koniec pokoleń podległości. W prostej, acz brzemiennej w konsekwencje obserwacji Kuisz wskazał, że jesteśmy świadkami wchodzenia w dorosłość pierwszego od prawie 300 lat pokolenia, który wyrosło w warunkach zupełnie niepodległego państwa.
Wyrazem tego jest fakt, że gdy w latach 90. argument z „zachodniości” pewnej praktyki, zwyczaju lub instytucji miał dużą siłę rażenia, dziś raczej niewielu można za jego pomocą przekonać do czegokolwiek. Obecnie świat przechodzi przez bardzo burzliwe przemiany. Być może zatem warto przestać myśleć o polskiej państwowości z perspektywy modernizacji, która dokonała się gdzieś indziej. Zachód, który sam boryka się z wielopoziomowym kryzysem, nas nie zastąpi i lepszej Polski nam nie wynajdzie.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.