Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Możemy sobie wmawiać, że płeć to kwestia wyboru, a kobiecość zależy od kulturowych okoliczności. Jedno przeczy tej logice – macierzyństwo

Możemy sobie wmawiać, że płeć to kwestia wyboru, a kobiecość zależy od kulturowych okoliczności. Jedno przeczy tej logice – macierzyństwo Stanisław Wyspiański - Macierzyństwo/wikimedia

„Oczywiście, absolutnie nie naszą winą jest to, że jakiś ksiądz skrzywdził dziecko, a jakiś biskup chciał to ukryć. Ponosimy jednak odpowiedzialność za to, że tak wiele młodych kobiet zatraca się dziś w walce o swoje rzekome prawa, bo zupełnie nie rozumie, że walka to nie jest ta sfera życia, do której Bóg powołuje kobiety. Tu warto przypomnieć historię biblijnej Judyty, która nie uczestniczy w wojnie, a mimo to ocala lud. Wykorzystuje inne atuty: odwagę, inteligencję, a także spryt. Świetnie tę opowieść zinterpretował o. Adam Szustak. Myśląc o swojej roli, muszę przede wszystkim zadbać o to, żeby nie dać się wciągnąć w bezsensowne »naparzanki«, bo dostałam inne atuty niż na przykład przemoc słowna” – mówi Weronika Kostrzewa, vlogerka i szefowa publicystyki Radia Plus, w rozmowie z Magdaleną Kędzierską Zaporowską. Wywiad stanowi część książki pt. To my wychowamy Kościół.

Magdalena Kędzierska-Zaporowska: Dziś chyba łatwiej powiedzieć publicznie, dlaczego się od Kościoła odchodzi, niż przyznać się do tego, że wciąż się w nim jest. Spotkałam się z zarzutem, że kobiety, które są w Kościele, muszą być zaślepione i nieczułe, skoro uprawomocniają swoją obecnością to całe zło, które się z Kościoła wylewa… Co byś odpowiedziała na takie zarzuty?

Weronika Kostrzewa: Opowiedziałabym że im bliżej Kościoła jesteśmy, tym więcej widzimy. Nie tylko zła, lecz także dobra, które się w nim dzieje. Nie wiem, dlaczego w przestrzeni publicznej panuje przekonanie, że ludzie będący blisko Kościoła są ślepi na zło, a ci, którzy od niego odeszli, z daleka wszystko lepiej widzą.

Potwierdzam, także chyba w imieniu moich wielu znajomych, którzy są zaangażowani w życie Kościoła. Naprawdę to widzimy i naprawdę bardzo to przeżywamy.

Skoro zatem poczyniłyśmy to sprostowanie, to wypadałoby zatem odpowiedzieć, czy mi to nie przeszkadza w byciu w Kościele. I ja odpowiadam, że zdecydowanie nie. Żaden z listów, które kierowane były do wiernych w początkach Kościoła, nie zaczyna się od zdania: „Pomimo że Judasz zdradził, Piotr się zaparł, pod krzyżem nie było żadnego z uczniów poza Janem, a Paweł jeszcze niedawno prześladował chrześcijan, odważamy się wam nieśmiało wspominać, że istniał ktoś taki Jezus, który nauczał i uzdrawiał, umarł i zmartwychwstał. Może się wam ta opowieść spodoba”. Kościół już od samego początku ma bardzo wiele na sumieniu, najbliżsi współpracownicy Jezusa mocno Go zawiedli, ale my się tym nie gorszymy, tylko widzimy w tym swoją własną historię.

Jesteśmy w Kościele, w którym walka z grzechem toczy się od samego początku. Ale zło nigdy nie jest w centrum. Istotą Kościoła jest to, że jest w nim Jezus Chrystus. Co więcej, ten Kościół daje sakramenty, a daje je dlatego, że są w nim księża, którzy mogą przeistoczyć chleb i wino w Ciało i Krew Chrystusa. Ktoś, kto doświadczył, czym jest Eucharystia, wie, jak straszny byłby świat, gdyby nagle zostali w nim sami mądrzy świeccy, ale zabrakło księży. W internecie krążył taki wierszyk, który bardzo mnie rozbawił i który przy okazji oddaje świetnie to, co chcę powiedzieć: „I choćby przyszło tysiąc pastorów, i teologii pięciuset doktorów, i każdy nie wiem jak się wytężał, to nie przeistoczą, bo to nie księża”.

Oczywiście daleka jestem od wyśpiewywania pieśni na cześć wszystkich poczynań kapłanów. Ja w swoim „katożyciu” spotkałam wielu naprawdę tragicznych księży. Zdarzyło mi się w Wielki Czwartek syknąć na głos do mamy: „Jeszcze pięć minut, a wejdę na tę ambonę i go zepchnę”, bo byłam świadkiem najgłupszego i najbardziej obfitującego w herezje kazania, jakie można sobie wyobrazić. W kręgu moich znajomych mam księdza, który odsiaduje wyrok za pedofilię. To było trzęsienie ziemi dla mnie i moich przyjaciół. Mogłabym tak wymieniać.

Nie byłabym jednak w tym miejscu, gdzie jestem, moja relacja z Jezusem nie byłaby tak bliska, gdyby nie księża, od których przyjmuję Eucharystię, którzy mnie spowiadają, którzy pobłogosławili moje małżeństwo. Nie wyobrażam sobie życia bez tego wszystkiego, co daje mi Kościół, i bez wielu wspaniałych kapłanów, których w tym Kościele spotykam. Nie wyobrażam sobie życia w małżeństwie bez sakramentu. Wiara to jest ten element relacji z moim mężem, który jest niezależny od naszych emocji, okoliczności zewnętrznych, wszelakich trudności, a wypełnieniem tej wiary jest sakrament, którego udzieliliśmy sobie przecież w Kościele.

W mediach dominuje narracja, że głównym powodem laicyzacji jest kondycja Kościoła i zachowania hierarchów. Z tego, co mówisz, wynika, że w Kościele mimo wszystko dzieją się wspaniałe rzeczy. Problemy hierarchów kościelnych nie mogą być chyba jedynym powodem odejść? Potrafisz wskazać jakieś inne?

Myślę, że największym kłamstwem, które ludzi zwodzi, jest lansowane często przez autorytety medialne zdanie, że „wystarczy być dobrym człowiekiem”. Ten kult „dobroludzizmu” wraz z hasłem „Pan Bóg tak, Kościół nie” robią więcej zamieszania niż cokolwiek innego. „Dobroludzizm” jest bardzo zwodniczym sposobem myślenia, bo nikt poza Bogiem nie może ustalić obiektywnych kryteriów oceny, co jest dobre, a co złe. Dziś coś jednego wydaje mi się dobre, za rok zmienię zdanie. A Ewangelia jest niezmienna od dwóch tysięcy lat. Z kolei postawa: „Pan Bóg tak, Kościół nie” jest błędna dlatego, że nie można budować zupełnie samemu trwałej relacji z Bogiem, bo jesteśmy pozostawieni sami sobie i po jakimś czasie znów to my dokonujemy wyborów, rozróżniamy dobro i zło. Wspólnota, oficjalne nauczanie, to wszystko jest potrzebne dla człowieka podlegającego pokusom. Do tego dochodzą sakramenty. Jak bez nich żyć, gdy już dowiedzieliśmy się, że są!

Jest teraz taki trend, by mówić: „Rozumiem, że ludzie odeszli od Kościoła”. Ja tego nie rozumiem. Ale mam też drugie odczucie – na pierwszy rzut oka sprzeczne: „jak oni to zrobili, że zostali”. Towarzyszy mi ono, gdy widzę ludzi, którzy wytrwali i o Kościół walczą, mimo iż mają takie doświadczenia jak ofiary choćby ks. Andrzeja Dymera. Myślę, że gdyby moja wiara, relacja z Bogiem, była choć ułamkiem tego, co oni mają, to już bym góry nosiła. Wiem, że trudno być teraz w Kościele, a my jako „turbokatolicy” przeżywamy to wielokrotnie bardziej niż osoby, które z Kościołem od dawna już nie mają wiele wspólnego. Jednak zatrzymując się na deklaracji, że rozumiemy, nie robimy nic, żeby tych ludzi w Kościele zatrzymać, a przecież wiemy, że w ten sposób narażamy ich na to, że odrzucą zbawienie.

Co możemy zrobić, żeby ich zatrzymać?

Aneta Liberacka w artykule Nasza katedra płonie wyliczyła po kolei, kto ponosi odpowiedzialność za to, że Kościół znalazł się w takiej trudnej sytuacji. Akapit po akapicie każdy może znaleźć tam swoją winę. Ja odnalazłam się wśród dwóch grup winnych: kobiet i rodzin. Często wracam do tego tekstu. To jest taka mobilizująca diagnoza.

Mówienie o winie kobiet jest ryzykowne, bo przecież za grzechy księży czy biskupów nie ponosimy odpowiedzialności…

Oczywiście, absolutnie nie naszą winą jest to, że jakiś ksiądz skrzywdził dziecko, a jakiś biskup chciał to ukryć. Ponosimy jednak odpowiedzialność za to, że tak wiele młodych kobiet zatraca się dziś w walce o swoje rzekome prawa, bo zupełnie nie rozumie, że walka to nie jest ta sfera życia, do której Bóg powołuje kobiety. Tu warto przypomnieć historię biblijnej Judyty, która nie uczestniczy w wojnie, a mimo to ocala lud. Wykorzystuje inne atuty: odwagę, inteligencję, a także spryt. Świetnie tę opowieść zinterpretował o. Adam Szustak.

Myśląc o swojej  roli, muszę przede wszystkim zadbać o to, żeby nie dać się wciągnąć w bezsensowne „naparzanki”, bo dostałam inne atuty niż na przykład przemoc słowna. Na pokolenie dzisiejszych nastolatków nie mam zbyt wielkiego wpływu. Jedynymi dziećmi, na które mam wpływ, są moje własne. Nie wolno mi wpaść w retorykę wojenną, bo Pan Bóg uzdolnił mnie do czegoś innego.

Co masz na myśli, mówiąc o „retoryce wojennej”?

W Kościele temperatura sporu wzrasta cyklicznie. Po wakacjach jest chwila spokoju, ale tylko do października, bo mniej więcej w połowie zaczynamy debatować nad wyższością Wszystkich Świętych nad Halloween i analizujemy z każdej strony to, jak należy powiedzieć dzieciom, że lepsze i fajniejsze są polskie tradycje niż jakieś okropne satanistyczne obrzędy. Ledwo się skończy Halloween, rozpoczynamy tyrady na temat tego, że św. Mikołaj to był biskup, a nie krasnal, i mówimy: „Precz krasnalom!”. Potem szybciutko przechodzimy do narzekania na Boże Narodzenie, że jest komercyjne, a przecież my chrześcijanie powinniśmy odrzucić te wszystkie jinglle bells, czerwononose renifery i „magię świąt”. W styczniu dajemy sobie trochę oddechu, ale już od początku lutego grzmimy, że św. Walenty i miłość z tą komercją nie mają nic wspólnego. Płynnie przechodzimy w Wielki Post, który nam jednak umyka, bo zbieramy siły na pomstowanie na wielkanocne zajączki i króliczki. Potem jeszcze ponarzekamy na przepych podczas Pierwszych Komunii i na wakacje bez Pana Boga.

Kolejny rok mija, spełniliśmy swój katolicki obowiązek udowadniania całemu światu, że jest zgniły  i zepsuty. Tylko że dla naszych dzieci nic z tego nie wynika. Nie zmienimy Bożego Narodzenia w przestrzeni publicznej, ono będzie komercyjne. Nie odbierzemy dzieciom prezentów, choinki i kreskówek o reniferze, ale możemy im pokazać, że to wszystko nam nie musi nam przeszkadzać w przeżyciu świąt w radości, że Bóg zszedł na ziemię. Wiele razy słyszę od moich znajomych, że Boże Narodzenie jest dla dzieci, bo one jeszcze wierzą w Mikołaja i w magię. Uratujmy Boże Narodzenie dla nas dorosłych. Jeśli uda nam się obok tego całego lukru i „magii świąt” przygotować dzieci do cieszenia się świętami z powodu narodzin Jezusa, to także im uratujemy Boże Narodzenie w dorosłości. To wymaga wysiłku, bo musimy nieco spuścić z tonu, zrezygnować z jakichś schematów, według których od lat funkcjonujemy, i przygotować dla całej rodziny takie obchody świąt, żeby Jezus był w tym naprawdę widoczny.

To samo dotyczy Wielkanocy i Wszystkich Świętych. Udekorowanie domu, kupienie prezentów i nagotowanie jedzenia jest dużo prostsze niż przeżycie świąt duchowo obok tego wszystkiego i pomimo tego wszystkiego. I to jest wyzwanie dla nas rodziców, nie walka z choinką i Mikołajem. Tak naprawdę Jezus jest bezkonkurencyjny, trzeba tylko odkryć prawdę o Nim i ją przekazać. Z taką Miłością, z takim Bogiem, żadne kościotrupy nie mają szans. Żeby to wszystko zrobić, trzeba mieć czas. Mam takie powiedzonko na wypadek sytuacji, gdy moje dzieci się przewrócą lub skaleczą, że: „Po to Pan Bóg stworzył mamę, żeby przytulała”. Ale nie tylko po to. Ja jestem przede wszystkim po to, żeby umożliwić im spotkanie z Jezusem, zaprowadzić ich do Niego. Zdaję sobie sprawę z tego, że moje dziecko może dokonać w życiu własnego, suwerennego wyboru, ale to nie usprawiedliwia mojego lenistwa. Ja muszę zrobić wszystko najlepiej, jak potrafię, żeby wychować w wierze moje dzieci.

Mówisz o roli, jaką musimy odegrać w naszych rodzinach. Czy na tym nasz obowiązek służby Kościołowi się kończy?

Możemy sobie wmawiać, że płeć to można sobie wybrać i że nasza kobiecość jest kwestią wychowania czy okoliczności, ale mimo wszystko musimy brać pod uwagę to, że mamy coś, czego mężczyźni, choćby bardzo chcieli, mieć nie będą: doświadczenie macierzyństwa. Gdy sobie myślę o tych wszystkich złych historiach związanych z pedofilią w Kościele, gdy czytam na przykład raport na temat McCarricka, dochodzę do wniosku, że gdyby w tych kuriach pracowały kobiety i piastowały jakieś ważne stanowiska, to na pewno by tego tak nie zostawiły. Przecież dla nich nawet krzywdzony dwudziestolatek to zawsze będzie dziecko. Do tego trzeba mieć dzieci. Kobiety mają po prostu inną wrażliwość.

Od razu jednak zaznaczam, że mnie do głowy by nie przyszło, żeby zastępować księży. To, co razi mnie w Kościele, to stosunek części kapłanów do kobiet. Co ciekawe, może on być połączony z jakimś powierzchownym szacunkiem. Słyszę czasem historie znajomych, z których wynika wręcz, że kobiecie wartości dodaje bycie wdową,  a nawet rozwódką. Jakby kobieta żyjąca w pojedynkę nie spełniła jakiegoś obowiązku. Nie zabierajmy sobie wolnej woli, którą dał nam Bóg. Zwłaszcza że często nie znamy historii, która stoi za człowiekiem. Stawiając na rodziny, pamiętajmy, że każdy człowiek – od poczęcia do naturalnej śmierci – jest pełnowartościowy. A to, ile ma dzieci i jaki jest jego stan cywilny, nie dodaje ani nie odejmuje wartości jako człowieka.  Każdy z nas ma swoją rolę w Kościele.

Ale w kwestii mszy dla dzieci i rodzin mogłybyśmy księżom co nieco podpowiedzieć…

W mojej parafii dziecko uciekło kiedyś matce. Ta blada i zawstydzona stała przed ołtarzem, a ono biegało pod tabernakulum w czasie mszy. Na koniec ksiądz powiedział z uśmiechem, że dziś zrozumiał słowa Pisma: „gdy byłeś młodszy, chodziłeś, gdzie chciałeś” i że za tę lekcję dziękuje. Myślę, że to było bardzo ważne dla tej kobiety. A te dziwne rzeczy, które czasem słyszymy skierowane do dzieci czy odnośnie do życia w rodzinie, wynikają z tego, że księża i świeccy nie rozmawiają szczerze.

Obawiam się, że wielu księży nie ma pojęcia, że w ich parafiach są osoby, które byłyby w stanie im bardzo pomóc, a to dlatego, że te osoby nigdy do nich nie przyszły. Ja nie mówię o takiej pomocy, którą śmiało by można nazwać wykorzystywaniem, bo skala nieodpłatnej pracy świadczonej na rzecz Kościoła jest ogromna. Czym innym jest dobrowolna służba parafii w wolnym czasie, a czym innym jest profesjonalna usługa osoby, dla której jakaś czynność wykonywana na rzecz Kościoła jest po prostu normalnym zleceniem i źródłem utrzymania dla rodziny.

W każdym razie na pewno jako kobiety czasem powinniśmy księżom uświadomić, że grzmiąc podczas kazania dla rodzin, że absolutnie nie wolno chodzić w niedzielę do restauracji i że to matka powinna przygotować z radością niedzielny obiad (na własne uszy wysłuchałam takiego!), naprawdę nie wiedzą, o czym mówią. Nie wiedzą, co to znaczy codziennie przygotowywać dzieciom kilka pełnowartościowych posiłków i nie spędzają pół życia przy garach. Gdyby się tego od nas dowiedzieli, to może by zachęcili mężczyzn, by raz na jakiś czas powiedzieli do żon: „Kochanie, w tę niedzielę nie gotujesz”. Nieważne, czy sami coś ugotują, czy zamówią pizzę, czy zaproszą rodzinę do restauracji – wiadomo, że sytuacje są różne. Generalnie jednak lepiej by było, żeby na kazaniach w ogóle się takie specjalistyczne rady małżeńsko-rodzinne nie pojawiały, jeśli opierają się na wyobrażeniach księży na temat życia rodzinnego, a nie są wynikiem szczerych rozmów z rodzinami, z małżonkami […]

Zmieniając trochę temat, mam wrażenie, że dziś wielu katolikom w ogóle trudno jest w przestrzeni publicznej mówić o ty, że są katolikami. Być może łatwiej byłoby mówić o przynależności do Kościoła, gdyby ten Kościół nie był tak podzielony? Ja czuję się częścią Kościoła, ale niekoniecznie chciałabym być kojarzona z poglądami niektórych naszych hierarchów czy braci i sióstr w wierze.

Kiedyś mówiło się, że mamy podział na dwa kościoły: łagiewnicki i toruński. Gdyby mi dziś ktoś powiedział, że mamy w Polsce dwa kościoły katolickie, tobym brała  tak delikatny podział w ciemno, upewniając się, czy to nie jakaś pomyłka, że tylko dwa. Na szczęście mamy pewien wentyl bezpieczeństwa, który chroni nas przed rozpadem Kościoła, i tym wentylem paradoksalnie jest hierarchia. Nad niektórymi zachowaniami biskupów można rwać włosy z głowy, ale faktem jest, że mamy coś, co zapewnia nam punkt odniesienia. Jeśli tym punktem odniesienia nie jest nasz biskup, to zawsze mamy jeszcze papieża.

W każdym razie musimy się z tym pogodzić, choć ja powiedziałabym raczej, że musimy docenić, że mamy hierarchię. Pan Jezus w Ewangelii Mateusza mówi wprost odnośnie do uczonych w Piśmie: „Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie”. Tu oczywiście nie chodzi o osobiste przekonania biskupa jednego czy drugiego na tematy różne, lecz o wykładnię w kwestiach wiary, która jest nam podawana przez oficjalne gremia kościelne. Dopóki uznajemy władzę kościelną skupioną w rękach papieża i biskupów, dopóty mamy przestrzeń do rozmowy. Tym bardziej, że duszpasterstwo jest coraz bardziej zindywidualizowane. Nie w złym znaczeniu tego słowa, po prostu księża są teraz bardziej dostępni, powszechniejsza jest praktyka posiadania stałych spowiedników, można znaleźć kierownika duchowego, który pomaga skonfrontować nasze przekonania z nauczaniem Kościoła.

Najbardziej niepokoi mnie w tym wszystkim to, że grupy, które tak lekko sobie traktują nauczanie Kościoła i ignorują na przykład to, co mówi papież, stają się ulubieńcami części konserwatywnych mediów. Okazuje się, że jedynymi treściami na temat wiary, z jakimi spotyka się człowiek mało obeznany w nauczaniu Kościoła, są mądrości, że wirusem nie można zarazić się w kościele Wiara sprowadzana jest do absurdu, do jakiegoś antyintelektualnego bełkotu. Internet nie zapomina. Jeśli ktoś gdzieś wrzuci jakąś głupotę, to ona natychmiast zostanie powielona i rozpowszechniona. Wbrew temu, co twierdzą różni księża  czy wierni, Kościołowi mniej szkodzą media liberalne niż właśnie te wszystkie grupy, które wierzą w magię i odrzucają prawa fizyki, nazywając to wiarą katolicką. Te ich osobiste poglądy przebijają się do szerokiego grona odbiorców  bardziej niż Dobra Nowina o miłości Boga do człowieka.

Mnie najbardziej niepokoi to, że te wszystkie mniemania różnych osób tak już się wymieszały z nauczaniem Kościoła, że czasami aż trudno wyabstrahować to, co jest z tym nauczaniem zgodne. Myślę, że nie tylko czytelnicy mainstreamowych mediów mają z tym problem, wielu księży tego nie potrafi.  

To jest szczególnie niebezpieczne, kiedy dotyczy nauki o złu. Szatan istnieje i musimy ten fakt uznać, wraz z wszelkimi jego konsekwencjami. Jeżeli szatana sprowadza się do jakiegoś czarnego złego, którego trzeba gonić, posypując solą egzorcyzmowaną, to niestety bardzo ułatwia mu się robotę, bo ludzie zaczynają sobie z tego kpić. A przecież działanie osobowego zła to nie jest nic zabawnego. Ten „Kościół magiczny” to problem bardzo złożony, bo ludzie z nim związani są naprawdę gorliwi. Trudno ich oskarżyć o bycie letnimi chrześcijanami. Ja osobom, które funkcjonują w tym nurcie, czasem nawet zazdroszczę tej ich gotowości do bezgranicznego zaufania Panu Bogu. Słowo „bezgraniczne” ma jednak i to negatywne znaczenie, że to zaufanie przekracza też granice rozumu. Wiara szuka zrozumienia, więc trzeba starać się umiejętnie funkcjonować pomiędzy sferą wiary i rozumu, do czego zresztą Pan Bóg też nas uzdalnia poprzez Ducha Świętego. Jeśli człowiek tę granicę przekroczy, wiara staje się właśnie magią.

Problem wydaje się poważny, ale nie bardzo wiem, co można by z tym zrobić. Ci ludzie pewnie nas i tak nie przeczytają, a jeśli nawet przeczytają, to zlekceważą podobnie jak wiele innych osób, które usiłują coś tłumaczyć i wyjaśniać.

Dlatego bardzo ważna jest w Kościele formacja zarówno duchowa, jak i intelektualna. Chodzi mi tu o formację wiernych, ale i księży, bo za tymi różnymi grupami „Kościoła magicznego” niestety stoją często duchowni, którzy uwierzyli we własne objawienia czy objawienia jakichś wizjonerów. Jedynym uznanym przez Kościół objawieniem maryjnym na terenie Polski jest objawienie z Gietrzwałdu. A co tam powiedziała Maryja? Żeby się modlić i odmawiać różaniec. Nie powiedziała nic o tym, żeby w ciemną noc iść na rozstaje dróg, dwa razy się obrócić i zapalić świeczkę. Oczywiście ja to sprowadzam do absurdu, ale naprawdę niektóre z tych przekonań głoszonych w kościołach nie są mniej absurdalne, niż to co powiedziałam.

Ale żeby być sprawiedliwym, trzeba powiedzieć, że nie tylko „magiczni katolicy” lekceważą naukę. Po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji eugenicznej przez media głównego nurtu  też przetoczyła się fala naukowego bełkotu. Pisano do mnie, żebym coś nagrała, rozprawiła się z tymi poglądami. Ja w tej sytuacji nie mogłam zrobić nic, bo przecież wiedza o tym, jak wygląda człowiek na przykład w dwudziestym tygodniu swojego życia, jest wiedzą powszechną, łatwą do zdobycia w internecie. Tak jak nie słuchają racjonalnych argumentów zwolennicy kościelnej magii, tak i większość ludzi nie przyjmuje do siebie naukowo udowodnionej prawdy o tym, kiedy rozpoczyna się życie człowieka.

Co ja mogę w tej sprawie zrobić? Nagrać kolejny film, który obejrzą znowu ci sami ludzie, którzy obejrzeli kilka poprzednich na ten temat? W tej sytuacji mogę się już tylko modlić. Przecież ja muszę dać Panu Bogu szansę, żeby dał mi siłę do zwalczania we mnie samej nienawiści czy poczucia wyższości nad innymi. Pan Bóg musi mieć przestrzeń, żeby do mnie przemówić, a tę przestrzeń ma wtedy, kiedy ja w ciszy klęczę i Go nasłuchuję. Przyznam, że dopiero się tego uczę, bo mam taki temperament, że jak mi wpadnie do głowy jakiś pomysł, to ja natychmiast ruszam do działania. Mój mąż patrzy na tę moją hiperaktywność z boku i sprowadza mnie na ziemię pytaniem, czy ja się przed tym wszystkim pomodliłam. I najczęściej jak się pomodlę, to dociera do mnie, że ten mój wspaniały pomysł wcale nie jest taki genialny i że lepiej będzie, jak ten mój czas poświęcę na przeczytanie dziecku książki […]

Mamy w Kościele także inny nurt – racjonalizowania na siłę wszystkiego, co się da. Wielu publicystów i wiernych domaga się większego udziału na przykład wiedzy psychologicznej w duszpasterstwie i głoszeniu słowa Bożego. Tak bardzo boimy się, że nas zaszufladkują jako oszołomów, że próbujemy jakoś racjonalnie obejść niewygodne i niezbyt popularne elementy nauczania Kościoła. Czy to ma jakiś sens?

Strona magiczna w ogóle się nie przejmuje tym, co się o nich mówi w tak zwanym normalnym świecie. Z kolei ta część Kościoła, którą zwykle nazywa się „otwartą”,  czasami próbuje na siłę sobie udowodnić, że to, w co wierzy, jest niekontrowersyjne, że nie idzie wbrew współczesnemu światu i że absolutnie w każdej kwestii zgadza się z powszechnymi przekonaniami, wystarczy tylko dobrze pokombinować i poszukać miejsc wspólnych.  Problem w tym, że Ewangelia była i jest kontrowersyjna, a nauczanie Chrystusa jest radykalne. Pokusa podobania się wszystkim dotyka chyba każdego z nas.

Wygodniej byłoby pasować do świata, tym bardziej, że on naprawdę nam katolikom trochę odjeżdża od Ewangelii, a nawet więcej niż trochę. Coraz trudniej być katolikiem w takim świecie, więc kombinujemy, co tu zrobić, żeby jakoś funkcjonować w tej rzeczywistości. Chyba warto w końcu pogodzić się z tym, że my po prostu będziemy niedzisiejsi, że nie będziemy tymi najfajniejszymi dziewczynami w klasie, które mają najmodniejsze ciuchy i najlepsze kosmetyki, a w piątki organizują najlepsze imprezy, a gdy dorosną, to grilla dla znajomych. A tu piątek, piąteczek… post – parafrazując słynny już tekst. Cóż, jest bardzo prawdopodobne, że ludzie uznają nas za dziwaków.

Zapewne psychologia uznaje seks przed ślubem za dobry i pożyteczny, a na pewno nieszkodliwy, być może już powszechnie wszyscy myślą, że to jest normalne. My jako katolicy trzymamy się czystości przedmałżeńskiej niezależnie od tego, za jak wielkie dziwactwo to się uznaje. Tego się nie da uzasadnić psychologicznie, a nawet jeśli ktoś próbuje, to zapewne i tak zostanie wyśmiany. Powiedzenie publicznie, że walczyło się o czystość przed ślubem, jest dzisiaj naprawdę wielką odwagą, bo za takie rzeczy dostaje się łatkę oszołoma. Nikt nam tego nie pogratuluje, raczej spojrzy z politowaniem i niedowierzaniem. A mimo to trzeba o tym mówić, żeby pokazać, że tak myślą nie tylko panie siedemdziesiąt plus słuchające od rana do wieczora pewnego radia. Zresztą przy okazji warto powiedzieć, że jako otwarci katolicy z szacunkiem wypowiadamy się o wszystkich, nikogo nie dyskryminujemy i każdego człowieka kochamy, a tych pań, które całymi dniami się modlą i być może ratują nas w ten sposób od wielu złych rzeczy, nie potrafimy szanować i nie doceniamy ich tak, jak powinniśmy.

Czasem wydaje nam się też, że jeśli będziemy tacy „fajni” i otwarci – tak jak ta najmodniejsza i najatrakcyjniejsza dziewczyna w klasie ­– to wszyscy będą nas słuchać i w ten sposób będziemy mieć szansę, żeby opowiedzieć im o Jezusie. Wielu próbowało i to się nie udaje, bo jak ktoś jest „fajny”, to musi mówić „fajne” rzeczy, a nie wszystko, co mówił Pan Jezus, było „fajne” w rozumieniu świata. Żeby było jasne – nie mówię tego jako osoba, która nigdy nie popełniła tego błędu. Ja nieustannie to robię, bo przecież funkcjonując w mediach,  człowiek wystawia się cały czas na ostrzał, więc zgodnie z instynktem samozachowawczym woli nie ryzykować i nie przeginać. Uczę się na tych błędach i jestem coraz bardziej pogodzona z faktem, że wpadłam w niszę pod tytułem „kosmici katoliccy”. Jestem już chyba do tego stopnia kosmiczna, że gdy moi sąsiedzi zobaczyli w naszym domu taki schodek-krzesełko dla dzieci – to się nazywa „kitchen helper” ­– zapytali nas, czy to jest ambona. Uznali widocznie, że jak ktoś jest takim turbokatolikiem jak my, to każde dziwactwo, nawet takie jak własna ambona w kuchni, jest możliwe.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.