Rosyjska aneksja Białorusi jest nieuchronna? Łukaszenka w objęciach Putina
W skrócie
Alaksandr Łukaszenka od wybuchu powyborczych protestów w sierpniu 2020 r. zachowuje się tak, jakby chciał pozbawić złudzeń wszystkich tych, którzy sądzili, że Mińsk pod jego rządami może rozważyć przynajmniej równy odstęp między Zachodem a Moskwą. Łukaszenka nigdy tego nie rozważał, a teraz, gdy przed oczyma stanęła mu groźba utraty władzy, przestał nawet się bawić w karmienie tego typu złudzeń. Nigdy nie było to aż tak ewidentne, jak po skandalu z samolotem Ryanaira, po którym Unia Europejska mówi: „dość!”. Łukaszenka pałujący opozycję to dla Zachodu problem moralny, a te często przegrywają z interesami. Łukaszenka zagrażający bezpieczeństwu wewnątrzunijnych lotów pasażerskich to już problem z dziedziny bezpieczeństwa, a ta na piramidzie Maslowa znajduje się znacznie bliżej podstawy.
23 maja Białorusini zmusili do międzylądowania w Mińsku samolotu lecącego z Aten do Wilna pod pretekstem otrzymania informacji o podłożeniu bomby na pokładzie. Cała sprawa została przeprowadzona nieudolnie; mail z pogróżką trafił na lotnisko już po tym, jak wieża przekazała informację o zaminowaniu maszyny pilotom, a wiadomości zawarte w liście były nieaktualne. Bojownik Hamasu, który miał ten mail wysłać, żądał zakończenia izraelskiej kampanii w Gazie i wstrzymania poparcia dla niej ze strony Unii Europejskiej, choć wojna już się zakończyła, a Bruksela bynajmniej państwa żydowskiego w niej nie popierała. Hamas szybko odciął się od całej sprawy, krytykując w dodatku białoruski reżim za archaiczne podejście do wolności słowa.
Cała operacja miała na celu zatrzymanie jednego z pasażerów, 26-letniego blogera Ramana Pratasiewicza z doświadczeniem w dwóch bolesnych dla reżimu kanałach w komunikatorze Telegram o nazwach Nexta i Biełaruś Gołownogo Mozga, które przed wielosettysięcznym audytorium wyśmiewały Łukaszenkę, informowały o sytuacji w kraju, a w zeszłym roku kolportowały pomysły na kolejne dni protestów. Przy okazji zatrzymano dziewczynę Pratasiewicza Sofję Sapiegę, inkryminując jej prowadzenie serwisu ujawniającego dane osobiste milicjantów tłumiących ludowe wystąpienia, choć jej znajomi i rodzina twierdzą, że studentka z rosyjskim paszportem nigdy nie interesowała się polityką. W jej osobie reżim zdobył dodatkowego zakładnika. Skutecznie, o czym świadczy przesłuchanie Pratasiewicza przed kamerami reżimowego kanału ONT.
Można się spierać, że władze przewidywały relatywnie ostrą reakcję zachodniej społeczności międzynarodowej – dużo ostrzejszą niż po sfałszowaniu wyborów prezydenckich, wygnaniu z kraju ich prawdopodobnej triumfatorki Swiatłany Cichanouskiej, ujawnieniu tortur na komendach czy nawet zgonach demonstrantów. Na pewno Mińsk zdawał sobie sprawę z istnienia czerwonej linii, którą przekroczył. Wcześniej nie zdarzało się raczej, żeby państwa autorytarne zmuszały do międzylądowania lecące tranzytem samoloty pasażerskie, by zatrzymać kogoś z pasażerów.
Sytuacja była precedensowa, więc i reakcja na nią będzie precedensem. Zbyt miękka zachęci innych autokratów do spróbowania szczęścia. Nazwy państw, które mogłyby sięgnąć po know how Łukaszenki, można mnożyć – od Chin przez Rosję po Turcję, by skupić się tylko na największych graczach.
Moskwa pociąga za sznurki?
W tej kwestii, jak w większości spraw dotyczących działania tajnych służb, możemy się opierać na domniemaniach. Jedni przekonują, że Łukaszenka nie mógłby zdecydować się na tak awanturniczy krok bez zielonego światła z Kremla. Inni dodają, że nawet jeśli takiego światła nie było, stopień zinfiltrowania białoruskich struktur siłowych przez Rosjan jest taki, że trudno sobie wyobrazić, by Moskwa nie zdawała sobie sprawy z planów sojusznika. Pytanie, czy takie działanie Łukaszenki akurat w chwili, gdy Rosjanie uzgadniają szczegóły spotkania Władimira Putina z Joem Bidenem, wydaje się zasadne. Równie zasadna jest jednak obserwacja, że po pierwotnej ambiwalencji w reakcjach – gdy wpływowy poseł Konstantin Zatulin nazwał postępek Łukaszenki haniebnym, kuratorka państwowej propagandy Margarita Simonjan pisała, że jak rzadko kiedy jest dumna z Białorusi – Moskwa dowiodła, że pozostaje lojalna.
Łukaszenka po pięciu dniach został przyjęty przez Putina w Soczi, moskiewskie lotnisko incydentalnie odmówiło dwóm lotom z Europy Zachodniej przylotu do Rosji, powstał konflikt z Lufthansą, wreszcie z polskiego samolotu w Petersburgu, już po zakończeniu boardingu, wyciągnięto działacza opozycji związanego z Michaiłem Chodorkowskim, co z jednej strony było demonstracją, a z drugiej – prowokacją.
Ambiwalentne reakcje mogą się wiązać z pytaniami o przewidywalność Łukaszenki. Im mniej przewidywalny będzie przywódca dla rosyjskich patronów, tym większa będzie szansa, że zaczną się rozglądać za jego potencjalnym następcą albo wręcz przejdą do planu B, jeśli taki następca jest już wytypowany. Na razie jednak wydaje się, że Łukaszenka wciąż pełni funkcję, jaką Kreml dla niego wymyślił. Jest słaby, więc podatny na rosyjskie naciski, ale nie na tyle, by ulec presji ulicy i zrezygnować, co zachęciłoby rosyjską opozycję do naśladowania doświadczeń białoruskich kolegów. To wciąż optymalny scenariusz dla Kremla.
W 2020 r., gdy Łukaszenka znalazł się pod rosnącą presją ulicy – kto wie, czy o zachowaniu przez niego władzy nie zdecydowało fiasko strajku generalnego – Moskwa wstrzymała wzmacniane od jesieni 2019 r. naciski na przyspieszoną integrację. To przekonująca wskazówka, że Kreml nie chciał dobijać rządzącego od 1994 r. lidera. Przeciwnie, Rosjanom zależało, by Łukaszenka zachował władzę. Na opłacenie poparcia przekazaniem elementów białoruskiej suwerenności przyjdzie czas, być może jeszcze w tym roku. Ale Moskwa nie mogła sobie pozwolić, by o tym, kto jest prezydentem Białorusi, zdecydowała ulica. W tym kontekście to, że białoruskie protesty, w przeciwieństwie do obu ukraińskich rewolucji czy sukcesu Micheila Saakaszwilego w Gruzji, nie miały komponentu geopolitycznego, jest istotnym, ale jednak niuansem.
Łukaszenka o tym wie. I on, i jego wieloletni minister dyplomacji Uładzimir Makiej, weszli z powodzeniem w rosyjską narrację o jednym narodzie, wspólnym zagrożeniu z Zachodu i hipokryzji, którą mamy przejawiać, gdy przekonujemy wschodnich Słowian do demokracji. Białoruś pozostaje jedynym formalnym sojusznikiem Rosji w Europie z armią silnie wintegrowaną w rosyjskie struktury dowodzenia. Skończyła się jedynie gra pozorów obliczona na wyciąganie wsparcia finansowego z Zachodu i szachowanie Moskwy w negocjacjach dotyczących następnych kredytów czy cen surowców energetycznych na kolejny rok. Łukaszenka lubi mówić to, czego chcą usłyszeć jego rozmówcy, ale całym życiorysem przekonuje, że bardziej szczery jest wtedy, gdy deklaruje braterstwo z Rosją niż gdy skarży się Zachodowi na płynące z Rosji zagrożenia.
W tym sensie Łukaszenka nigdy nie grał na dwóch fortepianach. Mińsk to nie Ankara ani nawet Kijów z czasów Łeonida Kuczmy. W tej muzyce ton nadawała zawsze rosyjska wiodąca gitara, a europejski bas był tłem. Na kiepskich słuchawkach gitary basowej czasem nie słychać, a mimo to utwory daje się rozpoznać. Bez europejskiego tła – w perspektywie najbliższych lat mało prawdopodobnego – Łukaszenka pozostanie sobą. Mniej za to będzie mrzonek o dywersyfikacji dostaw surowców czy opowieści o rosyjskim zagrożeniu.
Mińsk łatwo porzucił lansowane jeszcze pod koniec lipca 2020 r. tezy o rosyjskim wsparciu dla antysystemowej opozycji czy planach, by 30 proc. surowców energetycznych wkrótce płynęło z Zachodu. Ich cel był dwojaki. Z jednej strony miał przekonać Zachód, że Łukaszenka chce szczerze współdziałać, z drugiej – dowodził Rosji podczas corocznych negocjacji o cenach dostaw, że dysponuje alternatywą.
By tworzyć tego typu złudzenia, Mińsk był gotów wiele zainwestować. Mało kto już dziś pamięta o amerykańskim tankowcu z ropą dla Białorusi czy Mike’u Pompeo w Mińsku, a przecież od tego czasu minął zaledwie rok. „Sprawdzam” następowało zawsze wtedy, gdy Łukaszenka coś od Rosji uzyskiwał albo czegoś się bał. Gdy tylko Mińsk i Moskwa wypracowały kompromis w sprawie dostaw surowców, temat dywersyfikacji zniknął z agendy. Gdy Łukaszenka poczuł się zagrożony wybuchem protestów, przestał wspominać o rosyjskich źródłach finansowania kampanii Wiktara Babaryki, a wrócił do ulubionych skarg na spiskujący Zachód. Jak przekonywał Makiej w niedawnej rozmowie z „Kommiersantem”, bez zachodnich inspiracji nikt by na ulicę nie wyszedł, bo ludzie, których stać na wakacje na Malediwach, nie wychodzą na protesty.
Koniec gry pozorów
Incydent z posadzeniem Ryanaira ma jednak daleko idące konsekwencje. Łukaszenka z dawcy regionalnej stabilności, jakim jawił się w latach 2014–2015, gdy oferował dobre usługi Rosji i Ukrainie podczas wojny w Zagłębiu Donieckim, stał się zagrożeniem dla tej stabilności.
Ostatecznej reakcji Zachodu jeszcze nie znamy, ale jeśli wierzyć głosom osób zaangażowanych w prace nad sankcjami, unijne obostrzenia, które zostaną ogłoszone najpewniej 21 czerwca, mają istotnie uderzyć w fundamenty białoruskiej gospodarki. Łukaszenka pałujący opozycję to dla Zachodu problem moralny, a te często przegrywają z interesami. Łukaszenka zagrażający bezpieczeństwo wewnątrzunijnych lotów pasażerskich to już problem z dziedziny bezpieczeństwa, a ta na piramidzie Maslowa znajduje się znacznie bliżej podstawy.
Dalsze ograniczenie kontaktów z Zachodem – a w ostatnich miesiącach chyba tylko cichy układ Mińska ze Stolicą Apostolską w sprawie obsady nuncjusza wyłamuje się z logiki zamrożenia relacji – jeszcze bardziej stawia Łukaszenkę w sytuacji sam na sam z Putinem. To samo będzie, jeśli unijne sankcje naprawdę uderzą reżim po kieszeni. Bieławia może przekierować część lotów do miast rosyjskich, paliwo i nawozy potasowe mogą większym strumieniem trafiać do Rosji i państw rozwijających się, ale wszystko to odbije się na strukturze handlu zagranicznego wzrostem udziału Federacji Rosyjskiej, i tak najwyższego ze wszystkich państw europejskich. Łukaszenka będzie więc jeszcze słabszy, przy czym tym razem poza zagrażającymi mu kolejnymi falami protestów straci też szansę na punktowe poparcie Zachodu w kwestiach zachowania suwerenności. Na własne życzenie, bo nikt mu przecież nie kazał – by sięgnąć po przykład pierwszy z brzegu – torturować Pratasiewicza w prime timie.
A wtedy Kreml wróci do suflowanego w 2019 r. planu ówczesnego premiera Dmitrija Miedwiediewa, przewidującego między innymi przyjęcie wspólnej waluty (w domyśle rosyjskiego rubla), ujednolicenie przepisów podatkowych i gospodarczych oraz utworzenie ponadnarodowych organów władzy, w których ze względu na różnicę potencjałów ostatnie słowo będą mieli Rosjanie.
Formalna aneksja raczej nie wchodzi w grę, ale sprowadzenie Białorusi do roli Abchazji 2.0, w której lokalne władze mogą sobie decydować o drobiazgach, ale polityka zagraniczna, obronna i bezpieczeństwa pozostają domeną kuratora, mogłoby być dla Putina podsumowaniem jego rządów i przygrywką do operacji „sukcesja”, o której rosyjscy komentatorzy coraz częściej przebąkują, niezależnie od konstytucyjnego przedłużenia możliwości pełnienia przez obecnego prezydenta dotychczasowej funkcji.
Z pewnością taki scenariusz nie jest tym, o czym marzy Łukaszenka. Nie dlatego, by był jakimś wielkim patriotą swojego kraju. Po prostu im więcej suwerenności ma Białoruś, tym więcej osobistej władzy ma jej niezmienny przywódca. Zawsze lepiej być prezydentem mniejszego państwa niż podporządkowanym centrali gubernatorem na peryferiach supermocarstwa, zachowującym jedynie tytuł prezydenta, ale już nie jego uprawnienia międzynarodowe. Ale jeśli ryzyko utraty władzy – czy to ze strony opozycji, czy to potencjalnego, inspirowanego przez Rosjan przewrotu pałacowego – znów okaże się realne, to równanie się zmieni. Lepiej być wszakże odpowiednikiem gubernatora niż Wiktorem Janukowyczem bis, byłym prezydentem ściganym przez świat za dawne zbrodnie i przez to skazanym na życie bogatego politycznego emeryta na przedmieściach Moskwy.
Anglojęzyczna wersja materiału do przeczytania tutaj. Wejdź, przeczytaj i wyślij swoim znajomym z innych krajów!
Artykuł (z wyłączeniem grafik) jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zezwala się na dowolne wykorzystanie artykułu, pod warunkiem zachowania informacji o stosowanej licencji, o posiadaczach praw oraz o konkursie „Dyplomacja publiczna 2021”. Prosimy o podanie linku do naszej strony.
Zadanie publiczne finansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie „Dyplomacja publiczna 2021”. Publikacja wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.