Odzyskać słuch, zrozumieć świat. Wokół książki „Muzyka jest ważna” Rogera Scrutona
W skrócie
Nie potrafimy się bez niej obyć. Towarzyszy nam w pracy, na zakupach i podczas joggingu. Spotify, Tidal i Deezer notują miliardowe zyski, a my nie ściągamy słuchawek z uszu. W niczym nie zmienia to faktu, że w ciągu ostatnich stu lat skręciliśmy muzyce kark i ustawiliśmy ją do kąta. Ale to my przegraliśmy, nie ona.
Przez muzykę do konserwatyzmu
Co tekst o muzyce robi obok artykułów poświęconych wykluczeniu komunikacyjnemu debatujących na temat politycznych ambicji Jacka Kurskiego, planów administracji Josepha Bidena czy tonujących emocje wokół sporu o aborcję? Zaplątał się tu przez przypadek, a może zapycha dziurę powstałą po niedotrzymaniu terminu przez któregoś z autorów piszących o sprawach NAPRAWDĘ ważnych? Tekstowi temu nie chodzi o nic więcej poza udzieleniem odpowiedzi na to pytanie. Zależy mu na uzasadnieniu swojej obecności w tym miejscu i towarzystwie, pośród tematów zgodnie uznawanych przez wszystkich za istotne. Ponieważ muzyka naprawdę jest ważna.
Taki właśnie tytuł nosi wydana przed kilkoma miesiącami przez Fundację inCanto książka Rogera Scrutona. Zmarły przed rokiem filozof co najmniej dwa razy wykazał się niezwykłym talentem do nadawania swoim książkom tytułów, które same sobie przeczyły. Bo przecież skoro już na pierwszej stronie okładki trzeba ogłosić, że Muzyka jest ważna (w oryg. Music Matters) nie może być to stanowisko, z którym odruchowo zgodziłby się każdy czytelnik. Tytuł taki mógł powstać tylko w świecie, który muzykę za ważną uznawać już jakiś czas temu przestał. Zrobił z niej przedmiot codziennego użytku, ścieżkę dźwiękową podążająca śladem naszych obowiązków i nastrojów, która sama z siebie nie jest zdolna do wytyczenia nowego kierunku. Pozostaje tłem i musi znać swoje miejsce, jeżeli nie chce zostać wyłączona.
Książka Scrutona opowiada raczej o tym, dlaczego muzyka przestała być ważna. Co jej zrobiono, a w zasadzie co my jej zrobiliśmy i robimy nadal. Nie jest to wbrew pozorom historia dla wąskiego kręgu melomanów. To historia ostatnich stu lat. Kiedy Scruton pisze: „Budowanie teorii zamiast intuicyjnego zrozumienia stało się przyczyną tego, że muzyka przyszłości przestała być muzyką, a zamiast tego stała się tańcem upiorów w mauzoleum dźwięków” opowiada o rzeczywistości daleko wykraczającej poza mury filharmonii. Te same procesy, podobne prawidłowości mają zastosowanie nie tylko do pozostałych obszarów kultury, ale również polityki. Scruton był konserwatystą integralnym.
Nieco więc paradoksalnie, drugi z samoobalających się scrutonowskich tytułów to Jak być konserwatystą. Bo jeżeli rzeczywiście konserwatyzmu można się jakkolwiek nauczyć, to raczej nie z książek, a już na pewno nie z jednej, cokolwiek by sama o sobie nie twierdziła. O czymś, co bardziej niż zestawem poglądów, jest stylem życia i wrażliwością, sposobem doświadczania siebie i świata, raczej trudno mówi się i pisze, a jeszcze trudniej czyta.
Ale może te tytuły to dwa, zagubione minusy, które w chwili spotkania zmienią się w jeden plus? Jeżeli istnieje przyspieszony kurs przysposobienia konserwatywnego to odbywa się on wyłącznie w formie audio. Ale tajemne, prowadzące przez uszy przejście nie wiedzie do świata, gdzie panują reguły dawne, tylko wieczne. A to podstawowa różnica dzieląca konserwatyzm prawdziwy od podrabianego. Ten pierwszy oddycha prawdą, jego falsyfikat – przyzwyczajeniem. Jeden czegoś szuka, drugi coś udaje. I właśnie on w muzyce będzie poszukiwał, tak samo jak świat dzisiaj – tła. Dekoracji dla marzeń o samym sobie. Nie potrzebuje treści, tylko tonu – odpowiednio dostojnego i poważnego.
Autonomia dźwięków i zachłanność rewolucji
A muzyka nie jest tłem, tylko światem samym w sobie. Tak samo (co najmniej) realnym jak ten, w którym na jakiś czas uwięzione zostały nasze ciała. Ten świat porastają łąki (Chopin), lasy (Sibelius), mokradła i ponure zagajniki (Schubert). Rozbrzmiewają tam fałszywe proroctwa (Wagner) i pokorna mądrość (Bach). Po nastrojowych wieczorach (Schumann) następują świetliste poranki (Grieg). Ten świat świętuje (Mozart), histeryzuje (Czajkowski) a czasem ugina od ciężaru własnych ambicji (Beethoven).
Muzyka ma swoją własną treść w tym samym sensie w jakim posiadają ją deszcz i słońce. Jest dla nas ważna, kluczowa tym bardziej im świat ten będzie w większym stopniu niezależny, istniejący równolegle do naszego, a nie przecinający się z nim. Im mniej jest w naszym do niego stosunku interesowności, tym więcej ma nam do powiedzenia. Tam nie komentuje się bieżących wydarzeń naszego świata, tylko snuje bez końca ani początku pewną wielką opowieść. Nie komentarz ani polemikę. Muzyka nie chce wtrącić swoich trzech groszy, tylko wyjaśnić od początku do końca, o co w tym wszystkim chodzi.
Dlatego więc rewolucja musiała w końcu dopaść muzykę. Nie jest ona w końcu w stanie znieść istnienia czegoś, co pozostaje poza jej kontrolą. Co nie zostało uczynione ludzką ręką, tylko co najwyżej odkryte ludzkim uchem. Wszystko to, co wieczne, a nie wymyślone przez nią od nowa jest i będzie zawsze śmiertelnym wrogiem rewolucjonistów. Jeden z nich, działający na odcinku muzycznym, Anton Webern twierdził, że starej muzyce – jej harmonii, porządkowi i prawom – zamierza „skręcić kark”.
Arnold Schönberg, jego nauczyciel i mistrz, domagał się „emancypacji dysonansu”, jakby akordy składające się ze źle, fałszywie brzmiących w swoim towarzystwie dźwięków były tłamszonymi przez system niewolnikami. W jednym z listów wygłosił manifest jakiego nie powstydziłaby się nawet Klementyna Suchanow: „Walczę o: całkowite wyzwolenie ze wszelkich form, wszelkich oznak spójności i logiki”.
W pierwszych latach po rewolucji październikowej bolszewicy nie tylko uważnie przyglądali się Schönbergowi, jego wielkiemu planowi podporządkowania materii muzycznej woli człowieka, ale planowali nawet wysłać do Wiednia specjalną delegację, może nawet sprowadzić kompozytora na wizytę studyjną do Rosji. Jemu i im chodziło przecież o to samo. Obalenie starego ładu i zbudowania czegoś nowego, zupełnie od zera, według planu zrodzonego w głowie, z pominięciem etapu konsultacji z rzeczywistością. Dodekafonia, wynalazek Schönberga doprowadzała i doprowadzać miała słuchaczy do furii. Ale to nic, „łatwy urok tego, co znane przeciwstawiała trudnej prawdzie tego, co nowe”. Fragmentów jak z Majakowskiego jest z resztą u wiedeńskiego kompozytora mnóstwo. Nawet niektórym akordom obrywało się od „kosmopolitów”, „szpiegów”, „zdrajców”, „agitatorów”, „zniewieściałych hermafrodyt”.
Mozart intensywnej terapii
Tyle, że to, co wówczas, w gorących drugiej i trzeciej dekadzie XX wieku było autentycznym płomieniem – niszczycielskim, nieopanowanym i żarłocznym – z czasem zmieniło się w zimne ognie. Niegroźną i na nikim nie robiącą specjalnego wrażenia błyskotkę. Brutalna codzienność „nowej muzyki”, tej po szeregu rewolucji, których ciąg zapoczątkował Schonberg, polega na tym, że – z nielicznymi wyjątkami – jest otoczona głuchą ciszą. Pogrąża się w swojej teoretyczności, dopisuje kolejne rozdziały do habilitacji na własny temat. Ale im bardziej jest erudycyjna, tym spada jej temperatura. Stała się konceptem, przestała być żywym stworzeniem. Mało kto chce więc przebywać w jej towarzystwie. Schönberg, Webern, Boulez, Stockhausen i wszyscy inni idący w ich ślady nie tyle zabili starą muzykę, co zatrzasnęli drzwi do świata muzyki prawdziwej. Na czym polega jej realność? Posłużmy się dowodem z empirii.
Podczas prowadzonych przez amerykańskich neonatologów badań dowiedziono, że u leczonych na oddziałach intensywnej terapii wcześniaków muzyka Mozarta wpływa pozytywnie na nastrój, percepcję bólu, częstość uderzeń serca, ciśnienie krwi, przyrost wagi, a nawet nasycenie krwi tlenem. Żadne inne stworzenie nie jest równie głęboko zanurzone w wieczności co przedwcześnie urodzone dziecko (bardziej może chyba tylko te, któremu w ogóle nie dane będzie się urodzić). Z jednej strony dopiero co wyłonione z bezczasu poprzedzającego przyjście na świat, z drugiej – zawieszone nad śmiercią. I kiedy słyszy którąś z symfonii czy koncertów fortepianowych Mozarta to działają one jak przynęta. Tamten świat wysyła mu sygnał, że mimo wszystko na tym warto zostać trochę dłużej. Ostatecznie da się wytrzymać, skoro coś z harmonii i porządku tamtej rzeczywistości zdołało się tu przebić.
Spróbujmy sobie teraz na chwilę – byle nie za długą – wyobrazić, że któremuś z tych dzieci puszczono którykolwiek z fragmentów „nowej muzyki”. Eksperyment taki skończyłby się najpewniej tragedią i procesem o błąd w sztuce lekarskiej. Z tamtych inkubatorów dochodzi okrzyk: król jest nagi! Najlepszy dowód na to, że świat muzyki nie jest mechaniczną, abstrakcyjną konstrukcją, której śrubki i przekładnie można dowolnie przekręcać i przestawiać. Jest rzeczywistością, która żyje własnym życiem. Można ją poznawać, odkrywać, pielęgnować – ale nie da się jej wymyślić od nowa, wedle ludzkiego widzimisię.
Muzyka tła
Muzyka w XX wieku dostała się w ręce dwóch rodzajów oprawców. Jedni łamali jej kark, drudzy ustawiali w kącie; jak użyteczny, ale nieposiadający wartości sam w sobie mebel. Tak właśnie, „Musique d’Ameublement”, muzycznymi meblami nazywał swoje utwory Erik Satie. Podczas koncertów krzyczał do publiczności: Rozmawiajcie! Chodźcie! Nie słuchajcie! Pomysł, który wyglądał wówczas, na początku poprzedniego wieku, na dziwaczny i nowatorski – sprowadzić muzykę do roli niekłopotliwego tła życia codziennego – mało kto uznałby dziś za kontrowersyjny. Zbyt wiele banalnych melodyjek zdążyliśmy usłyszeć podczas podróży windą, w galeriach handlowych i w kolejce do fryzjera. Sporify, Tidal i Deezer coraz częściej podsuwają nam już nie wykonawców, poszczególne albumy czy nawet gatunki tylko określone zastosowania. Muzyka do nauki, relaksu, ćwiczeń, podróży, „jesienny chill”, „poranny rozruch”.
W Księdze śmiechu i zapomnienia Milan Kundera wspomina spacery, jakie odbywał ze swoim śmiertelnie chorym ojcem, z wykształcenia i zawodu muzykiem. Chodzili wśród praskich blokowisk, z okien których na każdym rogu dobiegały ckliwe melodie wzywające do zapomnienia o problemach i goryczy wypełniającej po brzegi ich kraj, w epoce jaka nastała po wiośnie 1968 roku. Ojciec pisarza zatrzymał się w którymś momencie, wbił wzrok w radioodtwarzacz, z którego dobiegały do nich pogodne dźwięki, długo się namyślał, po czym z trudem wypowiedział tylko dwa słowa: głupota muzyki.
Świat dźwięków, tej usłyszanej jego części, można porównać do przypadku Kaspara Hausera. Mężczyzny przetrzymywanego od urodzenia w kompletnej samotności, wypuszczonego na wolność po kilkudziesięciu latach, po czasie wypełnionym absolutną pustką odosobnienia. Nie potrafiącego mówić, myśleć, stawiać sobie jakichkolwiek pytań. To miejsce zero, stan sprzed zadania pierwszego pytania, pierwszego zastanowienia. Głupota nie w sensie obraźliwym, tylko opisowym. Muzyka ogłupiała jest tą, która zapomniała o swojej historii oraz miejscu, z którego do nas przybyła. Rozsiadła się wygodnie na listach przebojów. I uprzejmie prosi, żeby jej o niczym nie przypominać.
Kunderze nie dawał spokoju fakt, że komunistyczne władze machnęły ręką na wyjazd po zdławieniu praskiej wiosny setek tysięcy naukowców, lekarzy, sportowców, artystów, ale śmiertelnie przeraziły się ucieczki Milosa Klosa, ichniejszego Krzysztofa Krawczyka. Wysyłano do niego specjalne delegacje, pierwszy sekretarz pisał błagalne listy: „panie Milosu, pan wróci, my się nie gniewamy, zrobimy dla pana wszystko czego pan zechce. My pomożemy panu, pan pomoże nam…” Pomoże nam pan w wielkim dziele zapomnienia i głupoty. Swoimi piosenkami opowie pan dużo lepiej to, o czym my próbujemy przemawiać na kolejnych zjazdach partii. Że jest tylko tu i teraz; tylko ten świat, ta noc; ta partia i ten parkiet. Sojusz robotniczo-chłopski i ja kocham ciebie, a ty kochasz mnie. Bez pamięci i bez marzeń. Zagrajmy to jeszcze raz.
Od ponad stu lat przygniatające większość świata nie słucha. Słyszy – odbiera wrażenia dźwiękowe albo stara się zrozumieć – pojąć coś z teoretycznych konstrukcji postępowych kompozytorów. Ale to jedyne w swoim rodzaju doświadczenie jakim jest słuchanie, niemal zanikło. O tym, czym jest słuchanie opowiada właśnie książka Rogera Scrutona.
O co chodzi Scrutonowi?
Znalezieniem się nagle w towarzystwie szlachetnej osoby i nawiązywaniem z nią porozumienia. Z kimś, kto przeżywa na naszych uszach wzloty i upadki, kolejne przygody i próby, a wszystkie one prowadzą ją do szczęśliwego końca – ostatni dźwięk zawiera w sobie cały ładunek zebranych doświadczeń. W naszej obecności odbył się dramat i przemiana. To, co z naszej strony jest „do zrobienia”, to nie pozostać na ten fakt obojętnym. Tym właśnie jest słuchanie.
Śledzeniem akcji, w której każde zdarzenie wynika z poprzedniego i pociąga za sobą kolejne. W im mniej przewidywalny a jednocześnie bardziej konsekwentny sposób tym większa frajda, tym bliżej odsłonięcia ukrytej za kaskadami dźwięków prawdy. W jednej chwili dzieje się mnóstwo rzeczy; nie wiadomo jakim cudem, ale wszystkie one łączą się w jedno. Muzyka to porządek, który jest przygodą. Można w niej wziąć udział, tylko zanurzając się w dotychczasowym przebiegu perypetii.
Kompozytorzy różnych epok nawiązywali do siebie nawzajem, zrywali, wybiegali do przodu albo cofali się o kilka wieków. Ci najbardziej zachowawczy, jak Bach, który w swojej epoce uznawany był wręcz za anachronicznego, okazywali się z czasem najbardziej rewolucyjni. W tym wszystkim nie chodziło bowiem o nawiązywanie do pomysłów i odkryć z przeszłości. To wszystko co było, nie stanowiło skarbu, tylko mapę i klucz. W jakimś sensie wszyscy oni stanowili wspólnotę, mimo, że bywali tak kompletnie od siebie różni, ponieważ pozostawali w kontakcie z tą samą rzeczywistością.
I uznawali, szanowali fakt, że nie została ona uczynioną ludzką ręką. Wyruszali w tę samą podróż, z której każdy z nich wracał z inną zdobyczą. Pisząc o potrzebie słuchania, Scruton broni w rzeczywistości tezy o nieodzowności konserwatyzmu. Nie kurczowego trzymania się tego-co-było-tu-kiedyś, ale ciągłego podążania w kierunku tego-co-jest-tam-zawsze.
Naszego świata nie da się podsumować krócej niż stwierdzając, że przestał słuchać. Pogubił się we własnych teoriach i wykresach. Zaroił się od przekonanych o dziejowej słuszności swojego postępowania tępych technokratów, narzucających na rzeczywistość swoje wyjęte prosto z Excela wizje. A z drugiej strony, naiwnością byłaby nadzieja, że głupota muzyki nie była tylko wstępem do ogólnego zidiocenia. Stanu, w którym liczy się tylko tu i teraz; dźwięk poprzednich wydarzeń został już puszczony w niepamięć, brzmienia przyszłości nie ma po co się domyślać. Więcej niż jeden motyw na raz powoduje chaos i zamęt, nie próbujmy więc lepiej łączyć ze sobą zdarzeń, procesów z różnych porządków i obszarów – skończyć się to może najwyżej kakofonią i bólem głowy.
Zatykając uszy na muzykę, ogłuchliśmy na rzeczywistość. Ciąg pozornie przypadkowych przebiegów melodycznych i złożonych harmonii. Gdzie wszystko się ze sobą splata, jedno wynika z drugiego i prowadzi w określonym kierunku. Dlatego każdy z akordów zamykających kolejne części tej sonaty powoduje szok i niedowierzanie. A przecież każdy z nich naładowany jest wszystkim, co miało przed nim miejsce. Rozwiązaniem każdego dysonansu, zmianą każdego tempa i nastroju. Ale tego wszystkiego nie da się usłyszeć. To trzeba wysłuchać.
Więcej niż z Twittera i serwisów informacyjnych dowiemy się o świecie z odtwarzacza płyt CD. Kto ma uszy, niechaj słucha.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.