Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Marzenie o państwie jako dobrym pracodawcy

Marzenie o państwie jako dobrym pracodawcy autorka ilustracji: Magdalena Karpińska

Administracja publiczna ma skalę, dzięki której zdolna jest, poprzez swoje ściśle wewnętrzne wybory, wywierać presję na cały rynek pracy, przyczyniając się do obrania podobnej drogi przez większą liczbę prywatnych pracodawców. Dla całej Polski byłaby to odpowiedź na problem folwarcznej kultury zarządzania. Wierzę, że to jedna z głębszych pułapek rozwojowych, w których tkwimy. Jednocześnie bardzo trudna do naturalnego, nieinterwencyjnego przezwyciężenia.

Niniejszy tekst jest wstępem do najnowszej publikacji Centrum Analiz KJ pt. „Pracować po republikańsku. Marzenie o państwie jako dobrym pracodawcy”. Zachęcamy do lektury całości.

Sprawność vs. zdolność do

„Sprawne państwo” – ta zbitka utrwaliła się jako nazwa marzenia niesionego przez kolejne potransformacyjne pokolenia zaangażowanych Polaków. Do sprawnego państwa wzdychamy w debacie publicznej często – robiliśmy to tyle razy, że stało się to już dla nas właściwie mechanicznie odprawianym rytuałem dyskusyjnym. Znacznie rzadziej stawiamy otwarcie pytanie: sprawne w czym ma być nasze państwo? Jak gdyby było to całkowicie oczywistym ­– albo jakbyśmy takiej świadomości kierunku wcale w żądaniu i projektowaniu reform nie potrzebowali.

Emblematycznym przykładem reformy administracji publicznej jest fala zmian, które przetoczyły się przez Zachód – głównie jego anglofońską część – pod hasłem Nowego Zarządzania Publicznego (NPM – New Public Management). NPM nie był z pewnością ruchem bezkierunkowym. Posiadał swoją definicję historycznej sytuacji własnej wspólnoty politycznej (brytyjskiej, amerykańskiej), a także wizję drogi, którą ta wspólnota musiała dla swojego dalszego rozwoju obrać.

Za pakietem recept i technik NPM (zamykanych czasem hasłowo w triadzie: dysagregacja + rywalizacja + bodźcowanie) stało wyjściowe przeświadczenie, że kluczowym problemem do rozwiązania jest przerost państwa i rządu. Państwo, rozumiane jako aparat administracyjny, NPM wizualizuje jako ciężar dźwigany na plecach przez społeczeństwo. NPM napędzane jest zatem pewną konkretną emocją – nadzieją, że sprawienie, iż państwo „przestanie przeszkadzać”, uwolni energię obywateli, którzy dzięki temu będą zdolni utrzymać lub odzyskać inicjatywę na cywilizacyjnym froncie.

W niedawnym raporcie Fundacji im. Stefana Batorego poświęconym służbie cywilnej autorzy, Jacek Kozłowski oraz Robert Sobiech, zwracają uwagę, że reformy inspirowane NPM (w tym będące reakcją na skutki NPM) cieszyły się szerokim zainteresowaniem opinii publicznej na Zachodzie. W Polsce tymczasem obywatele byli i są niemal zupełnie niezainteresowani dyskusją o transformacji administracji.

Nie jest jednak do końca jasne, dlaczego właściwie Polacy powinni być zainteresowani problemami takimi jak np. „fragmentaryczność, rozproszenie kompetencji i regulacji wynikające z wielości rodzajów administracji publicznej (administracja państwowa, rządowa i samorządowa)” albo „rozmyte zwierzchnictwo nad służbą cywilną” (przykłady głównych problemów zidentyfikowanych w raporcie).

NPM miał swoją opowieść nadającą reformom znaczenie – wpisana była weń określona odpowiedź na pytanie o główne potrzeby wspólnoty, rezonująca z ówczesnymi doświadczeniami, aspiracjami i emocjami obywateli. Czy polska dyskusja o administracji z czymś podobnym rezonuje? Czy toczy się wokół jakichś ważniejszych znaczeń?

To kamyk również do własnego ogródka. Język „sprawnego państwa” był od lat jednym z filarów tożsamości Klubu Jagiellońskiego. „Sprawność” państwa definiowaliśmy w jednym z naszych dawniejszych raportów jako zdolność do kompleksowego prowadzenia polityki w wymiarze ponadsektorowym – jej planowania, koordynacji, wdrażania i ewaluacji ponad branżowymi silosami.

Wydaje mi się, że użyteczność tak ogólnego i otwartego języka się wyczerpała. Odwoływanie się do haseł „poprawy funkcjonowania państwa” albo budowy „państwa sprawnego” jest najwyraźniej niewystarczające dla ożywienia poczucia ważkości.

Wybić się z peryferyjności

Z powyższego względu publikacja Centrum Analiz KJ pt. „Pracować po republikańsku. Marzenie o państwie jako dobrym pracodawcy” nie jest pomyślana jako neutralna, technokratyczna analiza. Jest książką z tezą. Przygląda się pewnemu praktycznemu problemowi, formułuje na podstawie tego spojrzenia pewne uogólnione stanowisko i stara się na jego rzecz argumentować. W pierwszej kolejności stara się jednak wpisać problem w angażującą perspektywę znaczeniową. Odnieść go do nadającej sens opowieści.

Taką znaczącą perspektywą jest dla mnie doświadczenie polskiej peryferyjności. Budząca na Zachodzie dyskusje polityka NPM była programem skonstruowanym z perspektywy wielopokoleniowego osadzenia w rdzeniowej sferze systemu międzynarodowego. To dlatego nie jest to dla nas, równie jak dla społeczeństw zachodnich, angażujący temat do dyskusji, a nie dlatego, że zachodnie wzorce są podejściem podważającym nasze sprawdzone wzorce rozwojowe – wówczas zapewne polemizowalibyśmy z filozofią NPM i starali się formułować polemiczne kontrkoncepcje oparte na naszym doświadczeniu; może wysuwalibyśmy jakiś polski odpowiednik reakcyjnego wobec NPM neoweberyzmu. To po prostu od początku była opowieść o cudzych, nie naszych aspiracjach.

Polska nie jest częścią rdzeniowej sfery globalnego systemu. Nie operuje na froncie życia gospodarczego, naukowego ani kulturowego. Pełni role wspierające na zapleczu. Zapleczu wprawdzie bliskim, a nie odległym, jak przez większą część naszej historii – za naszego życia Polska przemieniła się ze światowego peryferium w półperyferium. Półperyferyjność to dla nas doświadczenie wyjątkowe, ale nie całkiem bezprecedensowe – podobnym statusem Polska cieszyła się przejściowo w XVI wieku.

Czymś rzeczywiście bez precedensu byłby natomiast cywilizacyjny awans do rangi części globalnego rdzenia. Zadaniem dla pokoleń „długiego” XIX wieku było wybicie się na niepodległość, pracą pokoleń powojennych było wybicie się na suwerenność – granicą wciąż leżącą przed nami jest zaś wybicie się na podmiotowość.

Co jest potrzebne do wybicia się na podmiotowość? Skąd wiadomo, że jest się już krajem „rdzeniowym”? Idąc tropem Immanuela Wallersteina – autora mającego największy wpływ na sposób rozumienia peryferyjności w naszym dyskursie ­– trzeba by wyjść od stwierdzenia, że system światowy jest przede wszystkim „gospodarką-światem”. Nie wchodząc w tej chwili w rozwijanie niuansów Wallersteinowskiej terminologii, poprzestańmy na stwierdzeniu, że jądrem naszych zainteresowań będzie musiała być rzeczywistość gospodarcza. Rozróżnienie na obszary rdzeniowe i peryferyjne to sposób nazwania światowego podziału pracy. Status w ramach tego rozróżnienia jest więc relacyjny – nie wynika np. z poziomów obiektywnego komfortu życia, takich jak zagrożenie ubóstwem czy stan zdrowia publicznego, lecz ze stopnia, w jakim kontroluje się najbardziej uprzywilejowane w danym momencie historycznym rodzaje produkcji. Wallerstein utożsamia te rodzaje produkcji z quasi-monopolami, tzn. uważa, że wysoka wartość dodana wynika zawsze z bycia globalnym quasi-monopolistą, a niska wartość dodana z operowania w obszarze konkurencyjnym. To współbrzmi ze współczesnym naciskiem na innowacyjność – gospodarcza wartość bycia innowatorem polega na tym właśnie, że przez pewien czas można cieszyć się statusem quasi-monopolisty. Obszary rdzeniowe to obszary wyspecjalizowane nie tyle w jakimś „prestiżowym” w danym momencie historii rodzaju produkcji, ale wyspecjalizowane w powoływaniu do istnienia nowych rodzajów unikatowej wartości (zdolności technologicznych, mód na nieopanowane jeszcze gdzie indziej estetyki, wzorców), w miarę jak poprzednie są opanowywane przez pozostałych uczestników wymiany i przestają dostarczać monopolistycznej renty.

Tak rozumiana „rdzeniowość” byłaby zatem zbieżna nie ze zdolnością do produkowania np. robotów przemysłowych albo sond kosmicznych, ale z meta-zdolnością do innowacji (bycia na czele peletonu) i stopniem wpływu kultury (meta-zdolnością do uwodzenia obcych swoimi doświadczeniami, ideami i estetykami). Dopiero objawem tych meta-zdolności jest duża liczba producentów uczestniczących w globalnych łańcuchach wartości z wysokich pozycji.

Lektura prac autorów takich jak Douglas McGregor, Robert Putnam czy James Coleman może wieść do uogólnionego przekonania, że zdolności te nie mają warunków do pomyślnego funkcjonowania bez istnienia pewnych sprzyjających okoliczności towarzyszących. Okoliczności te polegają na szerokim rozpowszechnieniu w społeczeństwie cech takich jak zaufanie, otwartość, szczerość i poczucie bazowego bezpieczeństwa (rozwijam tę diagnozę w rozdziale Zarządzanie oparte na lęku vs. zarządzanie oparte na bezpieczeństwie). W tym miejscu zaznaczam jedynie, że po wykonaniu pracy nad niniejszą książką myślę o wspomnianych cechach jako o strategicznych zasobach wspólnoty – strategicznych, bo kluczowych dla wybijania się z peryferyjności.

Pisząc książkę o anatomii porażki naszego pierwszego, przedrozbiorowego państwa, Jan Sowa zwracał uwagę, że najdotkliwszym efektem modelu gospodarczego I RP (m.in. słabość handlu, bardzo niska monetaryzacja wymiany, skrajny niedorozwój rynków instrumentów takich jak weksle czy kredyt) było wyjałowienie wspólnoty z kapitału społecznego. Nie chodzi jednak w tej chwili tylko o zwrócenie uwagi, że dla sukcesu w zmaganiu z peryferyjnością potrzebny jest dostęp do kapitałów wykraczających poza kapitał finansowy (czyli również ludzkiego i społecznego – idąc za rozumieniem wspomnianego Colemana). Chodzi o to, że potrzebujemy nie dowolnych, ale szczególnych form kapitału ludzkiego i społecznego – tych, które napędzać będą innowacyjność, inicjatywę i zdolność do przedsiębiorczego podejmowania próby za próbą, mimo nieuchronnych niepowodzeń. Klucz do ich zdobycia leży w moim przekonaniu w relacjach napędzających działanie naszych firm, stowarzyszeń, fundacji – i urzędów. Naszych miejsc pracy.

Administracja w czasach automatyzacji

Kryzys koronawirusowy to niecny problem. „Niecny” w sensie formalnym, klasyfikacyjnym – bo to dziwnie brzmiące sformułowanie jest chyba najlepszym polskim tłumaczeniem angielskiej frazy wicked problem. W parze z przeciwstawnym kind problem (po polsku proponuję: „łaskawy problem”) stanowi ono osnowę niedawnej książki dziennikarza Davida Epsteina, poświęconej mitom otaczającym strategie życiowe oparte na hiperspecjalizacji.

Rozróżnienie na problemy łaskawe i niecne Epstein zaczerpnął z dyskusji psychologów badających skuteczność różnych technik podejmowania decyzji – Daniela Kahnemana, Garry’ego Kleina i Robina Hogartha. Było im potrzebne, aby się porozumieć – doszli bowiem do wniosku, że ich z gruntu odmienne poglądy na temat źródeł skuteczności w podejmowaniu decyzji wynikają z odmiennych rodzajów wyzwań będących przedmiotem ich badań.

Problemy łaskawe to takie, które mają dobrze zdefiniowane granice, rządzą się znanym zestawem reguł, oferują szybką i wiarygodną informację zwrotną (natychmiast wiemy, czy zadziałaliśmy prawidłowo czy nieprawidłowo) oraz charakteryzują się występowaniem często powtarzających się wzorców (charakterystycznych sytuacji, ustawień, objawów). Przykładami obszarów, w których mamy do czynienia z łaskawymi problemami, są dla Epsteina szachy, gry sportowe (golf, koszykówka), ratownictwo pożarowe (pod warunkiem, że gasi się budynek taki jak zwykle, a nie np. wieżowiec po ataku terrorystycznym) czy obrona przeciwpowietrzna w czasie pokoju (odróżnianie ruchów zwykłych samolotów od jednostek mogących nieść zagrożenie). Problemy niecne są na przeciwnym biegunie – trudno zakreślić ich granice, nie jest jasne, jakie zasady nimi rządzą, informacja zwrotna jest niedostępna, mało wiarygodna lub bardzo opóźniona, mało jest w nich charakterystycznych, powtarzających się wzorców.

Rozwiązywanie problemów łaskawych wymaga od ludzi treningu i wprawy. Dobre obeznanie ze „środowiskiem gry” i zdolność błyskawicznego rozpoznawania objawiających się na bieżąco powtarzalnych schematów są przepisem na mistrzostwo. Na tym właśnie opiera się skuteczność specjalizacji – na znajomości na wylot i rozpoznawaniu na jeden rzut oka subtelnych i niezauważalnych dla laika charakterystycznych sygnałów zapowiadających objawienie się jakiegoś wzorca. Głęboka wprawa pozwala robić to odruchowo, wykształca ekspercką intuicję. Na niej bazują właśnie arcymistrzowie szachowi, którzy w lot rozpoznają schematy taktyczne objawiające się w ruchach przeciwnika.

Problemy niecne to często po prostu albo problemy nowe (jak radzenie sobie z nierutynowymi zdarzeniami), albo nie mające póki co precyzyjnego, umożliwiającego pełne prognozowanie naukowego modelu (jak zjawiska zależne od ludzkich zachowań), albo zagadnienia dotąd niepodejmowane (vide: innowacje). Mierzenie się z takimi wyzwaniami wymaga nie tyle wyćwiczonych odruchów poznawczych, co zdolności żonglowania modelami zaczerpniętymi z różnych kontekstów i znajdowania dla nich nowych połączeń i zastosowań. Wymaga zatem w pierwszej kolejności budowania w jednej głowie bogatej biblioteki takich modeli, z których można czerpać analogie do mierzenia się z problemami, do których nie mogliśmy się przygotować treningiem.

Administracja publiczna – aparat organizacyjny państwa – wydaje się tym podmiotem, którego rola w społeczeństwie polega dokładnie na byciu domyślnym adresem, do którego rzeczywistość powinna pukać z problemami charakteryzującymi się niecnością. Jest niejako wyspecjalizowana – z braku lepszego słowa – w konfrontowaniu się z problemami, których nie można właściwie rozwiązać dzięki zdolnościom opartym o hiperspecjalizację. Rozważmy tylko niewyczerpującą listę dobrze znanych przykładów:

  • pandemia COVID-19
  • pułapka średniego dochodu
  • optymalna integracja gospodarki z globalnymi łańcuchami wartości
  • zapaść demograficzna
  • kryzys migracyjny
  • erozja dochodów budżetowych na skutek działalności rajów podatkowych
  • cyfryzacja gospodarki
  • transformacja klimatyczno-środowiskowa
  • tlące się ryzyko konfliktów zbrojnych w bliskiej odległości wschodniej granicy państwa.

Administracja publiczna może być pierwszą i najbardziej tradycyjną instytucją zderzakową dla niecnych problemów, przynajmniej tych o wielkiej skali i konsekwencjach dotykających całego społeczeństwa, ale w żadnym razie nie jest jedyną organizacją operującą poza łaskawym środowiskiem.

Epstein zwraca uwagę, że cały współczesny świat charakteryzuje się raczej dynamicznymi zmianami i ogólną niecnością, a nie powtarzalnością i łaskawością. Im coś lepiej zdefiniowane i możliwe do powtarzania, tym bardziej prawdopodobne, że da się to zautomatyzować. My, jako nie-automaty, potrzebni jesteśmy wciąż do tego, by przebijać się przez pierwotną efemeryczność rzeczy nieuporządkowanych. Niecne problemy nie pozwalają nam uczyć się z doświadczenia – wymagają od nas wynajdywania rozwiązań bez doświadczenia.

W miarę jak coraz większa część wyzwań, z którymi mierzymy się w gospodarce i w społeczeństwie, wpada w kategorię Do rozgryzienia, a stosunkowo mniej w kategorię Do przerobienia, zmieniają się także optymalne strategie przygotowania do stawiania czoła wyzwaniom świata. Aby być sprawnym w rozgryzaniu, potrzeba narzędzi takich jak zdolność do myślenia lateralnego i zauważania nieoczywistego; zdolność do generowania dużej liczby prowizorycznych, nieautocenzurowanych pomysłów; zdolność do kojarzenia ze sobą osiągnięć różnych, również bardzo od siebie odległych, dyscyplin; zdolność do niestrudzonego eksperymentowania; zdolność do ryzykowania, przyjmowania porażek i identyfikowania w nich niedostępnych gdzie indziej wglądów.

Nie jesteśmy już w epoce przemysłowej, w której mogło nie mieć wielkiego ogólnego znaczenia, czy pracownicy byli w pracy generalnie zainspirowani, zadowoleni, zmotywowani, zainteresowani, zaangażowani i czy dobrze się dogadywali między sobą. Ale w epoce wiedzy i informacji nasze powodzenie jest w sposób krytyczny uzależnione od zdolności do efektywnego łączenia potencjałów naszych umysłów i dzielenia się nimi – zdolności współpracy oraz inspirowania siebie nawzajem i siebie samych. To z tego powodu jesteśmy zakładnikami jakości relacyjnych takich jak zaufanie, otwartość, szczerość, autonomia, bezpieczeństwo, solidarność czy spełnienie osobiste w nie mniejszym stopniu niż specjalistycznej wiedzy.

Transformacja do gospodarki wysokorozwiniętej w rzeczywistości opartej na wiedzy – wyczyn, którego usiłujemy dokonać – to wyzwanie całkiem niepodobne do tej transformacji, którą przećwiczyliśmy w poprzednim pokoleniu (od centralnie planowanej gospodarki przemysłowej do wolnorynkowej gospodarki usługowo-przemysłowej). Filozofie i praktyki zarządzania oraz organizacji, które rozwinęły się i sprawdziły w boju w tamtym czasie – w latach osiemdziesiątych, dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych – będą okazywać się coraz mniej pomocne, może nawet przeszkadzające, dla poradzenia sobie z dzisiejszym wyzwaniem. W związku z tym ważne jest, abyśmy krytycznie dopatrywali się w sobie głęboko zakorzenionych odruchów poznawczych i niewidzialnych przedzałożeń, które mogą być dziedzictwem tamtych filozofii i doświadczeń. Czytelnika zainteresowanego dalszą lekturą proszę zatem o rozważenie, a nawet przyjęcie – choćby prowizorycznie, na czas lektury – myśli, że niektóre wartości uznawane za samooczywiste przez ostatnią generację lub dwie będą musiały być rozebrane, tak jak rozbiera się rusztowanie po zakończeniu pewnego etapu robót. Rewizji tych przedzałożeń poświęcony jest rozdział Zarządzanie oparte na lęku vs. zarządzanie oparte na bezpieczeństwie.

Republikanizm osobisty

Nie pisałem tej książki z założeniem, że „ma być” republikańska. Nie traktowałem swojej pracy jako ćwiczenia z interpretacji doktrynalnych założeń i przymierzania ich do określonego zagadnienia. Jej genezą była prośba Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego, aby przygotować raport dotyczący wąskiego, praktycznego problemu – adekwatności wynagrodzeń oferowanych urzędnikom państwowym. Moje rozumowanie szło zatem od bardzo wąskiego pragmatycznego pytania („Czy państwo powinno, czy nie powinno więcej płacić urzędnikom?”) poprzez pytania rozszerzające definicję problemu („Co to znaczy: »państwo powinno«?”; „O jaki problem tak naprawdę się troszczymy, zadając to pytanie?”; „Czy są inne czynniki powiązane z tym problemem poza wynagrodzeniami?”).

Republikanizm to tradycja obecna w pejzażu kulturowym Zachodu od przeszło 2000 lat. Przez czas tak długi musiała nieuchronnie się rozwidlać oraz zlewać w rozmaitych kontekstach, konfiguracjach i proporcjach z innymi nurtami. Najlepszą ze znanych mi zwięzłych charakterystyk tej tradycji dają Stanisław Filipowicz i Nina Gładziuk w swoich dwóch esejach zawartych w tomie Republika. Rozważania o przemianach archetypu.

Dla mnie – człowieka dokonującego recepcji i rekonstrukcji tej tradycji w Polsce wczesnego XXI wieku – jej istota daje się w głównych zarysach oddać poprzez wypunktowanie trzech charakterystycznych motywów:

  • vita activa (lub inaczej mówiąc: indywidualna obywatelska podmiotowość) jako ideał dobrego życia
  • idea dobra wspólnego jako wyznacznik politycznego sensu
  • koncepcja ustroju mieszanego jako figura (metafora) idealnej politycznej metody

Motywy drugi i trzeci wymagają krótkiego dookreślenia, aby mogły być zrozumiałe.

Czym jest dobro wspólne? W rozumieniu, które stosuję, jest to dobro („interes”) wspólnego dzieła, wokół którego zawiązana jest nasza wspólnota polityczna (naród – w nieorganicznym sensie). Dziełem tym, osią organizacyjną wspólnoty politycznej, jest nasze państwo. Główne implikacje takiego sposobu rozumienia można rozpisać w trzech punktach. (1) Państwo jest wspólnym dziełem, „wielkim projektem” wykraczającym z obu stron poza ramy naszego biologicznego życia (było pracą w toku, gdy przychodziliśmy na świat, dalsze etapy pracy mają być w toku, gdy będziemy z niego odchodzić) – w przeciwieństwie do nas odznacza się zdolnością historycznego długiego trwania. (2) Jeżeli państwo jest dziełem w toku, to dobro wspólne można rozumieć jako rozwój („postęp prac”, stopień doskonałości w stosunku do innych porównywalnych dzieł); dobro wspólne będzie w związku z tym zbieżne z ideami takimi jak podmiotowość (nieperyferyjność) międzynarodowa czy racja stanu. (3) Jeżeli naród jest wspólnotą dzieła (wspólnotą polityczną), to taka polityczna narodowość jest czymś innym niż wspólnota pochodzenia albo wspólnota tożsamości kulturowej – pełnoprawnym członkiem narodu jest każdy, kto przejęty jest rozwojem w pierwszej kolejności tego samego co my dzieła (inaczej mówiąc: wiąże swoją lojalność polityczną z tym samym co my państwem, tą samą ojczyzną); myślenie republikańskie jest więc antynacjonalistyczne.

Jaki sens może mieć dzisiaj idea ustroju mieszanego? Co to znaczy, że może być metaforyczną figurą idealnej metody politycznej? Centralnym słowem, wokół którego owinięte jest jej znaczenie, jest dla mnie równowaga. W pierwotnym, antycznym kontekście wysuwanie koncepcji ustroju mieszanego było odnoszeniem się do klasycznych twierdzeń filozofii polityki mówiących, że różne wspólnoty rządzą się różnymi metodami, ale te zestawy praktyk układają się według jednego z trzech schematów (rządy jednostki, rządy elity, rządy wszystkich), z których każdy ma swoją odmienną logikę. Ustrój mieszany miał być syntezą doświadczeń zebranych z tych trzech form bycia – konglomeratem rozwiązań ustrojowych zbierającym to, co w trzech ustrojach było unikatowymi zaletami oraz pozbywającym się ich unikatowych wad. Sensem intelektualnego (i politycznego) ćwiczenia było zatem znalezienie złotego środka – punktu równowagi między wielowymiarowymi napięciami. Mówimy naturalnie o środku w sensie środka ciężkości, punktu równowagi, a nie środka rozumianego geometrycznie, jako punkt w połowie odległości między dwoma skrajnościami (z równowagą, jak wiemy, nie jest bynajmniej tak, że „leży zawsze pośrodku”).

Uogólniając, można zatem powiedzieć, że istotą republikańskiej metody politycznej jest ciągłe poszukiwanie nieustannie przesuwającego się punktu równowagi pomiędzy oddziaływaniem istniejących we wspólnocie sił społecznych na los państwa. Gdy Cyceron spisywał swój klasyczny opis koncepcji ustroju mieszanego, takimi istotnymi siłami mogli być szlachetnie i nieszlachetnie urodzeni, a ważne w życiu publicznym napięcia mogły być adekwatnie podsumowane jako zwarcie tendencji ku oligarchizacji i ku demokratyzacji rządów.

Dziś, jak się zdaje, społeczeństwo jest bardziej spluralizowane – na pewno mamy wielu rodzajowo się różniących silnych, zorganizowanych aktorów usiłujących popychać państwo w stronę określonego kursu. Z jednej strony to oczywiście stronnictwa polityczne, ale z drugiej również związki wyznaniowe, ruchy społeczne, związki zawodowe i korporacje zawodowe, media, samorządy i związki różniących się między sobą cechami i interesami miast, gmin, powiatów. Istotne politycznie podziały są niewątpliwie wielopłaszczyznowe.

Osoba spoglądająca na te podziały po republikańsku – metodą analogiczną do metody Cycerona – uznałaby za swoje zadanie odnajdywanie elementów prawdy i elementów zagrożenia w każdej z tych postaw. Słusznych interesów i grupowych egoizmów. Roszczeń do równouprawnienia i roszczeń do dominacji. Specjalistycznych insightów i błędów wąskiej perspektywy. Tak jak starożytni filozofowie rozpoznający zarówno w monarchii, jak i arystokracji oraz demokracji unikatowe zalety i wady, wychodziłaby z założenia, że każda siła społeczna, która zdołała skupić wokół siebie poważny potencjał, dowodzi samym tym sukcesem, że swoim istnieniem niesie jakąś istotną prawdę o potrzebach wspólnoty – nawet jeżeli czasami trudno ją wydestylować z haseł niesionych przez ruch. Jednocześnie zakładałaby, że każda niesie też w sobie zalążki katastrofy.

Drugim zadaniem jest wyważenie, w jakim stopniu ta prawda pasuje do naszych aktualnych potrzeb – do wewnętrznej i zewnętrznej sytuacji, w jakiej znajduje się w danym momencie państwo. Prawdy reprezentowane przez walczące między sobą siły społeczne osoba myśląca po republikańsku traktowałaby bowiem analogicznie jak traktuje się prawdy temperamentów. Czy lepsza jest ugodowość czy konfrontacyjność? Ustrukturyzowanie czy elastyczność? Otwartość na abstrakcje czy koncentracja na najbliższym konkrecie? To zależy, z czym się mamy mierzyć i w jakich warunkach działać. Republikanin wie, że prawda łagodzącej konflikty postawy mediatora nie przeczy prawdzie konfrontującego się z konfliktami postawy wodza – i wie, że w pewnych okolicznościach historycznych potrzebujemy więcej wodzów niż mediatorów, a w innych dominacja wodzostwa byłaby stromą ścieżką prowadzącą do katastrofy. Wie też, że potrzebujemy zarówno mediatorów, jak i wodzów, bo w osobowości żadnego z nas nie zmieszczą się jednocześnie sprzeczne ze sobą cechy osobowości (jak niechęć do konfliktu i fascynacja konfliktem), które są potrzebne, aby doskonale pełnić te role.

Skąd mamy wiedzieć, czy w danej chwili potrzebujemy więcej ugodowości, czy konfrontacyjności? Potrzebujemy reprezentantów obu opcji, którzy będą ze sobą wchodzić w dyskusję – w odniesieniu do kolejnych problemów i zmian okoliczności będę reprezentować opcję podejścia do nich z perspektywy ugodowości lub konfrontacyjności. Albo z perspektywy dużych miast lub małych miasteczek. Albo z perspektywy pracodawców lub pracowników. Potrzebujemy w życiu społecznym reprezentantów ­ „wcieleń” – alternatywnych temperamentów, perspektyw czy interesów, aby mieć dostęp do prawdziwej, pomocnej dla rozpoznawania aktualnego punktu równowagi, dyskusji.

Republikanin to zatem ktoś, kto widzi pragmatyczną wartość pluralizmu – dostrzega, tak jak Machiavelli w Rozważaniach nad historią Rzymu Liwiusza, że społeczne podziały są funkcjonalne dla dobra wspólnego. Bez pluralizmu wspólnota byłaby jak ciało bez mięśni antagonistycznych, z kończynami zdolnymi tylko do zginania, ale już nie do prostowania, a w dodatku z niesprawnym mózgiem – bo to dyskusja jest mózgiem wspólnoty, jej urządzeniem do bezpiecznego przeprowadzania symulacji scenariuszy postępowania, zanim się coś zrobi naprawdę.

Istnienie autentycznego pluralizmu jest więc fundamentem republikańskiej metody politycznej. Pluralizm jest niezbędny do rozumienia i aktualizowania swojego rozumienia dobra wspólnego. Wynika z tego, że republikanin jest antyhegemonistą – odrzuca ideę, że wspólnota potrzebuje dominacji jednej z istotnych sił społecznych i marginalizacji pozostałych. W tym sensie republikanizm nie jest ani prawicowy, ani lewicowy – jest w najwyższym stopniu centrowy.

To też jest powód, dla którego republikanin jest państwowcem. Państwo bowiem – poza tym, że jest wspólnym dziełem i osią wspólnoty – jest też samo w sobie siłą i aktorem. Jest w dodatku siłą ulokowaną w centrum – dokładnie pomiędzy wszystkimi niepaństwowymi siłami działającymi w społeczeństwie. Jeżeli republikańska metoda polityczna potrzebuje równowagi społecznych sił i nie może chronić dobra wspólnego w sytuacji, gdy zachwianie tej równowagi prowadzi do formowania się hegemonii – państwo musi pełnić też rolę swoistego offshore balancera, kompensującego „spontaniczne” społeczne nierównowagi sił. Państwo działające po republikańsku upodmiatawia więc słabszych, aby wyrównać ich szanse w relacjach z silniejszymi.

Osoba działająca metodą republikańską musi mieć wreszcie – i to może najbardziej kontrowersyjny aspekt tego stanowiska – instrumentalny stosunek do demokracji i demokratyzmu. Zasady równowagi sił dotyczą także wpływu na życie publiczne ze strony tzw. klasy ludowej oraz opinii publicznej. Stąd republikanin jest przywiązany do wbudowanych w państwo i wspólnotę mechanizmów stabilizujących oddziaływanie demokratycznych żywiołów, takich jak zakorzenione i silne instytucje, rządy prawa czy wolne media. Jednocześnie jest czuły na niebezpieczeństwo, że mechanizmy te zaczną sprzyjać dominacji żywiołów elitarystycznych – taka chwila byłaby bowiem czasem na docenienie tej prawdy, która zaszyta jest w populizmie. Drugą stroną medalu jest więc równie instrumentalny stosunek do elitaryzmu.

Tak rozwija się współcześnie w moim przekonaniu republikańska idea ustroju mieszanego – jako metafora antyhegemonistycznej, centrowej metody politycznej opartej na rdzeniowej idei równowagi.

Republikanizm zatem jest dla mnie zasadniczo rozwiniętą odpowiedzią na pytanie o to, czym jest dla mnie patriotyzm. Jak widać, nie jest ani rzucaniem życia w ofierze na ołtarzu ojczyzny, ani sprzątaniem po psie i płaceniem podatków. Jest wykorzystywaniem posiadanej energii kreatywnej dla osiągania rzeczy, które wzmacniają Polskę.

Republikanizm jako antypaternalizm

Co może mieć wspólnego republikańska filozofia życia z pracą, wynagrodzeniami, zarządzeniem zespołami? Zaskakująco wiele.

Najkrócej mówiąc, dziedzina stosunków pracy i dziedzina niematerialnych kapitałów będących do dyspozycji obywateli należą do najważniejszych domen, w których państwo ma do odegrania rolę offshore balancera. Dziś nie robi tego wystarczająco aktywnie, aby sprostać wymogom istniejącej społecznej nierównowagi, którą od lat punktujemy w dyskusji publicznej, mówiąc o folwarcznej kulturze pracy.

Ze względu na swoją koncentrację na dobru wspólnym i równowadze postawa republikańska w znacznej mierze sprowadza się do bycia rzecznikiem podmiotowości. Nie tylko podmiotowości międzynarodowej państwa, ale też podmiotowości organizacji zbiorowych oraz podmiotowości indywidualnej ludzi jako obywateli – i jako pracowników. Te różnopoziomowe i różnopłaszczyznowe podmiotowości są bowiem potrzebne do dobrego funkcjonowania systemu społecznych interakcji, którego produktem może być dobro wspólne. Szczególnie dziś, kiedy naszym naczelnym wyzwaniem jest wyrwanie się z peryferyjności, co wymaga zbudowania szczególnego rodzaju bogactwa. Potrzebujemy bowiem bogactwa w zasoby nienaturalne, takie jak zaufanie, otwartość i szczerość, które są niezbędnym paliwem dla innowacyjności, kreatywności i przedsiębiorczości – najbardziej strategicznych zdolności dla wspólnoty, która chce odnaleźć podmiotowość w epoce wiedzy.

Przeciwieństwem podmiotowości indywidualnej, osobistej jest uwikłanie w zależność paternalistyczną. Paternalizm to układ relacji oparty na zasadzie dobrotliwej dominacji – kontrola jest przemieszana z pomocą i selektywną szczodrością. Brak zaufania jest jego jądrem – założenie, że otoczeni paternalistyczną opieką nie mogą dobrze funkcjonować w warunkach pełnej samodzielności, stanowi jego moralne uzasadnienie. Paternalizm jest bliskoznaczny z autorytaryzmem. Może mieć twarz zarówno konserwatywną (w tej wersji będzie paternalizmem państwa żądającego od obywateli konformizmu – politycznego w życiu zawodowym, biznesie i w poszukiwaniu sprawiedliwości, obyczajowo-kulturowego w pozostałych sferach życia), jak i liberalną (w tej wersji będzie paternalizmem sprywatyzowanym – kapryśnością przedsiębiorców i szefów w firmach, feudalizmem na uniwersytetach, wymuszaniem konformizmu w kulturze i w mediach).

Paternalizm może kwitnąć tam, gdzie nie ma bazowego bezpieczeństwa – gdzie jest się egzystencjalnie na łasce i niełasce pana. Myślenie po republikańsku to pragnienie takiej wspólnoty, w której instytucja łaski pańskiej ma trudności ze znalezieniem punktów zaczepienia. Dlatego postulowana w tej książce koncepcja zarządzania opartego na bezpieczeństwie (zob. rozdział Pomost do podmiotowości) jest w swym duchu koncepcją republikańską. W oparciu o nią można by pracować po republikańsku. Ale republikanizm to tylko, jak wspominałem, etykietka przyklejona post factum, pojęciowa kondensacja powodów, którym taka organizacja pracy ma służyć. Sensem jest wielkoskalowe wyzwolenie kreatywności, innowacyjności i przedsiębiorczości. Celem pośrednim jest stworzenie warunków do budowania zaufania, otwartości i szczerości – postaw, które byłyby naiwne i nieracjonalne w środowisku przesyconym paternalizmem.