Po co nam „Nowa chadecja”, jeśli nie może być partią
W skrócie
Demokracja chrześcijańska to dużo więcej niż kilka zdegenerowanych partii. To wezwanie do niepartyjnej polityczności, w której republikański prymat dobra wspólnego spotyka się z chrześcijańskim obowiązkiem publicznego praktykowania miłości, a które nie pozwala nam się zamykać w wygodnych bańkach. Wyborów tak wygrać nie sposób, ale idee wciąż niosą potencjał zmiany świata, do której wzywa nas właściwie cała katolicka nauka społeczna z najnowszą encykliką papieża Franciszka włącznie.
Pojęcie zdegenerowane
Chrześcijańska demokracja wywołuje określone skojarzenia. Również we mnie. Niemcy, Angela, Unia Europejska. Sól, która straciła smak, rozwodniona chrześcijańska polityczność, konserwatyzm bezobjawowy. Korfanty i długo, długo nic. Zbiór pusty elektoratu Porozumienia Centrum i ostatnie podrygi politycznych ambicji Lecha Wałęsy – to już dla koneserów. Nawet nieszczęsny Mazowiecki mawiał, że jest demokratą i chrześcijaninem, a nie chrześcijańskim demokratą. Wreszcie – EPP, nieudolne próby transformacji PSL poza format partii klasowej, Hołownia i może trochę Tusk. Czyli znów – Niemcy, Angela, Unia Europejska…
Rerum novarum, czterdziestolecie i stulecie (z wyjątkiem, rzecz jasna, jego środowiskowego i pokoleniowego odczytywania w duchu jednoznacznie wolnorynkowej apologetyki), Akcja Katolicka i opcja preferencyjna na rzecz ubogich zdawały nam się jakimś zbędnym kontekstem, który ignorowaliśmy, sięgając po licealne lub akademickie podręczniki.
Od ponad dekady obracam się wśród katolików bądź to politycznie aktywnych, bądź polityką się pasjonujących. Na palcach jednej ręki mogę wymienić tych, których do życia polityką – często dobrze, po republikańsku i katolicku, rozumianą i realizowaną w etosie służby! – skłoniły jakiekolwiek chadeckie inspiracje. Ci w zdecydowanej mniejszości, którzy w ogóle chadeckość traktują dziś jako swoją istotną tożsamość, to zwykle krytycznie patrzący na swoje niegdysiejsze nieprzejednanie zmiękczeni doświadczeniem życiowym dawni twardzi konserwatyści, rzadziej nawróceni libertarianie. Albo – to o nas, koleżanki i koledzy! – republikanie, których zmęczyła niechęć świata do zrozumienia, o co im chodzi.
Nie bójmy się powiedzieć tego wprost – początek naszej środowiskowej podróży ku zrozumieniu i zainspirowaniu się chadecją, w której jednym z pierwszych dłuższych przystanków jest niniejszy numer „Pressji”, w jakimś stopniu wziął się właśnie ze zmęczenia republikańską tożsamością. W prymacie dobra wspólnego i w tęsknocie za ustrojem dobrze zmieszanym odnajduje się, co prawda, wielu z najbliższych nam myślicieli politycznych i praktyków, ale przecież i niemało naszych jawnych oponentów.
Część z nas czuje więc, że republikanizm, który w warunkach III RP miał być ideowym optimum złożonym z klasycznych korzeni, polskiej tradycji, umiłowania nieliberalnej wolności, zdrowych instytucji, prężnej wspólnoty i chrześcijańskiej antropologii, został pozbawiony treści. Dla jednych stał się ponurym sarmackim romantyzmem, dla innych ksero-paleokonserwatyzmem spod znaku nigdy nieobjawionej polskiej Tea Party.
Dla największego grona jest chyba republikanizm – wciąż twierdzę, że niesłusznie – pozbawionym faktycznego znaczenia słowem-wytrychem używanym przez tych, którzy z jakichś niezrozumiałych, być może koniunkturalnych, powodów niespecjalnie lubią słowa „konserwatyzm” lub „prawica”.
W czasach eskalujących i radykalizujących się hipertożsamości, wojen na wyrazistość i święcenia przez polityków narracyjnych tryumfów dzięki sprawnemu władaniu magiczną funkcją języka i nas do poszukiwania nowej chadecji zaprowadziła poniekąd chęć odnalezienia łatwiejszej w komunikowaniu tożsamości. Marzenie o możliwości powiedzenia innym ludziom o sobie jednym czy dwoma słowami. Tym bardziej, że w polskich warunkach tak trudny w komunikacji chrześcijański republikanizm jest właśnie dobrze rozumianą chadecją. Mało to szlachetny impuls, a jednak, podsumowując pierwszy etap tej wędrówki, jestem pewien, że warto było w tę podróż wyruszyć.
Polityczność bezpartyjna
Nie ma trudniejszej szarży niż tłumaczenie, że polityka istnieje również, a może przede wszystkim, poza partiami i walką o władzę. Wstępna wyliczanka skojarzeń nie jest przypadkowa – w ogromnej większości bierze się z pełnej kolonizacji wyobraźni politycznej (sic!) przez rzeczywistość polityczności partyjnej. Od lat dowodzimy o doniosłości politycznej roli opinii publicznej, organizacji społecznych, intelektualistów i społeczników, przekonujemy się o tym nieustannie i bijemy głową w mur. A przecież nie ma lepszego w tym wysiłku sojusznika niż nauka społeczna Kościoła.
Nie uczono nas w szkołach ani na uniwersytetach, że Leon XIII pierwszy raz w encyklice Graves et communi używał zbitki słów „demokracja chrześcijańska”(odnosił się wówczas akurat wpierw do zagadnień jej ustrojowego odczytania, nie zaś jej upartyjnienia, które przyszło później) i pisał jasno: „W naszym wypadku należy ją tak pojmować, by wykluczała wszelkie znaczenie czysto polityczne i wyrażała wyłącznie tylko dobroczynną działalność chrześcijańską na rzecz ludu. […] [B]owiem prawo natury i prawo Ewangelii są […] i pozostają niezależnymi od wszelkich stronnictw i od wszelkich zmienności wypadków”.
Konkretyzowano to przeświadczenie w kolejnych dekadach. Również tych, w których chadeckie (początkowo nie wyłącznie z nazwy) formacje polityczne święciły tryumfy. Ostatecznie doszliśmy do wskazań soborowej Konstytucji duszpasterskiej Gaudium et spes i Kompendium Nauki Społecznej Kościoła.
„Trudno znaleźć jedną pozycję czy opcję polityczną, która byłaby w pełni zgodna z wymogami wiary chrześcijańskiej. Twierdzenie, że jakaś partia lub ugrupowanie polityczne w pełni odpowiadają wymogom wiary i życia chrześcijańskiego powoduje niebezpiecznie nieporozumienia. Chrześcijanin nie może znaleźć partii w pełni odpowiadającej wymaganiom etycznym zrodzonym z wiary i przynależności do Kościoła. Jego przynależność do jakiegoś ugrupowania politycznego nie powinna być nigdy ideologiczna, ale zawsze krytyczna”– czytamy w dokumencie Papieskiej Rady Iustitia et Pax, która systematyzuje nauczanie społeczne.
„Nikomu nie wolno domagać się sankcji autorytetu kościelnego wyłącznie dla swego zadania. Niech zaś starają się w szczerej rozmowie oświecać się nawzajem, zachowując miłość jedni względem drugich i zatroskani przede wszystkim o dobro wspólne” – mówi nam zaś sobór w Konstytucji dogmatycznej o Kościele w świecie współczesnym. Święty Jan Paweł II z kolei w swoim autorskim kompendium, adhortacji Christifideles laici, zaznacza: „Stylem oraz narzędziem polityki, która chce dążyć do prawdziwego rozwoju człowieka, jest solidarność. Ta zaś wymaga czynnego i odpowiedzialnego uczestnictwa w życiu politycznym wszystkich i każdego obywatela oraz rozmaitych grup, związków zawodowych, partii: wszyscy razem i każdy z osobna jesteśmy odbiorcami polityki i jej aktorami”.
Radykalizm nauczania i rehabilitacja polityki
Co te słowa ze sobą niosą? Krytyk dostrzeże w nich asekuranctwo Kościoła (żadna partia nam się nie podoba!), strach przed konsekwencjami pełnego zaangażowania (zapisz się do partii, ale krytycznie!) i poezję w miejsce politycznego wskazania (solidarność, troska, wzajemne oświecenie, wszyscy razem i każdy z osobna). Czytelnik życzliwy, nawet jeśli niepodzielający religijnego fundamentu autorytetu Magisterium, zobaczy jednoznaczne opowiedzenie się Kościoła po stronie polityczności przednowoczesnej, w której polityka to arystotelesowskie działanie na rzecz dobra wspólnego jako ideału dobrego życia osób i wspólnot, a nie jedynie weberowski proces walki o władzę lub wpływ na nią. Nie mamy chyba wątpliwości, że niemiecki socjolog ma dziś większe poważanie niż antyczny filozof.
Powszechne powołanie do polityki (również tej partyjnej), wezwanie do nieustannego krytycyzmu wobec politycznych formacji, przekonanie, że żadna z nich nie może w pełni odpowiadać wskazaniom kościelnego nauczania, wezwanie do zakorzenionej we wzajemnej miłości rozmowy, w której mamy się nawzajem nie zwalczać, a oświecać – to więc prawdziwa bomba podłożona pod dzisiejszą rzeczywistość polityczną.
Wywrotowość kościelnej oferty również w sferze politycznej to po prostu naturalna konsekwencja radykalizmu Ewangelii. Ba, nie jest przypadkiem, że w poświęconej właśnie naśladowaniu Chrystusa w radykalizmie encyklice Veritatis splendor Jan Paweł II wskazywał, że „coraz powszechniejsza i pilniejsza jest też potrzeba radykalnej odnowy jednostek i społeczeństw, zdolnej zapewnić sprawiedliwość, solidarność, uczciwość i jawność”. W końcu jest to wezwaniem do rewolucji politycznej po chrześcijańsku.
Ale zdaje się, że tkwi w tym też polityczna mądrość. Kościół świadom jest przecież ambitności swoich radykalnych wezwań, nie tylko tych w życiu duchowym i moralnym, ale i wynikających z nich bezpośrednio polityczno-społecznych. We wskazaniach nauczania społecznego zobaczyć można także realizm (aideologiczność i ewolucjonizm wskazań) i pokorę (przestrzeń do nieustannego namysłu, dialogu i korekty), wreszcie świadomość ryzyka, zagrożeń i przesądów. „Ani oskarżenia o karierowiczostwo, o kult władzy, o egoizm i korupcję, które nierzadko są kierowane pod adresem ludzi wchodzących w skład rządu, parlamentu, klasy panującej czy partii politycznej, ani dość rozpowszechniony pogląd, że polityka musi być terenem moralnego zagrożenia, bynajmniej nie usprawiedliwiają sceptycyzmu i nieobecności chrześcijan w sprawach publicznych” (Christifideles laici, 42) – tak kwestię tę komentował Jan Paweł II w ważnej adhortacji.
Wydaje się, że największa mądrość ukryta jest w przeświadczeniu, że sfera działania demokracji chrześcijańskiej to nie tylko, a może nawet nie przede wszystkim, przestrzeń partii, walki o władzę i rozwiązań ustrojowych. To raczej pola obywatelskiej samoorganizacji, lokalnych wspólnot, działalności charytatywnej, związków zawodowych i zrzeszeń gospodarczych, przestrzeń edukacji czy świat mediów. Choć Kościół świadomie wzywa, by i w politykę partyjną się angażować, nie zgadza się na skolonizowanie przez nią całości reguł współżycia społecznego. Nie oddawajcie partii politykom niechrześcijańskim, ale też nie zostawiajcie polityki partiom – to zobowiązanie, które jest konsekwentnie aktualizowane od 130 lat przez kolejnych papieży i kościelne gremia. Kropkę nad i stawia papież Franciszek w wydanej niedawno encyklice Fratelli Tutti: „Ponownie zachęcam do rehabilitacji polityki, która jest bardzo wzniosłym powołaniem, jest jedną z najcenniejszych form miłości, ponieważ szuka dobra wspólnego”.
Chadecja nie wygra wyborów
Przekonanie o naszej grzesznej naturze uwalnia demokrację chrześcijańską od iluzji jednowektorowego postępu i utopii jednoznacznie doskonałych rozwiązań. Podobnie jak grzeszna ludzka natura każe nam nieustająco rozeznawać w sumieniu dobro i zło na nowo, dostrzegać wraz ze zmianą okoliczności naszego życia coraz to nowe zagrożenia i błędy, wciąż od początku i codziennie podejmować trud prywatnego nawrócenia, tak i w odniesieniu do rzeczywistości społecznej możemy dostrzec krzepiącą dojrzałość Kościoła. „Chrześcijańska nadzieja nadaje wielkiego rozmachu zaangażowaniu na polu społecznym, budząc ufność w możliwość zbudowania lepszego świata, ze świadomością złudności wyobrażenia o istnieniu nieskończenie szczęśliwego życia na ziemi” – to znów słowa Kompendium.
Katolickie nauczanie społeczne nie niesie więc obietnicy rozwiązania wszystkich problemów tego świata. Jest oparte, i tym różni się od ideologii, na przekonaniu, że nawet jeśli z jej pomocą rozwiążemy jedne, to pojawią się nowe, z którymi przyjdzie nam się od początku konfrontować.
Od sprawy robotniczej przez orędzie pokoju aż po ekologię integralną – wezwaniem chrześcijańskich demokratów było i jest dostrzeganie w dialogu ze światem problemów i wyzwań. Stawianie czoła to aktualne wyzwanie dobra wspólnego. Cechą charakterystyczną chadecji powinna być pokora – wobec (sic!) człowieka i Boga. Z pierwszej relacji wynika otwartość na to, że świat na Aeropagu, a więc ten symbolizujący cywilizację niechrześcijańską, często prędzej i lepiej dostrzega wyzwania świata doczesnego. Z drugiej relacji – otwartości na Boga – wynika natomiast świadomość, że na wiele pytań jako ludzie, ale też jako Kościół, nie umiemy udzielić łatwiej odpowiedzi.
„Każde pokolenie musi utożsamiać się ze zmaganiami i osiągnięciami poprzednich pokoleń i kierować je ku jeszcze wznioślejszym celom. Taka jest droga. Dobra, podobnie jak miłości, sprawiedliwości i solidarności nie osiąga się raz na zawsze; trzeba je zdobywać każdego dnia. Nie można zadowalać się tym, co już się osiągnęło w przeszłości, i poprzestać na korzystaniu z tego” – przypomina Franciszek w opublikowanej w czasie pandemii COVID-19 encyklice o braterstwie i miłości społecznej.
Wreszcie Kościół uczy nas, że potrzebne poszukiwanie tych odpowiedzi, a nawet przekonanie o posiadaniu racji w danym sporze, nie może być usprawiedliwianiem pogłębiania podziałów. Tyczy się to relacji między politykami chrześcijańskim, między Kościołem i światem, wewnątrz społeczeństw i na arenie międzynarodowej. „Zaiste, ludzka to rzecz, pozostawać w niepewności co do wielu zagadnień i różnić się między sobą w sądach: ci jednakże, którzy z całą gorącością ducha dążą do poznania prawdy, powinniby zachować przy starciu się zdań zupełny spokój, skromność i obopólne poszanowanie, ażeby różnica zdań nie doprowadzała do rozdwojenia w działaniu” – pisał Leon XIII (Graves et communi).
Przekonanie o grzesznej naturze świata i wezwanie do niepoddawania się upraszczającym ideologiom niesie za sobą jeszcze jedną konsekwencję. Musimy być gotowi na to, że nie czeka nas spektakularny, polityczny – tym razem rozumiany jako walka o władzę i szansa na realizację swojego programu – sukces. Spokój, skromność i ważenie racji z jednej, a unikanie ideologicznych uproszczeń, utopijnych recept i obietnic nieskończenie szczęśliwego życia na ziemi z drugiej strony to nie program na wygranie wyborów, trwały rząd dusz i polityczno-kulturową dominację.
Przecież sukces przynosi działanie dokładnie odwrotne. Walka o władzę karmi się niepokojem, pychą, wzajemnym ignorowaniem stron. Utopiami i obietnicami rychłego końca historii, gdy już tylko „nasi” wygrają. Widać to szczególnie dobrze w chwilach nakręcających się radykalizmów i politycznej polaryzacji, takich jak te dzisiejsze albo międzywojenne.
Stara chadecja w II RP
Zatrzymajmy się i spójrzmy na polskich partyjnych chadeków tamtej epoki. Nie odnieśli sukcesu. Mimo regionalnych wpływów, zwłaszcza na Śląsku, nie należeli nawet do naprawdę kluczowych ośrodków – ani tych intelektualnych, ani tych partyjno-wyborczych. Walczyli o przetrwanie na powierzchni. Nieustająco musieli wybierać między którymś z ówczesnych zwaśnionych plemion i w żadnej nie odnaleźli się trwale. Warto przytoczyć pokrótce historię prób balansowania między utrzymywaniem politycznej samodzielności a osiąganiem wpływu przez wchodzenie w kolejne sojusze.
W Chjenie chadecy mieli mniejszościowy udział. Chociaż często z perspektywy czasu prosty przymiotnik kusi nas, by ahistorycznie patrzeć na koalicję 1922 roku jak na formację chrześcijańsko-demokratyczną, to należy zaznaczyć, że faktycznie taka była, ale zdominowana przez inne nurty niż chadecja. W szerokim bloku centroprawicowym dominującą rolę odgrywali narodowi demokraci i przedstawiciele innych nurtów bliższych tradycyjnej prawicy.
Widać to dobrze w strukturze przedwojennego Sejmu I kadencji, w którym po wspólnym starcie powstawały osobne kluby. Formacji chadeckiej przypisać można, bez wchodzenia w partyjne niuanse, zmienność szyldów i niezwykle częste w tej kadencji zmiany klubowej przynależności – ok. 40-50 miejsc w 444 osobowej izbie. Tymczasem prawicy endeckiej i ziemiańskiej możemy łącznie przyznać 150 mandatów. Chadecy cieszyli się reprezentacją podobną do ówczesnego PPS-u, a mniejszą od obu formacji ludowych. Siłą rzeczy więc nawet w centrum sceny politycznej stali w cieniu silniejszego i bardziej wyrazistego tożsamościowo „Piasta”.
W epizodach rządów Chjeno-Piasta chadecy odgrywali, co prawda, niebagatelną (bez nich nie mógłby zaistnieć), ale nie wiodącą rolę. W drugim rządzie Witosa (przypomnijmy – pół roku) mogli pochwalić się jednym resortem – Ministerstwem Sprawiedliwości kierowanym przez Stanisława Nowodworskiego. W drugim rządzie Grabskiego, najbardziej trwałym z gabinetów tamtej epoki (blisko dwa lata!), mieli jednego przedstawiciela – ministra kolei, Kazimierza Tyszkę. W rządzie Skrzyńskiego (rok) Polskie Stronnictwo Chrześcijańskiej Demokracji znów odpowiadało za wymiar sprawiedliwości (Stefan Piechocki). Przedstawiciel Narodowej Partii Robotniczej (formacji chadecji bliskiej, ale idącej do połowy lat 30. drogą odrębną od narodowców, socjalistów, jak i chadeków), Adam Chądzyński zajmował się koleją.
W trzecim rządzie Witosa reprezentacja szeroko rozumianej opcji chadeckiej, tak PSChD, jak i NPR, była największa w epoce. Objęła blisko 1/3 rządu, po dwa resorty. Na cztery dni, przypomnijmy, bo ponowne wyklarowanie się centro-prawicowej większości po latach sejmowego chaosu skończyło się krwawym zamachem stanu Józefa Piłsudskiego i jego popleczników.
Losy Wojciecha Korfantego w tym czasie (z jego niespełniona rolą w polityce ogólnokrajowej – nieudaną misją rządową, próbą budowy chadeckiej opinii publicznej przez prasę i wreszcie postawieniem przed sąd marszałkowski, ówczesnym odpowiednikiem dzisiejszego Trybunału Stanu) na aktualnym numerze „Pressji” opisuje Michał Muszalik. Życiorys Korfantego dość dobrze pokazuje brak faktycznej sprawczości chadeków w polityce ogólnonarodowej w epoce, w której historycznie widzieć moglibyśmy czas największego politycznego wpływu polskiej chrześcijańskiej demokracji.
Jak w krótkim epizodzie pełnej, acz niezwykle chaotycznej demokracji II RP stali oni w cieniu prawicy zdominowanej przez narodowych demokratów, tak i po przewrocie majowym również w antypiłsudczykowskiej opozycji nie odgrywali wiodącej roli. Wybory w 1928 roku oznaczały dla chadeków konieczność budowy centrowego sojuszu z „Piastem”, który nie przyniósł spektakularnego sukcesu – zyskał łącznie niespełna 7% głosów i po kilkanaścioro posłów dla każdej z centrowych partii.
Epizod centrolewu budowany na fundamencie sprzeciwu wobec umacniającej się sanacyjnej dyktatury nie mógł już przynieść przełomu. Regionalne, charakterystycznie zdywersyfikowane sojusze kolejnych głosowań – gdzieś z „Piastem”, gdzie indziej ze Stronnictwem Narodowym, gdzieniegdzie nawet z piłsudczykowskim Bezpartyjnym Blokiem Współpracy z Rządem – przynosiły coraz mniej spektakularne efekty i postępujące secesje. Kolejne grupy co jakiś czas odchodziły do obozu sanacyjnego, tworzyły rachityczne, mniejszościowe, pozbawione znaczenia frakcje.
Polityczna słabość wraz z umacnianiem się piłsudczykowskiego reżimu zawiodła chrześcijańskich centrowców na polityczną banicję. Jedynym faktycznym sukcesem Frontu Morges – powołanej w 1936 roku emigracyjnej platformy współpracy Ignacego Paderewskiego, Władysława Sikorskiego, Józefa Hallera, Wojciecha Korfantego, Karola Popiela – była konsolidacja faktycznych resztek politycznych organizacji w kraju. Zjednoczenie tzw. czystej chadecji dwudziestolecia, formacji robotników narodowo-chrześcijańskich i Związku Hallerczyków przyniosło w 1937 powstanie Stronnictwa Pracy. Nie dane mu jednak już było politycznie zaistnieć w rzeczywistości niepodległego państwa.
Uczulenie Polaków na chadeckie partie
Nie przywołałem tej opowieści dla historycznej sprawiedliwości. Jest, jak sądzę, celną egzemplifikacją tego, na jaki los co do zasady skazani są polscy chadecy koncentrujący się na partyjnej aktywności. Samodzielnego podmiotu z poparciem na granicy zdolności do samodzielnego przetrwania. Przy bardziej realistycznym podejściu – mniejszościowego koalicjanta któregoś z dwóch wielkich bloków, być może w optymistycznym scenariuszu czasem pełniącego rolę języczka u wagi. Taka zdaje się natura tej orientacji politycznej w Polsce. Przecież i w III RP wyglądało to bardzo podobnie.
Czy to Partia Chrześcijańskich Demokratów Krzysztofa Pawłowskiego i Pawła Łączkowskiego, czy kolejne formacje ludowo-chrześcijańskie Artura Balazsa, czy wreszcie umiarkowane formacje konserwatywne bliskie chadeckiej wrażliwości i sytuujące się bliżej centrum politycznego spektrum – od Frakcji Prawicy Demokratycznej Aleksandra Halla przez Koalicję Konserwatywną Kazimierza Ujazdowskiego aż po bliższe naszej epoce formacje, takie jak Polska XXI, Polska Jest Najważniejsza czy Porozumienie – nie były zdolne do zbudowania długotrwałej, politycznej samodzielności.
I w ostatnich miesiącach krótkotrwała nadzieja na pojawienie się zaczątków nowego, umiarkowanie konserwatywnego i proobywatelskiego centrum polskiej sceny politycznej nie przyniosła przełomu. Obudzona dobrym wynikiem sojuszu Polskiego Stronnictwa Ludowego z Pawłem Kukizem i grupą konserwatystów Marka Biernackiego zgasła, gdy autor tego porozumienia, Władysław Kosiniak-Kamysz, uzyskał w wyborach prezydenckich wynik w granicach błędu statystycznego. To klasyczne w III RP poparcie elektoratu chadeckiego.
Wszystkie te inicjatywy łączyły się, zawiązywały sojusze, rozdzielały, chwilowo zyskiwały wpływy w momencie powszechnego zjednoczenia przeciw postkomunistom, po czym znów popadały w niebyt. Grono może kilkuset osób nieustannie się rotowało, szukało szansy, ale nie mogło znaleźć elektoratu. W ostatnich dwóch dekadach politycy takich formacji, którzy chcieli zachować polityczną aktywność, musieli zapisać się do któregoś z dwóch wielkich obozów. Obozów, które poniekąd były budowane u swego zarania na chadeckim korzeniu, to odrzucały solidarnie różne elementy chadeckiej tożsamości.
Najbardziej wpływowa formacja chadecka III RP, Porozumienie Centrum, musiała wraz z liderami porzucić swoją umiarkowaną tożsamość i przekształcić w konserwatywno-socjalne, centralistyczne i zagospodarowujące różne odcienie populizmu Prawo i Sprawiedliwość. Platforma Obywatelska, choć formalnie przynależąca do chadeckiej rodziny europejskiej, szybko zapomniała o swoich światopoglądowych korzeniach z czasów Deklaracji Ideowej – „przywrócić blask tradycyjnym ideałom republikańskim”, „fundamentem cywilizacji Zachodu jest Dekalog” czy par excellence chadeckie „Platforma Obywatelska chce być miejscem spotkania i wspólnej aktywności dla uczestników zaprzyjaźnionych stowarzyszeń i organizacji, dla ludzi podzielających nasze ideały, lecz poświęcających się nie działalności politycznej, ale pracy w swoim zawodzie lub środowisku” (Program PO, 2007) i Deklaracji Krakowskiej – „będziemy bronić praw religii, rodziny i tradycyjnego obyczaju, bo tych wartości szczególnie potrzebuje współczesna Europa”.
Powiedzmy sobie to wprost. Gdyby partie Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska nie porzuciły swych założycielskich ideałów, ale konsekwentnie chadecką metodą i treścią próbowały istnieć na scenie politycznej, to najpewniej nie podzieliłyby polskiej sceny politycznej między siebie, a Polaków przy okazji, na dwie dekady. Podzieliłyby raczej… los wymienionych wcześniej rachitycznych ugrupowań umiarkowanej centroprawicy. Droga radykalnej, populistycznej centroprawicy socjalnej z jednej strony, a bezideowej partii władzy z ciągotami ku neoliberalnej centrolewicy okazała się wyborczo dużo skuteczniejsza.
Drogą do politycznej dominacji okazały się konflikt, polaryzacja, eskalacja różnic zamiast pielęgnowania punktów wspólnych. Gdyby w 2005 roku Kaczyński i Tusk mieli myśleć kategoriami chrześcijańskiej polityczności, to z dużą dozą prawdopodobieństwa ich osobisty wpływ na politykę ostatnich kilkunastu lat byłby w ostatecznym rachunku znacznie mniejszy, choć pewnie wspominalibyśmy ten epizod z nostalgią.
Siła w słabości
Sądzę, że ta retrospektywa była niezbędna, by zrozumieć, dlaczego chrześcijańska polityczność z tak dużym sceptycyzmem od swego początku podchodzi do partyjności. Kościół w swojej wielowiekowej mądrości wie, że pryncypializm i integralność nie są drogą, która co do zasady może prowadzić do zdobycia i konsolidacji władzy. Jeśli katolicy w polityce postępujący zgodnie za wskazaniami swego Kościoła nie mają zostać oszukani, to Kościół nie może im obiecywać gwarancji doczesnego sukcesu. To właśnie sprawia, że katolicka nauka społeczna jednocześnie wzywa wiernych do przemiany świata, również w jego politycznym wymiarze, i kładzie nacisk na inne obszary polityczności – opinię publiczną, działalność zrzeszeń, zaangażowanie w życie mniejszych wspólnot.
Niesie też potężny ideowy bagaż, który na szczęście przenika najróżniejsze środowiska twardej polityczności. Pomocniczość, solidaryzm, działanie na rzecz pokoju, godność pracy, etyczny wymiar wolnej przedsiębiorczości, troska o środowisko naturalne, sprawiedliwy ład międzynarodowy – to wszystko w jakimś sensie są składowe politycznego konsensusu.
Jak to się stało, że mimo swej nierealizowanej natury wiele z powyższych, integralnych dla rozumowania chadeckiego kategorii ufundowało powojenny sposób myślenia europejskich polityków demokratycznych? Opisuje to na naszych łamach Andrzej Kohut. Było to możliwe wobec bezprecedensowej hekatomby, którą przyniosły dwie wojny i dwa XX-wieczne totalitaryzmy.
Prorocy bez broni
Leopold Caro, przedwojenny profesor ekonomii Uniwersytetu Lwowskiego, z pochodzenia Żyd, propagator solidaryzmu społecznego, był intelektualistą stroniącym od politycznego realizmu nie tylko w jego złym znaczeniu. Konsekwentnie prezentował w swej publicystyce z najwyższą powagą i niebywałym patosem idealistyczne wizje. Momentami wręcz ocierał się o groteskę. Tym bardziej lektura jego ostatniego i najbardziej dojrzałego eseju, broszury Problem społeczny w katolickim oświetleniu (wydanej w 1936 roku przez Akcję Katolicką) skłania do zadumy i zaskakuje celnością przewidywań.
„Szalona nienawiść wśród narodów europejskich, chciwość, żądza władzy i podbojów u wszystkich, nie uspokoiły się po wielkiej wojnie światowej. […] Mamy wszelki powód obawiać się nastania rządów Japonii i pogodzonych z nią Chin na kuli ziemskiej, oraz najazdu świata arabskiego nazajutrz po wiszącej w powietrzu nowej wojnie europejskiej, jeśli Europa dzisiejsza nie zrozumie rychło, że jedyne jej zbawienie, ostatnia deska ratunku jest w powrocie do żywej wiary w Boga i Chrystusa, a więc i w rozwiązaniu przy jej pomocy kwestii społecznej. Europa dziś i narodowo i klasowo skłócona, w większości pogańska, ulegnie z pewnością, zwłaszcza w razie wyczerpania jeszcze jedną wojną, najazdowi obcych, który byłby tylko wznowieniem najazdów Tatarów i Arabów dawnych. Tylko Europa po katolicku solidarna stawić mu potrafi czoło. A któż pogodzi narody, kto zbliży różne warstwy społeczne, jeśli nie pasterz najwyższy przy pomocy dzieła Akcji Katolickiej?!” – pisał Caro.
Osiem lat później Jerzy Braun, inny polski marzyciel, przywódca Federacji Organizacji Narodowo-Katolickich „Unia”, chadeckiej organizacji czasów wojny, ostatni Delegat Rządu na Kraj i redaktor Testamentu Polski Walczącej (więcej o powojennych losach jego środowiska pisał Bartosz Wójcik), stworzył maksymalistyczny program nie tylko dla powojennej Polski, ale Europy i właściwie całego świata.
Braun zaznaczał: „Druga wojna światowa zbliża się do końca. […] Wali się w gruzy stary świat materializmu i amoralizmu, zgangrenowany zasadą siły przed prawem. Co powstanie na jego miejsce? Jaki system moralny i polityczno-gospodarczy utrwalą Zjednoczone Narody? Skądś musi wyjść inicjatywa wielkiej Przemiany […] Amoralizm polityczny i społeczny doprowadził do takiego zaostrzenia klasowych i rasowych egoizmów, że ludzkość doszła w szczytach cywilizacji materialnej do barbarzyństwa i okrucieństwa nieznanego wprost w dziejach. Jedyne wyjście z takiej ślepej ulicy – to rozszerzenie chrześcijańskiego imperatywu moralnego na całą dziedzinę instytucji publicznych i stosunków społecznoekonomicznych” (Braun, 1942).
Przedwojenne prognozy Caro mogły wydawać się wówczas kasandrycznym krzykiem rozpaczy niewysłuchanego idealisty. Uderza, jak celnie trafił ze swymi prognozami, łącznie z tym, że po wielkiej wojnie to chadecy budowali zręby i europejskiej solidarności, i nowego gospodarczego ładu.
Kompleksowa propozycja Brauna, spisana w broszurze Unionizm. Podstawowe zasady doktryny, nie doczekała się realizacji w swojej chrześcijańskiej odsłonie. Jednak w jej brzmiących dziwacznie postulatach odnaleźć możemy szereg trafionych przewidywań kształtu i wyzwań powojennego ładu.
Przykład? Kiedy Braun postuluje czwartą władzę ideowo-kierowniczą, widzimy totalizm. Gdy jednak pochylimy się nad tym, co znaczyć miało stwierdzenie, że „nie może ona brać udziału w bezpośrednim rządzeniu państwem, gdyż jedynym jej zadaniem jest stanie na straży prawdy, wytyczenie kierunku ku najwyższemu celowi państwa i człowieka i czuwanie, by rząd i stronnictwa polityczne nie zboczyły odeń zbyt daleko” (Tamże), zrozumiemy, że w wizji polskiego mesjanisty znajdziemy zapowiedź powszechnego ustanowienia w powojennej Europie kelsenowskich sądów konstytucyjnych.
„Również dzisiejszy świat potrzebuje świadectwa proroków bez broni, będących, niestety, przedmiotem żartów w każdej epoce” – przypomina nam Kościół. Historia XX w. pokazuje, że z chadeków często się śmiano, a z biegiem czasu rzeczywistość przyznawała im w zaskakującym stopniu rację.
Sól w oku nowoczesności
Chadecki program, choć nie okazał się zdolny do święcenia tryumfów w zmierzających ku totalizmom nowych demokracjach i nie miał siły powstrzymać wojennego szaleństwa, okazał się depozytem, który udało się przenieść (również dzięki na co dzień uciążliwej w polityce pryncypialności i integralności depozytariuszy) przez wojenne morze krwi i zbudować na nim, przynajmniej na jakiś czas, istotnie bardziej sprawiedliwy i bezpieczniejszy świat. Nie z naszej winy nie mogło się to ziścić w Polsce, jednak ukształtowało ład w Europie, w którym i my dziś funkcjonujemy.
Może więc właśnie po to jest chadecja. Byśmy na co dzień, będąc solą w oku nowoczesnej polityczności, nieśli ten depozyt przez kolejne dekady. Byśmy próbowali nim żyć, wdrażać go, ćwiczyć w najróżniejszych politycznych wymiarach zgodnie z możliwościami i osobistym powołaniem. Mamy go interpretować, aktualizować, dopasowywać do coraz to nowych wyzwań.
To właśnie rola poetów społecznych, jak we Fratelli Tutti papież Franciszek nazywa niepartyjne ruchy ludowe ważne dziś w Ameryce Południowej, żywo przypominające polską „Solidarność”. „Chociaż irytują, chociaż niektórzy «myśliciele» nie wiedzą, jak je sklasyfikować, musimy mieć odwagę uznać, że bez nich demokracja zanika, zamienia się w slogan, formalność; traci swój reprezentatywny charakter i staje się bezcielesna, ponieważ pozostawia lud w jego codziennej walce o godność, w budowaniu swego losu” – przekonuje Ojciec Święty.
Powszechność papieskiego przesłania każe nam szukać w tych słowach inspiracji we wszystkich dostępnych nam formach obywatelskiej polityki. Od świeckich środowisk chrześcijańskich po ruchy miejskie, od organizacji charytatywnych po partie polityczne, od uniwersytetów po media, od przedszkoli po miejsca pracy, od parafii po związki pracodawców. Wszystko po to, byśmy ostatecznie wiedzieli, co i jak budować po kolejnej, zapewne nieuniknionej samobójczej próbie naszej cywilizacji.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.