Czy warto umierać za mechanizm praworządnościowy? Dla państw UE to tylko wygodny pretekst dla ważniejszych spraw
W skrócie
Kwestia rządów prawa spadła państwom tzw. oszczędnej piątki (na czele z Austrią i Holandią) jak z nieba. Można nią bowiem szantażować unijny Wschód, za którym nikt na Zachodzie czy Południu nie będzie płakać. Jednocześnie pozwoli wprowadzić do logiki funkcjonowania UE mechanizm, który w przyszłości będzie można wykorzystać także do dyscyplinowania łasych na unijne fundusze państw Południa.
Za kilka dni w Brukseli na szczycie Rady Europejskiej rozstrzygną się (albo i nie) dalsze losy nowego unijnego budżetu (Multiannual Financial Framework, MFF) i Funduszu Odbudowy (Recovery and Resilience Facility, RRF). Ten ostatni jest częścią kompleksowego programu Przyszłe Pokolenie UE (Next Generation EU, NGEU). Napisałem: „rozstrzygną albo i nie”, bo konia z rzędem temu, kto jest w stanie przewidzieć ostateczny wynik trwających negocjacji. W normalnych czasach powiedzielibyśmy zapewne, że prędzej czy później liderzy europejskich państw dojdą do porozumienia. Czasy jednak nie są normalne, i to co najmniej od dekady. Dziś zostaje nam tylko kreślenie scenariuszy i szacowanie prawdopodobieństwa ich wystąpienia.
Trzy pozornie poboczne, a tak naprawdę kluczowe konteksty całej sprawy
Zanim przejdziemy do analizy możliwych scenariuszy, trzeba poczynić kilka wstępnych, choć ważkich, spostrzeżeń, bez których jakakolwiek próba analizy tego, co dzieje się obecnie na unijnej scenie, skazana jest na porażkę. Spostrzeżeń, które niestety bardzo często umykają nam w debacie publicznej, co w efekcie prowadzi do krążenia w obiegu medialnym opowieści niemających za wiele wspólnego z rzeczywistością.
Zacznijmy od najbardziej trywialnej z możliwych obserwacji – współczesny świat jest rzeczywistością niezwykle złożoną. Jak lubi mawiać prof. Grzegorz Kołodko (swoją drogą myślę, że do historii przejdzie właśnie dzięki tej frazie), „wiele rzeczy dzieje się tak, jak się dzieje, bo wiele rzeczy dzieje się naraz”. Pandemia COVID-19 radykalnie przyśpieszyła wiele procesów, których świadkami jesteśmy od co najmniej kilku lat.
Z perspektywy prognozowania przyszłości UE kluczowe znaczenie ma rewizja globalizacji. Globalizacja, jaką znamy, zaczęła się od liberalizacji międzynarodowego handlu, a dziś za sprawą wojen celnych i pojawiania się silnych regionalnych bloków handlowych oraz słabnięcia Światowej Organizacji Handlu (WTO) jakiś etap globalizacji na naszych oczach się kończy. Możliwe, że czeka nas regionalizacja globalizacji, która niesie dla świata i Europy zarówno szanse, jak i wyzwania.
Z oczywistych przyczyn nie jest to obojętne UE, zwłaszcza Niemcom, którzy swoją aktualną potęgę gospodarczą zbudowali właśnie na fundamencie multilateralizmu i wolnego handlu. Jeśli ktoś myśli, że wraz z końcem ery Trumpa w polityce międzynarodowej wrócimy do tego, co było przed nią, ten się zawiedzie.
Złudzeń nie mają z pewnością niemieccy liderzy polityczni, których perspektywa wykracza daleko poza europejskie podwórko, co ma bardzo istotne konsekwencje dla oceny działań podejmowanych przez Berlin. Wbrew opiniom niektórych polskich polityków i ekspertów z obu stron barykady politycznego sporu nasz kraj nie odgrywa tak szczególnej roli w polityce zagranicznej RFN, jak się im wydaje.
Nota bene coraz mniej znacząca prawdopodobnie będzie też Francja. Jeszcze rok temu wydawało się, o czym pisałem w styczniu 2020, że prezydent Emmanuel Macron doprowadzi do niemiecko-francuskiej równowagi. Udało mu się osiągnąć kilka spektakularnych, dyplomatycznych zwycięstw nad Berlinem, co zresztą skutkowało niespotykanym w ostatnich dekadach wzrostem napięć między Francją a RFN. Jednak pandemia dosłownie zmiotła Paryż z pierwszego pokładu Wspólnoty, a strategiczne ambicje prezydenta Francji, które co jakiś czas wygłasza on w kolejnych szumnych wywiadach (ostatni ukazał się 12 listopada na łamach Le Grand Continent), bardziej żenują, niż intrygują (piszę to z perspektywy nie Warszawy, ale właśnie Berlina).
W tym kontekście trudno się zatem dziwić, że niemieckie elity polityczne przestały (nawet w wymiarze wyłącznie symbolicznym) oglądać się na prezydenta Macrona postulującego budowę europejskiej autonomii strategicznej i zaczęły wysyłać do Waszyngtonu sygnały dotyczące konieczności odbudowy transatlantyckiego partnerstwa zakładającego m.in. skorzystanie z amerykańskiego potencjału odstraszania nuklearnego.
Drugie spostrzeżenie wstępne dotyczy narastających napięć i podziałów w samej UE, tzn. między Północą i Południem. Ten proces narasta od kilkunastu lat, a jego katalizatorem było wprowadzenie waluty euro w 2002 r. i wielkie rozszerzenie dwa lata później. Wtedy to strumień inwestycji (a wraz z nim przemysł) ruszył z Południa na Wschód Europy, a pozostałe w basenie Morza Śródziemnego firmy za sprawą „uwspólnotowienia” waluty stopniowo zaczęły tracić swoją konkurencyjność. Kryzys 2008 r. jedynie ten proces przyśpieszył, a zachodnioeuropejska elita polityczna, próbując ratować swoją skórę przed rosnącymi w siłę ruchami populistycznym, skierowała niechęć swych społeczeństw na nowe państwa członkowskie, które „ukradły” im dobrobyt.
W efekcie tego jeszcze przed przejęciem władzy w Polsce przez rząd Prawa i Sprawiedliwości nasz region zaczął być wypychany z głównego, europejskiego stołu. Marginalna rola, jaką państwa Europy Środkowej odegrały podczas lipcowego szczytu UE, nie jest zatem wyłącznie „zasługą” Jarosława Kaczyńskiego czy Viktora Orbána, ale skutkiem o wiele dłużej trwających procesów, na które starałem się zwrócić uwagę w analizie podsumowującej wyniki ostatnich unijnych negocjacji nad MFF i RRF.
Trzecie spostrzeżenie dotyczy już samej Polski. Jesteśmy piątym państwem co do wielkości (mierzonej liczbą ludności) i szóstą gospodarką (mierzoną wartością PKB) w UE. Ponadto (nawet jeśli tylko nieoficjalnie) Polska traktowana jest w Unii jako reprezentant głosu naszej części Europy. Co prawda, to niewiele ponad 10% unijnego PKB i 20% mieszkańców Unii, ale jednocześnie to aż 11 państw, co nie pozostaje bez znaczenia w kontekście systemu głosowania w Radzie UE. Jednak nawet i to nie daje nam bezpośrednio szans zablokowania decyzji w głosowaniu większościowym (tam potrzeba co najmniej 13 państw lub co najmniej 35% obywateli Wspólnoty). Niemniej jednak solidarne współdziałanie całego regionu stanowi potencjalne wyzwania dla starych państw członkowskich.
Dlatego nawet jeśli oni traktują nas jak członków drugiej kategorii, a czasem wręcz zbędny balast, to teoretyczne mamy niezerową szansę, żeby próbować wpływać na kształt procesu integracji europejskiej i podwyższać koszt transakcyjny dla Zachodu. Teoretycznie, bo Warszawa, wchodząc w bezsensowny spór z Brukselą na temat reformy wymiaru sprawiedliwości, na co wskazywałem jesienią 2019 r. w podsumowaniu polityki europejskiej rządu Zjednoczonej Prawicy, skutecznie się tego wpływu pozbawiła i pozwoliła zrzucić na Polskę odpowiedzialność za pozbawienie nas miejsca przy decyzyjnym stole. Jednocześnie obóz dobrej zmiany dał krajom Północy idealny pretekst do stworzenia mechanizmu, którym będzie można szachować nie tylko nas, ale i biedniejące Południe.
Pierwszoplanowe starcie: Północ vs. Południe
Mając na uwadze te trzy opisane wyżej spostrzeżenia, możemy przejść do próby zrozumienia, czego tak naprawdę jesteśmy świadkami. Trzeba postawić sprawę jasno – w tym całym zamieszaniu niemal w ogóle nie chodzi ani o Warszawę, ani o Budapeszt, choć oczy całej europejskiej opinii publicznej zwrócone są obecnie głównie w tym kierunku. O co zatem chodzi? Państwa Północy, dziś określane mianem oszczędnej czwórki albo i piątki (frugal four/five), będące z jednej strony największymi beneficjentami wspólnej waluty (mowa zwłaszcza o Holandii i Austrii), a z drugiej największymi płatnikami netto do unijnej kasy, od dłuższego czasu poszukiwały sposobu na ograniczenie unijnego budżetu poprzez wprowadzenie jakichś zasad warunkowości.
Kwestia rządów prawa spadła im jak z nieba, można nią bowiem szantażować unijny Wschód, za którym nikt na Zachodzie lub Południu nie będzie płakać, a jednocześnie wprowadzić do logiki funkcjonowania UE mechanizm, który w przyszłości będzie można wykorzystać także do dyscyplinowania państw Południa, które są łase na unijne fundusze (pomijam fakt, że te środki się im należą, bo Holendrzy bogacą się od lat nie tylko swoją pracą, ale także kosztem Hiszpanów czy Włochów za sprawą wad konstrukcyjnych strefy euro).
W tym sensie odejście od zasady jednomyślności na rzecz większości kwalifikowanej w procesie nakładania kar na państwa członkowskie stanowi milowy krok w procesie integracji europejskiej – dotychczas ukaranie jednego państwa było niemal niemożliwe. Obecnie stanie się to stosunkowo łatwe.
Wystarczy przekonać kilka krajów Południa, że bez ukarania Warszawy czy Budapesztu nie ma szans na uruchomienie RRF lub większych środków z MFF, a za kilka miesięcy uzmysłowić Polsce i Węgrom, że mogłyby dostać jednak jakieś pieniądze, gdyby zagłosowały przeciw Rzymowi czy Madrytowi.
Brzmi banalnie, ale nie jestem jedynym, który dostrzegł, że państwa Północy są jedynymi wygranymi lipcowego szczytu, gdyż zastawiły bardzo sprytną pułapkę umożliwiającą im w miarę bezpieczne szachowanie całej Wspólnoty. Bezpieczne, bo Niemcy jako kraj Północy i największy beneficjent strefy euro zrobią wiele, aby w każdej sprawie przeciw pozostałym państwom Północy zbudować mniejszość blokującą w Radzie UE (a gdy dysponuje się ponad 80 milionami obywateli i zasobami finansowymi do „przekonania” najmniejszych państw członkowskich, nie wydaje się to nieosiągalne). Dotyczy to zresztą także samego RRF, gdyż Krajowe Plany Odbudowy stanowiące podstawę do uruchomienia środków mają być zatwierdzane nie przez Komisję, ale przez Radę UE, i to większością kwalifikowaną.
Trzeba jednak jasno stwierdzić, że wprowadzenie logiki karania będzie bombą podłożoną pod cały proces integracji europejskiej, ponieważ może to uruchomić zwierzęce instynkty państw członkowskich. Nie ulega bowiem (moim zdaniem) wątpliwości, że mechanizm ten nie będzie czysto hipotetyczny – nie po to państwa Północy włożyły tyle wysiłku w jego wypracowanie, by teraz z niego nie skorzystać. Jeśli uda się go uruchomić, to kwestią tygodni będzie jego przetestowanie w praktyce.
Istnieje zresztą jeszcze jeden powód, dla którego kwestia praworządności, a dokładniej respektowania wartości UE z art. 2. Traktatu o Unii Europejskiej, zapisanych w Karcie Praw Podstawowych, jest dla państw Północy prezentem z nieba. Mając na uwadze dominujący światopogląd europejskiej opinii publicznej, która znajduje także swój wyraz na forum Parlamentu Europejskiego, można stwierdzić, że całe odium związane z wprowadzeniem tego niebezpiecznego z perspektywy przyszłości UE mechanizmu spadnie na biedaków ze Wschodu.
Nawet umiarkowani politycy niemieccy, którzy zdają sobie sprawę z ryzyka związanego z wprowadzeniem tej zasady, nie są w stanie postawić się w tradycyjnej dla niemieckiej polityki zagranicznej roli zaufanego pośrednika (ehrlicher Makler) między zwaśnionymi stronami. Amsterdam brutalnie to wykorzystuje ‒ przegłosowując na forum niderlandzkiego parlamentu ultimatum: „albo praworządność, albo holenderskie weto”, holenderski premier, Mark Rutte, jeszcze bardziej zawęził i tak niezwykle skąpe pole manewru dla niemieckiej prezydencji.
Zresztą polskie lub węgierskie weto jest z perspektywy Amsterdamu (ale także Wiednia) bardzo korzystne – oto będzie można pogrzebać rękami Warszawy i Budapesztu cały projekt RRF, na który Holendrzy od samego początku patrzyli niechętnie. Z perspektywy państw Północy jest to zatem sytuacja win-win – RRF może nie zostać w ogóle uruchomiony, a nawet jeśli, to będzie obwarowany (podobnie zresztą jak MFF) takimi zasadami, które umożliwią jego skuteczne ograniczenie w przyszłości.
Niemcy- całe to zamieszanie nie jest im na rękę
Wróćmy jednak do niemieckiej prezydencji. Wbrew pojawiającym się w Polsce opiniom Berlinowi naprawdę zależy na znalezieniu porozumienia, najlepiej w tym roku. Istnieją co najmniej trzy przesłanki, które przemawiają za taką tezą. Po pierwsze, w przeciwieństwie do innych państw Zachodu, RFN korzysta na współpracy gospodarczej z krajami Europy Środkowej. Nawet jeśli wzajemne relacje handlowe są praktycznie niezależne od chłodu w relacjach politycznych (w mijającym roku wskoczyliśmy na piąte miejsce w rankingu partnerów handlowych Niemiec), to wypchnięcie Polski czy Węgier z pierwszego kręgu integracji europejskiej (np. poprzez ograniczenia w dostępie do funduszy strukturalnych czy rynku wewnętrznego) stanowiłoby dla Berlina poważny problem.
Po drugie, Niemcy zdają sobie sprawę, że zgoda na ten mechanizm będzie skutkować rozchwianiem całej Wspólnoty, nie tylko na Wschodzie, ale także na Południu, a stabilność UE stanowi rację stanu RFN.
Mam świadomość, że Berlin może próbować taktycznie rozgrywać to zamieszanie w celu osłabienia rządu Zjednoczonej Prawicy w Polsce, który za sprawą m.in. jesiennej fali pandemii i strajków kobiet znalazł się w bardzo trudnym położeniu, ale niespecjalnie potrafię uwierzyć, że Niemcy sami z siebie sprowokowali kryzys wokół praworządnościowego rozporządzenia. Co więcej, przyjęcie go w aktualnym kształcie politycznie umocni Parlament Europejski, w którym, co prawda, Niemcy mają bardzo silną pozycję, ale niezbyt są zachwyceni perspektywą dalszego wzmocnienia tej instytucji.
Po trzecie wreszcie, brak porozumienia będzie świadectwem niezdolności Berlina do ułożenia spraw na europejskim podwórku, co nie jest bez znaczenia w momencie, w którym wchodzimy w rozmowy o nowym transatlantyckim partnerstwie, gdzie UE pod przewodnictwem Niemiec ma być bardziej asertywna. Zresztą konieczność ratowania tego, co wielkim trudem udało się Berlinowi poskładać podczas lipcowego szczytu Rady Europejskiej, zabiera czas i odciąga uwagę od innych ważnych procesów, w tym np. od finalizowania rozmów dotyczących brexitu czy dziejącej się na naszych oczach rewizji globalnego ładu handlowego. Co więcej, ewentualne fiasko na froncie budżetowo-praworządnościowym czy brexitowym może stanowić poważny uszczerbek dla globalnej pozycji negocjacyjnej RFN.
Warto przy tym podkreślić, że brak porozumienia oznacza de facto konieczność rozpoczęcia od nowa negocjacji nad RRF, ale już w formule międzyrządowej w gronie 25 państw członkowskich. W przeciwieństwie np. do Europejskiego Mechanizmu Stabilności (ESM), który działa w oparciu o taką właśnie umowę, RRF będzie jednak wymagać znacznie trudniejszych negocjacji, bo państwa-sygnatariusze takiego nowego porozumienia będą musiały występować przed stroną trzecią w postaci instytucji rynku finansowego już nie jako jeden podmiot (w praktyce Komisja Europejska), ale 25 podmiotów.
Co więcej, na mocy ewentualnego porozumienia dług będą musiały zaciągnąć poszczególne państwa członkowskie, a nie cała UE jako podmiot prawa międzynarodowego. To z kolei uniemożliwi spłatę zobowiązań z dochodów własnych Wspólnoty, np. z tytułu tzw. podatku o plastiku (plastic tax), który wchodzi w życie w 2021 r., czy planowanych w niedalekiej przyszłości: podatku cyfrowego (digital tax) i cła węglowego (Carbon Border Adjustment Mechanism), co w jakiejś mierze było argumentem, za sprawą którego udało się uzyskać zgodę oszczędnej piątki. Państwa te jako płatnicy netto nie chciały bowiem gwarantować spłaty wspólnych zobowiązań jedynie przyszłymi składkami członkowskimi.
Rozwiązanie w postaci umowy między 25 państwami w praktyce nie różni się znacznie od tzw. koronaobligacji, które były przedmiotem burzliwych i nieudanych negocjacji wiosną 2020 r. i wobec których zdecydowany sprzeciw wyraziły państwa Północy. To zaś oznacza, że wraz z odrzuceniem RRF zabawa zaczyna się od nowa i otwieramy znowu otwieramy puszkę Pandory ze wszystkimi konfliktami, które towarzyszyły nam w ostatnich miesiącach i które udało się jakoś połatać lipcowymi konkluzjami Rady Europejskiej. Co prawda, z różnych stron płyną głosy, że da się taką nową umowę sporządzić w kilka tygodni, ale moim zdaniem w świetle powyżej przedstawionych argumentów twierdzenia te są przejawem kompletnie nieracjonalnego optymizmu. Wydaje się, że Berlin ma tego świadomość i właśnie dlatego zrobi wszystko, aby zwaśnione strony dogadały się w Brukseli 10 grudnia (lub w kolejnych dniach, jeśli szczyt się przedłuży).
Polska. Czy mechanizm praworządności jest szkodliwy tylko dla PiS-u, czy dla krajowej racji stanu jako takiej?
Sęk w tym, że znalezienie takiego porozumienia jeszcze w tym roku będzie szalenie trudne nie tylko za sprawą presji ze strony oszczędnej piątki z Holandią na czele czy też Parlamentu Europejskiego, ale także ze względu na Warszawę i Budapeszt. Osoby, które dotrwały do tego momentu, mogą mieć wrażenie, że cały powyższy wywód to odwracanie kota ogonem i próba ściągnięcia odpowiedzialności z polskich władz za zaistniały kryzys. Uważam, że polskie stanowisko za sprawą rozgrywek wewnątrz Zjednoczonej Prawicy zostało radykalnie usztywnione.
Jedynym kompromisem, na który mógłby zgodzić się polski rząd, byłoby usunięcie z treści rozporządzania odwołania do art. 2. TUE i pozostawienie warunkowości opartej o stwierdzone naruszenia w wydatkowaniu środków europejskich. Taka opcja jednak nie leży na stole – mimo wysiłków niemieckiej prezydencji nie udało się przeforsować skreślenia tego zapisu i w tej sprawie Parlament Europejski będzie nad wyraz pryncypialny. Co zatem może znajdować się na tapecie? Jedynie wprowadzenie dodatkowego okresu refleksji w Radzie Europejskiej (w maksymalnym kształcie pewnie nie później niż do końca 2022 r.) oraz usunięcie zapisu o ryzyku naruszenia, a nie tylko o samym naruszeniu praworządności.
Druga opcja może zadowolić premiera Orbána, który zresztą z samą praworządnością wielkich problemów nie ma, gdyż zmiany na Węgrzech odbywają się przynajmniej formalnie w majestacie prawa. Dla Orbána większym problemem są zarzuty o korupcję stawiane przez unijną agencję OLAF, ale tu nowe rozporządzenie już tak wiele nie zmienia. Trudno jednak podejrzewać, aby wspomniane koncesje zadowoliły nie tylko Zbigniewa Ziobrę, ale i prezesa PiS-u, podobnie zresztą jak wprowadzenie kolejnych opóźnień do procedury czy jakieś polityczne deklaracje ograniczające zakres przedmiotowy rozumienia pojęcia praworządności.
Jest jeszcze jedna rzecz, o której z niezrozumiałych dla mnie powodów się nie mówi, a mianowicie zakres czasowy i finansowy ograniczenia możliwości wydatkowania środków europejskich. Karą może być bowiem całkowite odebranie unijnych funduszy z całego MFF, jak i zawieszenie wypłaty np. 10% środków na dany rok. To drugie rozwiązanie oczywiście również byłoby bolesne, ale nieporównywalnie mniej dotkliwe niż utrata całości wynegocjowanej sumy. Zważywszy jednak na mandat negocjacyjny, którym dysponuje premier Morawiecki, rozważania o wymiarze nałożonej kary nie są w praktyce potencjalnym obszarem kompromisu, bo kara to zawsze kara.
W tym miejscu warto zadać sobie pytanie, czy polski sprzeciw w takiej postaci ma w ogóle sens. Czy naprawdę nowe rozporządzenie jest dla Polski niebezpieczne? Czy warto umierać za Gdańsk? Wydaje mi się, że odpowiedź na to pytanie wcale nie jest jednoznaczna, także dla wielu przeciwników aktualnego rządu. Nie ulega wątpliwości, że wraz ze zmianą władzy w Polsce spór wokół praworządności zostanie załagodzony, bo niespecjalnie umiem sobie wyobrazić, że rządy w naszym kraju utrzyma jakiekolwiek ugrupowanie akceptujące kształt reform wprowadzonych w ostatnich latach w wymiarze sprawiedliwości. Wpisanie jednak do mechanizmu praworządnościowego wartości UE z Karty Praw Podstawowych powoduje poważniejsze i trwalsze z perspektywy Polski kłopoty. Pomimo postępującej w dramatycznie szybkim tempie sekularyzacji wydaje się bowiem, że w perspektywie 10 lat nad Wisłą nie będzie powszechnej zgody na małżeństwa jednopłciowe mogące adoptować dzieci.
Dlaczego o tym piszę? W ostatnich tygodniach unijna komisarz ds. praworządności, Věra Jourová, ogłosiła wspólnotową strategią ds. LGBT, zgodnie z którą Komisja podejmie wszelkie możliwe kroki na rzecz powszechnego uznania praw rodzicielskich dla dzieci wychowywanych w związkach jednopłciowych. Niespecjalnie wierzę, aby większość polskiego społeczeństwa w tak krótkim czasie zmieniła swoje poglądy w tej sprawie. To zaś oznacza, że będzie można zarzucić polskiemu państwu nieprzestrzeganie wartości zapisanych w Karcie Praw Podstawowych w jej oficjalnej interpretacji.
Jeżeli okaże się, że jakaś organizacja w Polsce walcząca o prawo adopcji dzieci przez pary jednopłciowe uzyska negatywną decyzję w sprawie dofinansowania projektu ze środków europejskich, może to stanowić powód do wszczęcia procedury przewidzianej w unijnym rozporządzeniu. Jak zgrabnie ujęła to ambasador USA w Warszawie, Georgette Mosbacher, Polacy (i pewnie inne bardziej tradycyjne społeczeństwa w naszej części Europy) są po złej stronie historii. Co istotne, po drugiej stronie są nie tylko ruchy progresywne, ale i technologiczni giganci, dla których środowiska LGBT są ważnym i zamożnym klientem. To zaś oznacza, że wraz z uruchomieniem takiego mechanizmu w Polsce i innych bardziej tradycyjnych krajach Unii pojawią się jeźdźcy cyfrowej Apokalipsy. Grasz ‒ przegrywasz.
Zresztą nawet jeśli ktoś uzna, że mam homofobiczną obsesję, niech spróbuje zauważyć, że także w innych obszarach możliwość interpretacji wartości z Karty Praw Podstawowych jest tak szeroka i podatna na polityczną interpretację, że niemal każda reforma (edukacyjna, emerytalna, zdrowotna itd.) w każdym państwie peryferyjnym unijnego Wschodu lub Południa może się znaleźć na celowniku, jeśli tylko będzie taka polityczna wola. A jak wskazałem wcześniej, taka wola już jest. To zaś oznacza, że walka przeciw rozporządzeniu w jego obecnym brzmieniu jest nie tylko walką w obronie interesów Zjednoczonej Prawicy, ale także, jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi, w obronie spójności całej Wspólnoty. Niestety w perspektywie wiszącej nad Polską procedury z art. 7. TUE nasz sprzeciw bardzo łatwo sprowadzić wyłącznie do tego pierwszego wymiaru. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że nawet bez decyzji Rady UE w jakimś sensie sami odebraliśmy sobie prawo głosu.
Trzy scenariusze na nadchodzące miesiące
We wstępie tego tekstu napisałem, że jego celem jest zarysowanie możliwych scenariuszy sytuacji. W świetle powyższych rozważań można z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością stwierdzić, że rozporządzenie wprowadzające warunkowość wydatkowania środków europejskich, uzależnioną od spełniania zasad praworządności wpisanych w art. 2. TUE, niezależnie od polskiej lub węgierskiej zgody wejdzie prędzej czy później w życie. Z takim też prawdopodobieństwem można założyć, że niezwłocznie po jego wprowadzeniu zostanie uruchomiona przeciw Polsce procedura zawieszenia wypłat. Tyle zasadniczo wiemy. Reszta to kwestia scenariuszy.
Załóżmy zatem, że w pierwszym z nich Polska wetuje MFF i RRF. Od 1 stycznia 2021 r. mamy prowizorium budżetowe, mniej korzystne dla Polski, bo ograniczające możliwość wydatkowania środków z niektórych programów. Jednocześnie pozostałe państwa członkowskie przegłosowują na Radzie UE mechanizm praworządnościowy i uruchamiają go przeciw Polsce. Szanse wprowadzenia go w życie są relatywnie duże, zważywszy na wściekłość krajów Południa z powodu zablokowania RRF.
Wypłata funduszy europejskich dla Polski jest stosunkowo szybko wstrzymana, co jednocześnie bardzo mocno komplikuje i tak trudną już sytuację wewnętrzną rządu Zjednoczonej Prawicy. Komisja rozpoczyna proces tworzenia nowego instrumentu pomocowego w logice umowy międzyrządowej dla 25 lub 26 państw (bez Polski, z Węgrami albo nie – nie wykluczam, że premier Orbán w ostatniej chwili zmieni front). Negocjacje się przeciągają, w UE rozpoczyna się nowa awantura, wzmacniają się istniejące resentymenty. W rezultacie polskie weto prowadzi do przyśpieszenia procesu dezintegracji Wspólnoty. To oczywiście najczarniejszy scenariusz, którego prawdopodobieństwo realizacji w całości nie jest duże – oszacujmy je na 5%.
W drugim scenariuszu Polska zawiesza warunkowo swoje weto, co prowadzi do przeciągnięcia negocjacji na pierwszy kwartał 2021 r. To rozwiązanie bardzo nie na rękę niemieckiej prezydencji, ale lepsze niż całkowite fiasko rozmów. Wprowadzenie rozporządzenia praworządnościowego zostaje zawieszone, żeby nie zablokować możliwości kompromisu wokół MFF i RRF, tym bardziej, że ten ostatni mechanizm ma zacząć działać dopiero od 1 kwietnia 2021 r. Co więcej, bez przyjęcia przez wszystkie parlamenty narodowe decyzji o środkach własnych UE (ORD) budżet Wspólnoty też jest w stanie „pociągnąć” jeszcze przez pierwszy kwartał. Formalnie mamy jednak prowizorium budżetowe z ograniczeniami wskazanymi w pierwszym scenariuszu.
W ciągu tych kilku miesięcy w Polsce dochodzi do przesilenia w obozie władzy – w zależności od jego kierunku dogadanie się na forum europejskim staje się albo bardziej, albo mniej prawdopodobne. Komisja analogicznie jak w pierwszym scenariuszu na wszelki wypadek pracuje nad nowym RRF. Mając na uwadze złożoność i dynamikę sytuacji politycznej zarówno w UE, jak i w Polsce, dziś nie sposób przewidzieć efektu negocjacji na marcowej Radzie Europejskiej. Ten scenariusz (przełożenie decyzji) wydaje mi się jednak o wiele bardziej prawdopodobny – przyznaję mu 25%.
Wreszcie trzeci scenariusz. Niemiecka prezydencja wymyśla jakieś nieszablonowe rozwiązanie, Polska wycofuje swoje weto, a Holandia go nie zgłasza. MFF i RRF ruszają bez opóźnień. Mechanizm praworządnościowy jest w praktyce czasowo odroczony. Jednocześnie premier Morawiecki zostaje poddany ogromnej presji wewnętrznej, zwłaszcza ze strony bardziej eurosceptycznie nastawionej części Zjednoczonej Prawicy, i w Polsce zaczyna się polityczny rollercoaster. Szansę spełnienia się takiego scenariusza oceniam na 20%.
Dlaczego suma prawdopodobieństwa tych scenariuszy wynosi 50%, a nie 100%? Powód jest prosty ‒ wymienione trzy warianty mają charakter bazowy. Istnieje o wiele więcej kombinacji, które kończą się np. totalną awanturą i polexitem (pewnie mniej niż 1% prawdopodobieństwa) lub porozumieniem i proeuropejską rekonstrukcją rządu, z wycofaniem się chociażby z części reform w wymiarze sprawiedliwości (prawdopodobieństwo analogiczne do polexitu).
Zresztą, skoro już mówimy o innych możliwych scenariuszach, nie można też zapominać o plot twist, w którym premier Morawiecki zgodzi się w Brukseli na przyjęcie rozporządzeń wprowadzających MFF i RRF, ale większość parlamentarna w Polsce odrzuci decyzję ORD, co w praktyce wysadzi całe misterne porozumienie w powietrze. Na marginesie warto jednak zauważyć, że praktycznie każdy scenariusz prowadzi do rządowego przesilenia w Polsce. Jest mi bowiem naprawdę trudno wyobrazić sobie sytuację, w której udałoby się utrzymać nad Wisłą polityczne status quo. Jakikolwiek będzie wynik tych negocjacji, okaże się on dla obozu dobrej zmiany gamechangerem.
Podsumowując, zważywszy na przedstawioną argumentację, nie znając kulisów negocjacji, to zarówno tych prowadzonych w Brukseli, jak tych w i Warszawie, nie sposób dziś odpowiedzieć na pytanie, czy Polska zastosuje weto, czy nie. Dziś obstawiałbym 75%, że weta nie będzie, a Polska przynajmniej formalnie przystąpi do unijnego Funduszu Odbudowy. Ale fakt, że jeszcze miesiąc temu scenariuszowi z wetem dałbym nie więcej niż 5%, pokazuje bardzo wyraźnie, w jak tragicznej sytuacji, także za sprawą własnych błędów (choć nie tylko, co wymaga podkreślenia), znalazł się rząd. Weto to w jakimś sensie zawsze sytuacja tragiczna. Skoro już jednak mowa o prawdopodobieństwie, jedno można sobie powiedzieć ze 100% pewnością – z tej całej historii nie tylko rząd, ale także polskie państwo, nie wyjdzie bez szwanku.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.