Nie wymyślimy ewangelizacyjnej „Wunderwaffe”. Jak będzie wyglądał polski Kościół w nadchodzących latach?
W skrócie
Może św. Paweł chce nam dziś powiedzieć, że trzeba robić swoje, i to niezależnie od okoliczności. Choćby na najmniejszej scenie. Może to będzie wieczorna modlitwa z dziećmi. Może znak krzyża przed jedzeniem w stołówce. Może pozdrowienia na ulicy starszej zakonnicy słowami „Szczęść Boże”. Może sto złotych przekazane rodzinie z sąsiedztwa, która ma problemy finansowe. A może tylko sumienne „uszycie namiotu”, w zanurzeniu w Bożej obecności, bez żadnych duchowych fajerwerków.
„Jesteś katolikiem? Jakże nam przykro”
W ostatnich miesiącach w debacie publicznej wybrzmiało bardzo wiele głosów dotyczących zarówno kondycji Kościoła w Polsce, jak i szerzej – miejsca i roli chrześcijaństwa we współczesnym świecie. Wyłaniający się obraz nie jest optymistyczny. Kościół pogrążony jest w kryzysie, kompletnie nie radząc sobie ze skandalami pedofilskimi. Epidemia przyśpieszyła i tak widoczny już wyraźnie od kilku lat proces opustoszania kościołów, obnażając nasz katolicyzm z kulturowej fasady.
Istotnie spada liczba powołań kapłańskich i zakonnych, o wiele bardziej, niż wynikałoby to z samej demografii. Klasztory żeńskie od lat świecą pustkami. Maleje odsetek młodzieży uczęszczającej na katechezę w szkołach średnich. Rośnie liczba rozwodów i dzieci wychowujących się w rozbitych rodzinach. Coraz mniej osób, także w samym Kościele, akceptuje nauczanie w sprawach obyczajowych, które zawdzięczamy Janowi Pawłowi II. Zresztą sama postać „umiłowanego Ojca Świętego” zaczyna być publicznie odzierana z brązu.
Bycie katolikiem w przestrzeni publicznej staje się coraz większym obciachem. Jeśli jeszcze kilka lat temu można było tego nie dostrzegać, to dziś już chyba nikt nie może mieć wątpliwości, że Polska doświadcza szybko postępującego procesu sekularyzacji. Co więcej, w naszym otoczeniu niespecjalnie widać powody do optymizmu – wszak to wciąż Polska uchodzi w oczach wielu zagranicznych katolików za ostoję ortodoksji.
Nawet jeśli wielu świeckich katolików nie stoi dziś bezczynnie, to wszystko to jak krew w piach. Ba, nawet Kościół instytucjonalny nierzadko wkłada kij w szprychy. Z jednej strony powołuje Fundację Świętego Józefa, która ma się opiekować ofiarami księży pedofilów, a z drugiej przemilcza list bp. Edwarda Janiaka, w którym oskarża on swoich współbraci w biskupstwie, że tak naprawdę zostali do tego zmuszeni przez prymasa i zrobili to wbrew swojej woli.
W rezultacie reakcje „życzliwych niewierzących” są takie, że jest im nas, katolików, żal – szanują to, że potrafimy trwać, mimo że obiektywnie wszystko się wali. W takiej atmosferze trudno głosić Ewangelię, nawet jeśli wiemy, że mamy nastawać w porę i nie w porę. Główną reakcją, z którą się spotykamy, nie jest już bowiem agresja czy nienawiść, tylko coś w gruncie rzeczy znacznie gorszego ‒ litościwe, obojętne pobłażanie. I to nawet nie w rodzaju „posłuchamy cię innym razem”, tylko „przykro nam, że się tak męczysz”. Co prawda gdzieś na horyzoncie dostrzega się fajnego papieża Franciszka, który rewolucjonizuje Kościół, ale to trochę popkulturowa opowieść. Nijak się to ma do praktyki dnia codziennego, a jeśli już, to raczej służy jako wzmocnienie przekazu: „Nie męcz się, nawet papież odpuścił”.
Nie chcę się wdawać w rozważania dotyczące interpretacji papieskiego nauczania i relacji między tym nauczaniem a praktyką życia katolików w Polsce. Bardzo łatwo powiedzieć czy napisać, że „Polacy nie rozumieją papieża Franciszka” albo „Polska to konserwatywny, katolicki skansen”. Sęk w tym, że ten obraz jest nieprawdziwy z jednego podstawowego powodu – Kościół (czytaj: katolicy) w Polsce jest bardzo zróżnicowany, nawet jeśli może się komuś na pierwszy rzut oka wydawać, że istnieje jakaś dominująca linia. Widać to zwłaszcza wśród zaangażowanych katolików: z jednej strony znajdziemy „Polonię Christiana” i akcje w rodzaju „Różaniec do granic”, z drugiej – „Magazyn Kontakt” i inicjatywy pokroju „Przekażmy sobie znak pokoju”.
Nie lubię odsądzania od czci i wiary jednych albo drugich, choćby dlatego, że można być jednocześnie miłośnikiem tradycyjnej liturgii i „fanem” papieża Franciszka (vide ks. Jan Kaczkowski). Albo piewcą ludowej pobożności i osobą zaangażowaną w liczne dzieła miłosierdzia. Czy też zdecydowanym przeciwnikiem aborcji i zwolennikiem zmiany nauczania Kościoła w zakresie legalizacji związków homoseksualnych. Tak jak w innych obszarach życia – „pakietowanie” ludzkich poglądów czy postaw często nie oddaje złożonej rzeczywistości.
Fragment o tym jak św. Paweł nie miał szans na sukces, a Ewangelia i tak dotarła na krańce świata
Kiedy zastanawiałem się, jak odpowiedzieć na pytanie zadane przez pomysłodawców tej książki, czyli jak świeccy katolicy mogą i powinni angażować się w Kościół w dobie jego kryzysu i utraty zaufania do „ludzi Kościoła”, z pomocą przyszedł mi św. Paweł. Słuchając z dziećmi fragmentu Słowa Bożego, natrafiliśmy na następujący fragment z 2. Listu do Tymoteusza. Apostoł Narodów pisze w nim następujące słowa:
„Pospiesz się, by przybyć do mnie szybko. Demas bowiem mię opuścił umiłowawszy ten świat i podążył do Tesaloniki, Krescens do Galacji, Tytus do Dalmacji. Łukasz sam jest ze mną. Weź Marka i przyprowadź ze sobą; jest mi bowiem przydatny do posługiwania. Tychika zaś posłałem do Efezu. Opończę, którą pozostawiłem w Troadzie u Karpa, przynieś idąc po drodze, a także księgi, zwłaszcza pergaminy. Aleksander, brązownik, wyrządził mi wiele zła: odda mu Pan według jego uczynków. I ty się go strzeż, albowiem sprzeciwiał się bardzo naszym słowom. W pierwszej mojej obronie nikt przy mnie nie stanął, ale mię wszyscy opuścili: niech im to nie będzie policzone! Natomiast Pan stanął przy mnie i wzmocnił mię, żeby się przeze mnie dopełniło głoszenie [Ewangelii] i żeby wszystkie narody [je] posłyszały; wyrwany też zostałem z paszczy lwa. Wyrwie mię Pan od wszelkiego złego czynu i wybawi mię, przyjmując do swego królestwa niebieskiego; Jemu chwała na wieki wieków! Amen” (2 Tm 4,9-18).
Końcówka tego listu raczej nie jest manifestem siły i optymizmu. Święty Paweł czuje się osamotniony i opuszczony przez wszystkich – wszak nikt nie stanął w jego obronie, nawet towarzysze misyjnych wędrówek. Najbliżsi albo rezygnują ze współpracy, albo idą gdzieś w pojedynkę. Nawet jeśli w celach misyjnych, to jak „owce między wilki”, i to nie dwójkami, jak kiedyś uczniów rozsyłał Jezus, ale samotnie, trochę na pożarcie. On sam raczej nie opływa w zbytki, skoro każe przynieść sobie swój płaszcz. Na dodatek ten płaszcz zostawił w miejscu, gdzie ktoś, kto choć uchodził za sprzymierzeńca (?), okazał się wrogiem.
Próbowałem sobie wyobrazić św. Pawła w momencie pisania tego listu i poraziło mnie, jak to możliwe, że dzięki temu człowiekowi, znajdującemu się w tak beznadziejnej sytuacji, udało się przekazać Ewangelię. I to w taki sposób, że jest ona obecna w moim domu kilka tysięcy kilometrów dalej, dwa tysiące lat później. Trochę przyjmuję to jako coś zwykłego, ot, tak musiało być. Ale jak się nad tym na chwilę zastanowić, to przecież ta cała operacja nie miała prawa się udać. To wszystko było tak dramatycznie niespektakularne. Nawet ten cały osławiony ateński areopag to nie jakiś stadion narodowy, ale niewielki głaz, przed którym jest „placyk” mogący pomieścić kilkanaście, w porywach może kilkadziesiąt osób. Zresztą w ogóle historia św. Pawła, poza niemal filmową sceną nawrócenia, ma w sobie wiele niespektakularnych epizodów. Wystarczy przypomnieć, że po nawróceniu apostołowie wysłali go z powrotem do Tarsu, gdzie przez dziesięć (!) lat szył namioty. Człowiek, który miał nawrócić cały ówczesny świat, zmarnował ogromną część czasu od swego nawrócenia do śmierci na wykonywanie z gruntu banalnego zajęcia.
Ale we wspomnianym fragmencie św. Paweł z przekonaniem stwierdza, że stanął przy nim Pan i wzmocnił go, aby przez niego dopełniło się głoszenie Ewangelii i żeby wszystkie (!) narody ją usłyszały. I tak się stało, choć sam Paweł już tego nie zobaczył, umierając jako więzień. Czuję, że była w nim pełna świadomość, że Ewangelia musi się rozejść po świecie. Jest jak iskra, która nawet po zalaniu ogniska wodą przetrwa i wznieci gdzie indziej ogień od nowa. Albo używając pandemicznego porównania ‒ jest jak wirus, który przetrwa choćby w ukryciu, by prędzej czy później „zainfekować” ludzkie serca.
Dobra Nowina o zmartwychwstałym Jezusie jest ważniejsza niż ja, niż moje wyobrażenia, wreszcie niż „moja” chrześcijańska kultura czy cywilizacja. To wszystko może umrzeć i zniknąć, ale Ewangelia o Jezusie, Logosie, który przyszedł na świat, musi dotrwać do powtórnego przyjścia tego Logosu w czasach ostatecznych. Echem pobrzmiewa tu inny fragment, w którym św. Paweł w Liście do Rzymian pisze: „Nie wstydzę się Ewangelii (…) w niej bowiem objawia się sprawiedliwość Boża, która od wiary wychodzi i ku wierze prowadzi” (Rz 1,16-17).
Nie wymyślimy ewangelizacyjnej Wunderwaffe
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Może św. Paweł chce nam dziś powiedzieć, że trzeba robić swoje, i to niezależnie od okoliczności. Choćby na najmniejszej scenie. Może to będzie wieczorna modlitwa z dziećmi. Może znak krzyża przed jedzeniem w stołówce. Może pozdrowienia na ulicy starszej zakonnicy słowami „Szczęść Boże”. Może sto złotych przekazane rodzinie z sąsiedztwa, która ma problemy finansowe. A może tylko sumienne „uszycie namiotu”, w zanurzeniu w Bożej obecności, bez żadnych duchowych fajerwerków.
Idąc dalej, może w kościołach na niedzielnej Eucharystii będzie się gromadzić jedynie garstka, i to głównie starszych ludzi. Może, tak jak w wielu państwach Europy Zachodniej, najbliższa msza będzie kilkanaście/kilkadziesiąt kilometrów dalej, i to tylko w niedzielę. Może część kościołów przerobią na dyskoteki. Może już nikt nie będzie kojarzył, o co chodzi w scenie z aniołem i jakąś kobietą. Może nikt nie będzie rozumiał, o co nam chodzi z tym seksem przedmałżeńskim czy antykoncepcją. Wreszcie może to wszystko, co uznajemy za istotę chrześcijańskiej cywilizacji, po prostu przeminie.
To wszystko może się stać. Ale głoszenie Ewangelii się dopełni. Mamy aż nadto historycznych przykładów, że ten ogień nigdy nie zgaśnie. Jednym z nich jest historia chrześcijan w Japonii, którą usłyszałem parę lat temu podczas spotkania biznesowego od dyrektora polskiego oddziału jednej z największych globalnych korporacji. Był to Amerykanin, który dopiero co przeprowadził się z Tokio, gdzie mieszkał ze swoją japońską żoną i bodaj szóstką dzieci (wspominam o tym, bo to samo w sobie jest dowodem na zaskakującą moc Ewangelii).
Wracając jednak do historii – za sprawą misji św. Franciszka Ksawerego w drugiej połowie XVI wieku część Japonii przyjęła Chrystusa. Chrześcijanie nie cieszyli się jednak długo wolnością wyznania – po kilkudziesięciu latach nowi władcy Japonii rozpoczęli prześladowania, którego zakończyły się męczeńską śmiercią św. Pawła Miki i jego towarzyszy. W ciągu niecałych pięćdziesięciu lat chrześcijanie zostali praktycznie wycięci w pień. Bez kapłanów, bez misjonarzy, bez jakiejkolwiek możliwości sprawowania kultu chrześcijaństwo nie miało prawa przetrwać. Jakie było zdziwienie, kiedy po ponad dwustu dwudziestu latach izolacji wpływający do japońskich portów Amerykanie spotkali w nich chrześcijan.
Czy to znaczy, że mamy dać się unicestwić, choćby tylko w przestrzeni publicznej, bo Pan Bóg poradzi sobie bez nas? Oczywiście nie (nawet jeśli wiemy, że nic Go nie ogranicza). Nie możemy przestać walczyć o prawodawstwo szanujące życie nienarodzone czy małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny. Tak samo jak nie możemy odpuścić chrześcijańskiej kultury, formacji młodzieży i wielu, wielu innych spraw.
Bardzo dobrze, że wciąż są środowiska świeckich katolików angażujących się w działalność publiczną, w tym także w wąsko rozumianą działalność polityczną. Przestrzegam jednak przed myśleniem, że oto teraz wymyślimy jakąś genialną strategię, ewangelizacyjną Wunderwaffe, która w ciągu roku odwróci procesy narastające od dziesiątek lat. Nie ograniczam wszechmocy Boga, ale jednak jak dotąd takie rzeczy się nie działy.
Lekcja pokory i działania od św. Benedykta
Spójrzmy na św. Benedykta. Choć z perspektywy tysiąca pięciuset lat wciąż wielu uznaje Regułę św. Benedykta za jedno z najważniejszych osiągnięć naszej cywilizacji, to „strategia” Ora et labora (w ogromnym uproszczeniu) nie doprowadziła do natychmiastowej rechrystianizacji Europy. Ten proces potrwał kilka wieków i nie był bynajmniej powrotem do tego, co było. Co więcej, św. Benedykt nie stawiał sobie za cel odbudowy chrześcijańskiej cywilizacji, ale poszukiwanie Boga, na co w liście do przedstawicieli świata kultury zwracał uwagę papież Benedykt XVI. Warto przytoczyć te słowa papieża-seniora w całości:
„Przede wszystkim trzeba przyznać z dużą dozą realizmu, że ich pragnieniem nie było budowanie nowej kultury ani też przechowywanie kultury przeszłości. Motywacja była o wiele prostsza. Ich celem było poszukiwanie Boga, quaerere Deum. W zamieszaniu tamtych czasów, gdy zdawało się, że nic nie może się ostać, mnisi pragnęli rzeczy najważniejszej: poświęcić się temu, co wartościowe, nieprzemijalne, znalezieniu samego Życia. Poszukiwali Boga. Od spraw drugorzędnych pragnęli przechodzić do rzeczywistości zasadniczej, do jedynej rzeczy naprawdę ważnej i pewnej. Mówi się, że ich życie miało nastawienie «eschatologiczne». Nie należy jednak pojmować tego w sensie czasowym, tak jakby żyli oni wyczekując końca świata czy własnej śmierci, ale w sensie egzystencjalnym: za tym, co przemijające, szukali tego, co ostateczne.”
Podobnie, choć pewnie na inną skalę, sytuacja wyglądała w XVI wieku – kryzysowi Kościoła, skutkującemu wystąpieniem Marcina Lutra i innych reformatorów, towarzyszyło pojawienie się wielu świętych, którzy przeprowadzili Kościół przez tamte trudne czasy. Ale znów – nie stało się to w rok i nie był to powrót do tego, co było. Kontrreformacja nie była kontrrewolucją, ale poszukiwaniem nowego.
Z pewnością jesteśmy w nieco innej sytuacji niż św. Benedykt czy „święci Trydentu” ze św. Robertem Bellarminem, ale także takimi postaciami jak św. Ignacy czy wspomniany już św. Franciszek Ksawery. W Polsce bowiem wciąż większość ludzi ma jakieś doświadczenie wiary lub przynajmniej spotkania z nią. Nie możemy (jeszcze) porównywać się ze skalą sekularyzacji, która dotknęła kraje Europy Zachodniej. Ale polska młodzież (zarówno ta młodsza, jak i ta starsza), i trzeba to sobie głośno powiedzieć, jest już w swej masie religijnie indyferentna. Już ich rodzice wchodzący w dorosłość w czasie transformacji swój kontakt z religią ograniczali do wymiaru kulturowego. Młodzi nie mają dziś takiej potrzeby – dla nich ta katolicka kultura nie jest już rzeczywistością uwewnętrznioną, ale czymś kompletnie zewnętrznym. Jeszcze z czymś im się kojarzy, ale jest już obca, a jeśli obca, to martwa. Ich dzieci będą już pozbawione tego kulturowego kontekstu. To zaś oznacza, że powoli musimy przygotować się do życia w przestrzeni, która jest obszarem misyjnym, i to w tradycyjnym tego słowa znaczeniu.
Franciszek i jego przesłanie
Ta obserwacja ma bardzo praktyczne konsekwencje. Postulowana przez Jana Pawła II tak zwana nowa ewangelizacja, czyli w uproszczeniu ukazywanie Jezusa w świecie, który ma katolicką fasadę, powoli będzie tracić rację bytu na rzecz tradycyjnej ewangelizacji. W tym właśnie kontekście trzeba chyba spojrzeć na przesłanie papieża Franciszka.
Z perspektywy kraju, w którym zdecydowana większość jeszcze deklaruje konserwatywne wartości, nauczanie Ojca Świętego może wydawać się infantylne, spłycone, a czasem nawet – nieortodoksyjne. Nie będę ukrywał, że spory interpretacyjne wywołane encykliką Amoris laetitia, które papież Franciszek mniej lub bardziej intencjonalnie podkręcał, powodowały (i nadal powodują) także u mnie sporą konfuzję. Może nie w takim stopniu, abym zaczął kwestionować legalność jego wyboru, ale wciąż mam spory dystans wobec określonych elementów jego nauczania (podkreślam „określonych”, bo encykliki społeczne Franciszka są prostą kontynuacją myśli poprzedników). Franciszek nie tworzy nowego języka, nie wchodzi bezpośrednio w dyskurs teologiczny. Nie usłyszymy od niego rozważań o Logosie na wzór tych, które Benedykt XVI wygłosił w Ratyzbonie.
Co zatem słyszymy od papieża Franciszka? Przesłanie miłości kierowane do poranionego świata, który z własnej woli pozbawił się Boga. Metafora Kościoła jako „szpitala polowego” to chyba faktycznie najbardziej adekwatny symbol tego pontyfikatu. W szpitalu polowym głównym celem nie jest przywrócenie pełnej kondycji, ale utrzymanie przy życiu. W pierwszej kolejności Kościół musi „przytulić” człowieka i dać mu odczuć, że Jezus go kocha i oddał za niego życie na krzyżu, i to niezależnie od tego, ile złych wyborów czy zranień ten człowiek ma na koncie. Dopiero kiedy pacjentowi wróci krążenie, można zająć się kręgosłupem (moralnym). Mimo wątpliwości myślę, że ta perspektywa zarysowana przez papieża Franciszka jest właściwa. Można i pewnie należy ją uzupełniać, ale „szpital polowy” musi pozostać fundamentem.
Budowanie jedności
To przesłanie miłości, aby było autentyczne, musi jednak wynikać z doświadczenia. Jak pisał Tertulian, poganie nawracali się, widząc miłość panującą we wspólnotach chrześcijańskich. „Patrzcie, jak oni się miłują”. Dlatego niezależnie od wychodzenia w poszukiwaniu zranionych (także tych zranionych w Kościele) jako zaangażowani chrześcijanie musimy zatroszczyć się o to, aby między nami nie było niepotrzebnych podziałów. Moi niewierzący znajomi z nieukrywanym zaciekawieniem przyglądają się „katolickim inbom” w mediach społecznościowych, ale nie wydaje mi się, aby jakkolwiek przybliżało ich to do Jezusa. Nie chodzi mi oczywiście o jakąś sztuczną jednomyślność czy kicz pojednania, ale prawdziwie chrześcijańską jedność, będącą owocem Ducha Świętego. Tylko dzięki jedności świat uwierzy w Jezusa, o czym w swojej modlitwie arcykapłańskiej On sam nas zapewnił.
Co to może oznaczać w praktyce? Może jako zaangażowani katolicy powinniśmy stworzyć jakąś realno-wirtualną przestrzeń, w której spotka się tradycjonalistyczne środowisko „Christianitas” z lewicującym środowiskiem „Kontaktu”, konserwatywna „Polonia Christiana” z dialogiczną „Więzią”, nowochadeckie „Pressje” z katolajfstajlowym „Deonem”. Przestrzeń, gdzie te wszystkie środowiska wspólnie spróbują szukać tego, co łączy (a wbrew pozorom wspólnych perspektyw nie brakuje), a nie tylko tego, co dzieli. Wspomniany wcześniej ks. Jan Kaczkowski, którego nie da się zaszufladkować do żadnej kościelnej opcji, mógłby być jednym z patronów takiego przedsięwzięcia.
Przy okazji byłby to może zaczyn do ożywczego fermentu w dość skostniałym polskim Kościele i wyraźny sygnał dla Kościoła instytucjonalnego, żeby się wreszcie ogarnął. Jestem przekonany, że to między innymi dzięki wspólnej inicjatywie bardzo, ale to bardzo różnych środowisk katolickich udało się doprowadzić do powstania Fundacji Świętego Józefa, której zadaniem jest troska o los ofiar przestępstw seksualnych księży. Może taka inicjatywa wybudziłaby z letargu hierarchów odpowiedzialnych za katechezę i wiele innych tematów, kluczowych z perspektywy przyszłości Kościoła w Polsce.
Niezależnie jednak od działań w wymiarze publicznym, podstawowym zadaniem każdego zaangażowanego chrześcijanina powinna pozostać troska o własne życie duchowe i codzienna „rozumna służba Bogu”, ze świadomością, że „nic nie znaczy ten, który sieje, ani ten, który podlewa, tylko Ten, który daje wzrost – Bóg” (1 Kor 3,7). Możemy być bowiem pewni, że głoszenie Ewangelii się dopełni.
Artykuł jest rozdziałem z książki „Mamy głos. Świeccy, Kościół, kryzys”. Wszelkie zmiany w stosunku do wersji książkowej pochodzą od redakcji klubjagiellonski.pl.