Polityka umarła, niech żyje rytuał
W skrócie
Pandemia, lockdown, protesty Black Lives Matter w Stanach Zjednoczonych, a nawet zatrzymanie Margot i dyskusja o prawach osób „niebinarnych” w Polsce tłumaczą się nawzajem. Na naszych oczach świat poddany został serii prymitywnych rytuałów inicjacyjnych.
Nic jeszcze na dobrą sprawę się nie wydarzyło, a my wiedzieliśmy, że to koniec. Już wiosną nie ośmielano się podejmować dyskusji z tezą, że świata takiego, jaki znaliśmy dotąd już nie ma, a nasze życie zmieni się bezpowrotnie. Gra toczyła się już tylko o to, kto lepiej uchwyci naturę zmiany, dokładniej oszacuje skalę dokonującej się bez jednego wystrzału rewolucji. A czy upadł w tym czasie choć jeden liczący się w świecie rząd? Wybuchł jakiś poważniejszy konflikt? Nawet wirus, w którego cieniu żyjemy od kilku miesięcy wydaje się nie być tak śmiertelnie groźny jak obawiano się tego jeszcze na początku roku.
O dziwności naszego położenia najlepiej świadczy gramatyka – kiedy rozmawiamy o skutkach epidemii, posługujemy się zazwyczaj trybem dokonanym czasu teraźniejszego. Ale już mówiąc przyczynach zmiany jakiej uległ świat w 2020 roku, używamy trybu przypuszczającego czasu przyszłego. Zapaść służby zdrowia i masowe zgony spowodowane koronawirusem to wciąż niepokojąca, ale jednak wizja; ewentualność na którą się przygotowujemy. Kryzys gospodarczy, nawet jeżeli widoczny na poziomu wskaźników ekonomicznych, jeszcze nie wywrócił życia zwykłych ludzi do góry nogami. Konflikt między Stanami Zjednoczonymi i Chinami, jak blisko nie mijałyby się statki obu mocarstw na Morzu Południowochińskim, też jeszcze nie przeobraził się z zimnej wojny w starcie militarne. W sklepach nie brakuje jedzenie, bezrobocie utrzymuje się na w miarę niezmienionym poziomie, a na skwerach i w parkach zamiast osiedli świeżo upieczonych bezdomnych widzimy raczej uśmiechnięte rodziny z dziećmi.
Więc jak to się stało, że Mateusz Morawiecki – polityk, który nie słynie raczej z umiłowania do retorycznych popisów – rozpoczyna jedno z ważniejszych wystąpień w ostatnich miesiącach od sformułowania „na naszych oczach wykuwa się nowy porządek świata”. Przywołuje termin, który ma określony ciężar, jeszcze rok temu był zarezerwowany raczej dla wyznawców teorii spiskowych niż szefów państw. Nikogo to jednak nie dziwi.
Przeciwnie, zarówno ghostwriterom, jak i słuchaczom premiera wydało się to najwyraźniej stonowanym, acz dokładnym opisem sytuacji. Jak miałoby być z resztą inaczej w dobie globalnej kariery tłumaczonego na dziesiątki języków oksymoronu „nowa normalność”. Zapanowała rzadka zgodność opinii między politykami a teoretykami, gdzie jedni i drudzy przyznają, że – cytując tytuł „popandemicznej” pracy filozofa, Iwana Krastewa – Przyszłość już tu jest.
Jeżeli czegoś zdążył nauczyć nas rok 2020, to na pewno tego, żeby nie spieszyć się z jego podsumowywaniem. Z drugiej strony, jeżeli chcemy cokolwiek z niego zrozumieć, już teraz trzeba spojrzeć na niego jak na pewną całość. Pandemia, lockdown, protesty Black Lives Matter w Stanach Zjednoczonych, a nawet zatrzymanie Margot i dyskusja o prawach osób „niebinarnych” w Polsce, tłumaczą się nawzajem. Dopiero w ramach tej całości okazuje się dlaczego zdania o nowych normalności i porządku świata zaczynają już powoli zalatywać banałem. I jak to się stało, że kwestią, która rozpala emocje – zwłaszcza przeciwników rządowych obostrzeń – jest zasłanianie ust i nosa maseczkami.
Po kolei. Zacznijmy – jak premier Morawiecki – od czegoś banalnego. Pani Marszałek, Wysoka Izbo, na naszych oczach świat poddany został serii archaicznych rytuałów inicjacyjnych.
Pomieszanie będzie moją inwokacją
Od Syberii po Afrykę, bez różnicy czy jesteś Aborygenem czy Siuksem, jeżeli z chłopca chcesz stać się mężczyzną, z dziewczynki kobietą, nie masz wyboru. Jeśli chcesz opuścić nie tyle świat dzieciństwa, co przyrody – z istoty bliższej raczej zwierzęciu niż człowiekowi przeobrazić się w pełnoprawnego członka plemienia – musisz przebyć tę samą drogę. Różnić będą się dekoracje, inaczej rozkładają się niektóre akcenty, ale schemat, który trzeba wypełnić pozostaje niezmienny.
Wszystko zaczyna się od odosobnienia, zamknięcia na odludziu. Może to być puszcza, pustynia albo specjalnie w tym celu zbudowana poza granicami wioski chata. Zasada jest jedna – na jakiś czas musisz zniknąć, przestać istnieć dla twojej społeczności. Aborygeni nazywają nowicjuszy na tym etapie procesu inicjacji „wangarapapa”, „chłopcem, który się chowa”. W Australii tylko przez kilka dni, ale już w Papui Nowej – Gwinei dwadzieścia miesięcy, a w takiej Kambodży nawet parę lat.
Co ma w tym czasie robić? Przede wszystkim bać się śmierci. Doświadczyć jej na własnej skórze, zżyć się z nią. Częstym środkiem perswazji było składanie inicjowanego do świeżo wykopanego grobu i zmuszanie go, by przez jakiś czas leżał, udając umarłego. Ewentualnie można go też było natrzeć białym proszkiem, by przypominał ducha. Gdzie indziej nowicjusza prowadzono wśród ciał upozorowanych na trupy, umazanych krwią zwierząt, obrzuconych ich wnętrznościami, tak jakby to do nich miały one należeć. Na znak kierującego ceremonią kapłana „umarli” skakali na równe nogi i zaczynali biegać wokół przerażonego kandydata na pełnoprawnego członka społeczeństwa. Spektakle grozy miały być jedynym „urozmaiceniem” okresu odosobnienia.
Jak naszym głównym zajęciem podczas wiosennego lockdownu było śledzenie statystyk, liczby zakażeń i zgonów. Oglądanie zdjęć lodowiska w Hiszpanii przekształconego na kostnicę, ciężarówek z trumnami w Lombardii, czytanie doniesień o krematoriach nienadążających z paleniem zwłok. Najlepiej nastrój tamtego czasu oddaje tytuł jednego z marcowych numerów „Plusa Minusa” – A jednak jesteśmy śmiertelni. Śmierć była wówczas wszechobecna i jednocześnie bezosobowa, bo przecież z nielicznymi wyjątkami nie znaliśmy ofiar wirusa z imienia; nie posiadała twarzy, więc dlaczego to właśnie na mnie nie miałaby zawiesić wzroku? Trumny na słynnym zdjęciu z Bergamo dopiero co zostały zbite, wciąż jeszcze były puste, ale tylko bardziej przez to przerażające – przecież również ja mógłbym zostać lokatorem jednej z nich.
W scenariuszach inicjacyjnych odizolowanie i lęk przed śmiercią niezbędne są do tego, by umarł stary człowiek, a narodził się nowy. Przez swoją nieobecność umiera dla społeczności, trauma wywołana makabrycznymi rytuałami sprawia, że po powrocie czuje jakby wrócił z zaświatów. Rozpoczyna zupełnie nowe życie. W wielu plemionach panowało przekonanie, że inicjowani całkowicie zapominają swoje wcześniejsze życie. Do tego stopnia, że kiedy wracali z odosobnienia karmiło się ich jak małe dzieci i prowadziło za rękę. Nie poznawali rodziców ani przyjaciół, nie pamiętali swojego języka, sposobu w jaki należy się obchodzić z najprostszymi przedmiotami. Raz jeszcze, na krótko, ale tym bardziej przez to gwałtownie, korzystali z przywileju braku odpowiedzialności młodego wieku. Atakowali i bili każdego, kogo spotkali na swojej drodze i kradli wszystko co wpadło im w ręce. Przysługiwało im wówczas tak zwane „prawo kradzieży”.
Zaczyna się okres chaosu, który nie tyle jest efektem ubocznym rytuału, co jego nieodłączną i kluczową częścią. Symbolizuje powrót do początku czasów; okresu sprzed kultury, cywilizacji, prawa – każdej z form porządku. Wspólnie z inicjowanymi przeżywa ten moment cała wioska lub plemię. Dzięki temu wszyscy doświadczają odnowy. Przypominają sobie czas, kiedy po ziemi przechadzali się bogowie, herosi i mitycznie przodkowie. Z gruzów pierwotnego chaosu wznosili świat, ustanawiali prawa, nadawali nazwy rzeczom, wyznaczali granice. Wspólnota przeżywa wówczas swój święty czas; czas tworzenia, narodzin świata.
Chwila chaosu to moment nie tyle gwałtownego konfliktu, co doskonałej jedności. Rzeczy nie są jeszcze rozdzielone, nie funkcjonują podstawowe rozróżnienia. Zanim staniesz się w pełni kobietą lub mężczyzną powinieneś wcześniej przejść przez etap „całości”; szczególny sposób bycia powinien być poprzedzony pełnym sposobem bycia. Z tego powodu Masajowie i wiele innych afrykańskich plemion przebiera inicjowanych chłopców za dziewczęta; zdarza się, że również dziewczęta przebierane są w stroje męskie. Tą samą funkcję spełnia popularny w Australii i na wielu wyspach Oceanii zwyczaj podcinania chłopcom moszny, dzięki czemu neofita zostaje symbolicznie wyposażony w kobiecy narząd płciowy. We wszystkich tych mniej lub bardziej krwawych zabiegach chodzi o przywrócenie pierwotnej sytuacji, całości i doskonałości. Androgyn jest figurą początku, świata sprzed etapu rozróżnień. Rzeczywistości, która dopiero ma się narodzić.
„Confusion will be my epitaph”, „pomieszanie będzie moim epitafium” śpiewał Greg Lake z zespołu King Crimson. Jeśli jesteś ludem pierwotnym to pomieszanie jest raczej twoją inwokacją; wstępem do czegoś zupełnie nowego. Ale owszem, to „coś” starego musi wcześniej bezpowrotnie odejść.
Niech żyje rytuał
Po lockdownie przyszło Black Lives Matter. Prawo kradzieży przywrócone na dziesiątkach amerykańskich przedmieść. Zamieszki, które z czasem coraz mniej mają wspólnego z zabójstwem Georga Floyda i z rasistowskim trupem w amerykańskiej szafie.
„Choć zamieszki w USA i Wielkiej Brytanii mogą wydawać się chaosem, to kieruje nimi żelazna logika rytuałów. Mamy tutaj charakterystyczne dla społeczeństw archaicznych substytucje ofiarnicze: nie eliminuje się żywej ofiary, ale w jej zastępstwie niszczy się związany z nią przedmiot lub wizerunek. Nie zabija się więc sprawcy mordu na Floydzie, ale w jego zastępstwie niszczy się własność osób, które przypominają (np. kolorem skóry) mordercę (…). Nagrania z powtarzających się aktów grabieży albo dewastacji pomników Krzysztofa Kolumba czy Edwarda Colstona wyglądają jak ilustracje z podręcznika antropologii społeczeństw pierwotnych” – pisał na stronie Klubu Jagiellońskiego prof. Michał Łuczewski.
Ci wszyscy, którzy krytykują nierealistyczność postulatów ruchu BLM zupełnie niepotrzebnie rozpatrują je z politycznej perspektywy. Polityka umarła, niech żyje rytuał. Co jest politycznego w białych klękających przed czarnymi i umywających im stopy, masowych chrztach w miejscu zabójstwa Floyda, padaniu krzyżem, skandowaniu nazwisk ofiar?
Czy można sobie wyobrazić dokładniejsze oddanie idei przywrócenia pierwotnego chaosu, zniesienia obowiązującego porządku niż postulat likwidacji policji? Dziwiono się, że w burzycielskim szale obalano nie tylko pomniki białych supremacjonistów, ale i ludzi nie tylko nie mających nic wspólnego z rasizmem, co wręcz zasłużonych w walce o prawa czarnych. Ale przecież nie o dziejową sprawiedliwość tu chodzi, tylko o zniszczenie pozostałości dawnego ładu. Nie ma znaczenia co myślał i robił ten, którego pomnik upamiętnia, liczy się fakt, że reprezentuje stary świat. I to ten świat upada w ikonoklastycznym szale, a nie pamięć o tym czy innym jego przedstawicielu.
Tylko w ten sposób można wytłumaczyć masowy i entuzjastyczny udział białych w dziele niszczenia pomników. To wspólna, przekraczająca granice ras, kultur i orientacji euforia chaosu. Postulaty ruchu BLM można streścić w jednym zdaniu: wykluczone jest wykluczać, zakazane zakazywać, ograniczone ograniczać. Jednym tchem mówi się tu o prawach czarnych i społeczności LGBT; likwidacji policji i nuklearnego modelu rodziny.
Z resztą kwestią czasu było aż na fali nastrojów wywołanych śmiercią Georga Floyd’a podniesione zostaną postulaty równouprawnienia mniejszości seksualnych. Chaos to jedność, zniesienie granic i rozróżnień, nie tylko między rasami i płciami. Ile razy do momentu aresztowania Margot zetknęli się państwo ze słowem „niebinarny”? Oczywiście zakładając, że nie jesteście zawodowymi filozofami specjalizującymi się w logice trójwartościowej. „Chcesz, żeby zwracać się do ciebie jak do kobiety, a ja widzę przed sobą mężczyznę” – wyznała podczas wywiadu z Margot zdezorientowana dziennikarka Radia Zet. A wystarczy tylko zrozumieć w czym wszyscy bierzemy od kilku miesięcy udział i zakłopotanie od razu zniknie. Ten czas ma oblicze Margot, twarz mężczyzny, do którego pod groźbą kary i towarzyskiej infamii trzeba się zwracać jak do kobiety. Naszego polskiego androgyna, symbolu pierwotnej jedności, „niebinarności”. Likwidacji różnic, zniesienia porządku.
Jak to się skończy? W czasie rytuałów inicjacyjnych wśród neofitów krążyli wioskowi starcy i czarodzieje pouczając, wygłaszając nauki, uświadamiając ich o prawdziwej naturze świata. Wprowadzających w dorosłość, która wyłoni się z przejściowego chaosu. Globalna wioska też ma swoich mędrców. Ich przewidywania co do tego jak będzie wyglądał, mówiąc premierem polskiego rządu, „nowy porządek świata, świata po koronawirusie” można streścić w jednym zdaniu: koniec beztroski. To wszystko co dotychczas przychodziło naturalnie, bezrefleksyjnie, z czym nie kojarzyło się ryzyko ani kontrola, zostanie wzięte w karby nowego porządku. Celem będzie zdrowie i bezpieczeństwo. Ceną – swoboda i beztroska. Świat sprzed pandemii będzie się nam ich zdaniem, zdaniem krążących wśród nas starców i magów, jawił jako okres dziecięcej niewinności.
Posłuchajmy jednego z nich: „Epidemia doprowadzi do dramatycznego przejścia od nadzoru «nad skórą» do kontroli «pod skórą»: od monitoringu zewnętrznego do wewnętrznego. Do tej pory, kiedy twój palec dotykał ekranu smartfona i klikał w link, rząd chciał wiedzieć, w co konkretnie klikał. Ale w przypadku koronawirusa przedmiot jego zainteresowania się zmienia. Teraz rząd chce poznać temperaturę twojego palca i ciśnienie twojej krwi.” Ten fragment artykułu Yuvala Noaha Harariego bynajmniej nie jest najbardziej dystopijną z rozbrzmiewających ostatnio przepowiedni co do obrazu bliskiej przyszłości. Ale dotyka za to sedna zmiany, która prawdopodobnie się dokona. Rewolucji, której symbolem stały się maseczki.
Zajrzeć pod spód
Zacznijmy od pewnego ważnego nieporozumienia: to, czym zakrywamy twarze w żadnym razie nie jest maską. Przykryciem, które ma coś wyrażać, opowiadać jakąś historię. Maska, z łaciny „persona”, przebyła drogę od starożytnego teatru, była rolą odgrywaną na scenie, przez prawodawstwo, kiedy zaczęła oznaczać przywileje i uprawnienie do sprawowania funkcji, aż po psychologię, gdzie stała się synonimem osoby, prawdziwego „ja”. Albo przynajmniej „ja” wiarygodnego dla innych ludzi. Historia maski ma swoją logikę i przesłanie – żeby funkcjonować we wspólnocie, stać się zrozumiałym dla innych ludzi, wszyscy zakładamy jakieś maski.
W filmie Persona Ingmara Bergmana główna bohaterka grana przez Liv Ullmann, z niewiadomych przyczyn milknie podczas teatralnego przedstawienia. Przestaje się odzywać, odchodzi od męża i dziecka, w każdym możliwym sensie wycofuje się z życia. Zajmująca się jej przypadkiem lekarka mówi w jednej ze scen: „Nie myśl, że tego nie rozumiem. To beznadziejne marzenie, żeby być. Nie stwarzać pozoru, ale być. Świadoma każdej chwili, baczna. I ta przepaść między tym kim jesteś dla innych i dla siebie. Zawrót głowy i stałe pragnienie, żeby nas zdemaskowano. Przejrzano na wylot. Zredukowano, a nawet unicestwiono. Każdy ton głosu jest kłamstwem, każdy gest – fałszem, każdy uśmiech – grymasem.”
Każdy z nas intuicyjnie rozumie aktorkę z Persony. Napięcie między rolą a autentycznością i przerażająca wątpliwość, czy poza sumą ról cokolwiek jeszcze istnieje. Czy może pod powierzchnią każdej z masek jest tylko uparte milczenie Liv Ullmann. Może i wokół tego pytania krąży kilkadziesiąt wieków naszej kultury, ale na pewno nie ostatnie kilka miesięcy.
Bo też my nie zakładamy na twarze masek, tylko okrywamy się welonami. Maseczki i przyłbice nie mają za zadanie niczego wyrażać. Nie istnieje taka wiadomość, którą by przekazywały, poza jedną – trzymaj się od mnie z daleka. Ich rolą jest zasłaniać i oddzielać. Jeszcze nie tak dawno można było w zachodniej Europie zarobić mandat nie za brak zakrycia nosa i ust, tylko za ich ukrywanie. Dyskusja wokół burek i nikabów przypomina tę toczącą się w kwestii maseczek. Tyle tylko, że wszystko jest na odwrót. Podobna jest nawet wysokość kar grożących dzisiaj za odsłonięcie twarzy i tych, które nakładano za jej ukrycie.
Najciekawiej brzmi dziś argument padający wówczas z ust obrońców praw kobiet. O tym, że twarz zakryta w przestrzeni publicznej jest znakiem i źródłem uległości, podporządkowania wobec męża i rodziny. I rzeczywiście – prawo do mojej twarzy jest grą o sumie zerowej. Jeżeli zostaje odebrane wszystkim mijanym przechodniom, jadącym ze mną w autobusie, robiącym zakupy w tym samym co ja sklepie, to po to żeby w tym większym stopniu przyznać je mężowi, dzieciom i pozostałym krewnym. Im bardziej dla pierwszych jestem niedostępny, w tym większym stopniu należę do tych, którzy mogą mnie zobaczyć.
Zakładam maseczkę, zarzucam welon i znikam. Mogę minąć się na ulicy z przyjacielem, a obaj nie zdamy sobie z tego sprawy. I może dobrze, bo przecież w końcu musimy trzymać społeczny dystans. Maseczka nie tylko zasłania, ale i odpędza. Wspólnota, która jest niczym innym jak sumą pojedynczych spotkań, przestaje w ten sposób istnieć. A jednocześnie z każdej strony słyszymy, że skończył się okres dziecięcej beztroski. Że musimy złożyć ofiarę z naszej prywatności na ołtarzu bezpieczeństwa ogółu. Opowieści o zstępującym coraz głębiej nadzorze; wzroku rządów i korporacji nie zatrzymującym się już na powierzchni skóry, ale przenikającym pod nią. Na zewnątrz coraz bardziej anonimowi i nie do rozpoznania. Od środka – bardziej przezroczyści niż kiedykolwiek.
Maseczka jest nie tylko znakiem nadchodzącego porządku, ale też samego przejścia do nowego ładu. Przypomnijmy sobie nie tak znowu dawne czasy, kiedy panny młode szły do ślubu w welonie. Z zakrytą twarzą przechodziły przez środek kościoła, wśród swoich krewnych i przyjaciół. Mówiły im w ten sposób: ja już do was nie należę. Mnie dawnej, takiej jak byłam przed zawarciem małżeństwa, już nie ma.
Mam nadzieję, że żadnej z czytających te słowa żonie nie wyda się to intuicyjne, ale ślubny welon ma sporo wspólnego z zakryciem twarzy, jakie narzucano na oblicze prowadzonego na miejsce straceń skazańca. Dla zgromadzonych wokół gapiów to była właściwa egzekucja – człowiek bez twarzy jest już w pewnym sensie martwy. Najpierw traci się twarz, dopiero potem głowę. Ale kiedy wydarzyło się to pierwsze, nie ma już odwrotu. Wszystko co odbywało się później, na miejscu kaźni było tylko postawieniem stempla pod aktem społecznego zgonu. Tyle, że u stopni ołtarza stoi nie kat, ale mąż. Zamiast ściąć głowę, podnosi welon, odsłania twarz. Zamyka w ten sposób rytuał przejścia, nadaje przyszłej żonie nową tożsamość.
Za każdym razem, kiedy pojawia się symbol welonu, podstawowe pytanie brzmi więc: kto będzie miał prawo go unieść. Zajrzeć pod spód, wezwać z powrotem do życia i społeczeństwa tego, kto pozostaje ukryty za zasłoną.
Zasłona przybytku
Oczywiście, że nie myślimy o tym wszystkim, kiedy wkładamy maseczkę przed wejściem do sklepu. Nie zabawę w pierwotne plemiona mają z tyłu głowy ministrowie zdrowie całego świata wprowadzając obowiązek zakrywania twarzy. Ale rytuał to nie matura – nie trzeba przeżywać go świadomie i według planu; przeciwnie, bywa tym głębszy im mniej zdajemy sobie sprawę z faktu, że w ogóle się wydarza.
A nie ma nic dziwnego w tym, że dochodzi do obrzędów inicjacyjnych. Wbrew naturze jest raczej ich nieobecność w ostatnich kilkunastu wiekach. Najwybitniejszy religioznawca w historii swojej dziedziny, Mircea Eliade twierdził wręcz, że gdyby trzeba było wskazać jedną cechę różniąca współczesny świat od tego z epoki pierwotnej, przedchrześcijańskiej religijności, byłby nią właśnie zanik inicjacji. Tak wszechobecna była przed narodzeniem Chrystusa i tak fundamentalna była jej kulturowa i psychologiczna rola. Naszym dalekim przodkom nie przyszłoby do głowy, że można żyć bez obrzędów przejścia. „Tak jak gdyby scenariusze inicjacji były nierozdzielnie związane z samą strukturą życia duchowego. Jak gdyby inicjacja była procesem niezbędnym do każdej próby całkowitej odnowy, każdego wysiłku transcendencji naturalnej kondycji człowieka” – pisał Eliade.
Konieczność inicjacji zniosło dopiero chrześcijaństwo. Zmartwychwstanie było wydarzeniem, które unieważniało archaiczne formuły przejścia. Jak pisał święty Paweł, „jeśli bowiem z Nim umarliśmy, wespół z nim żyć będziemy”. Przez śmierć do nowego, pełnego i prawdziwego życia przechodziło się od tej pory wierząc w zmartwychwstanie Chrystusa, nie trzeba było już przeżywać makabrycznych, wioskowych rytów. Wystarczyło poznać tajemnicę, o której „należy krzyczeć na dachach”.
Częściej niż o samej śmierci Jezusa na krzyżu kroniki z tamtej epoki wspominają o innym wydarzeniu, które miało miejsce dokładnie w tej samej chwili. Rozdarciu się zasłony przybytku w świątyni Jerozolimskiej. Grubego, purpurowego welonu, osłaniającego Miejsce Najświętsze, do którego miał prawo wejść tylko raz w roku najwyższy kapłan i to tylko po wcześniejszym złożeniu krwawej ofiary za grzechy własne i całego ludu. Symbolu starego prawa, w którym to, co święte musi być ukryte i niewidoczne dla oczu. Gdzie był tylko jeden naród wybrany, przymierze zostało zawarte wyłącznie z Żydami. To dlatego rozdarcie zasłony przybytku „od góry do dołu” tak poruszyło kronikarzy.
Nie mógł się wydarzyć bardziej dosłowny symbol unieważnienia starego prawa. Rozdarta została zasłona oddzielająca świętość od ludzi i Żydów od pogan. Świat, w którym doświadczenie odnowy i świętości wynikało z wypełnienia inicjacyjnych rytuałów przestał w tym momencie istnieć. Wszystkie uobecniane i przekazywane w nich tajemnice, śmierci koniecznej do dostąpienia prawdziwego życia, chaosu i ciemności z których rodzi się nowy porządek krzyczały od teraz na dachach. Były obecne w każdym wiszącym na ścianie, górującym nad dachem kościoła krzyżu.
Jeżeli próbujemy patrzeć na dotychczasowy przebieg 2020 roku jako spójną całość jedna rzecz nie może umknąć naszej uwadze. „Odwołanie” tegorocznej Wielkanocy. W liturgicznym sensie tajemnice śmierci i zmartwychwstania oczywiście się wydarzyły, ale nie w znaczeniu społecznym. Miażdżąca większość chrześcijan, po raz pierwszy na taką skalę, nie przeżyła tego, co unieważniło archaiczne formuły inicjacji. A natura nie znosi próżni. Miejsce opuszczone przez Zmartwychwstałego nie pozostawało długo puste. Może i świat nie zobaczył Jego śmierci. Obejrzał za to na YouTubie trwająca blisko dziesięć minut, mniej więcej tyle ile wielkopiątkowe czytanie męki pańskiej, śmierć Georga Floyda.
To porównanie wydaje się nie na miejscu? Na pewno nie tym, którzy przerabiają od kilku miesięcy obrazy piety, w dłoniach czarnej madonny obejmującej ciało zdjętego właśnie z krzyża syna umieszczają głowę Georga Floyda. Podkreślają, że jak Jezus wzywał podczas męki krzyżowej Ojca, tak Floyd duszony przez policjanta wołał o pomoc matkę. Zakładają koszulki z jego podobizną i napisem „on umarł, byśmy mogli żyć”. Tym wszystkim, którzy malują jego otoczoną aureolą lub anielskimi skrzydłami twarz na ogromnych muralach, ani tym, którzy potem klęczą przed obliczem czarnego mesjasza w ciszy i skupieniu.
Kiedy ostatni raz widzieli państwo na własne oczy czyjąś śmierć? I to nie zwykłe odchodzenie, ile prawdziwą kaźń? I kiedy zdarzyło się, że razem z wami obejrzał to prawie cały świat. Nie na miejscu jest nie widzieć tej zbieżności zdarzeń: między męką ukrytą za welonem lockdownu i tą widoczną na jedno wyciągnięcie palca w Internecie. W żadnym innym momencie śmierć Floyda nie odbiłaby się takim echem, nie trafiłaby na tak podatny społeczny grunt. Nie znalazłaby swojego miejsca w porządku archaicznych rytuałów, których areną jest świat w 2020 roku. Ale żeby do tego doszło najpierw w przedsionku świątyni z powrotem musiała zawisnąć zasłona. To, co dotąd było jawne z powrotem zostać ukryte.
Kiedy znika Zmartwychwstanie musi pojawić się inicjacja. Rytuał odchodzenia dawnego świata i narodzin nowego. Gdy się rozpoczął nie potrzebowaliśmy już niczego więcej. Rządy nie musiały upadać, a bomby wybuchać na ulicach. Mądrzy naszą nieświadomością wiedzieliśmy, że to koniec.
Esej pierwotnie został opublikowany na łamach tygodnika „Plus Minus”. Dziękujemy redakcji za zgodę na przedruk całości.