Nadchodzą czasy powszechnego technosceptycyzmu. Recenzja filmu „The Social Dilemma”
W skrócie
Techlash – sceptycyzm wobec społecznej roli technologii – powoli staje się tematem masowym i politycznym. The Social Dilemma gromadzi przed kamerą plejadę byłych gwiazd Doliny Krzemowej, przekuwa niszowy temat w seans dla każdego. To obraz-lustro, w którym odbijają się rosnące społeczne emocje wokół technologii. Jeśli społeczeństwa, firmy i decydenci nie odnajdą drogi rozsądnej regulacji, to napięcia mogą eskalować, co grozi społecznym antytechnologicznym wybuchem.
Produkcja Netflixa jest dowodem, że nadchodzą czasy technosceptycyzmu – im szybciej dotrze to do firm i decydentów, tym lepiej. Wciąż jeszcze liczymy, że 5G i sztuczna inteligencja zapewnią nam gospodarczy skok. Jednak w debacie publicznej powoli znika nadzieja na naprawę świata przez aplikacje.
Choć dziś na Białorusi programiści zamienili się w cyberpartyzantów (używając tego stwierdzenia, odwołuję się do historii białoruskiego państwa partyzanckiego z czasów II wojny światowej), nie czytamy już artykułów podkreślających zbawienną rolę internetu dla demokratyzujących się społeczeństw. Tak przecież było jeszcze niedawno, m.in. w trakcie Arabskiej Wiosny.
Dzisiaj kolejne wychodzące na wierzch skandale rzucają cień na społeczną rolę mediów społecznościowych i platform. To już przecież nie tylko afera wokół Cambridge Analytica czy rosyjskiej agencji IRA, ale też powracająca kwestia (braku) prywatności, przyznania się przez Facebooka, że został wykorzystany do wzniecania nienawiści przeciwko Rohingom w Mjanmie, czy wreszcie opisywana przez nas ostatnio historia absurdalnej teorii spiskowej QAnon.
Jeff Orlowski, autor filmu, przyczyn tych wydarzeń szuka głębiej. Afery i dyskusje o wpływie mediów społecznościowych na nasze społeczeństwa, na których w ostatnich latach skupiła się publiczna debata wokół Internetu, uznaje jedynie za efekt.
Autorzy produkcji stawiają o wiele poważniejszy zarzut: prawdziwą przyczyną jest model biznesowy platform, oparty na nieskończonym przyciąganiu naszej uwagi i sprzedawaniu jej w formie reklam, dla którego nieważne są koszty psychiczne. Winnym jest algorytm polecający nam treści – kolejne posty czy filmiki – działający w imieniu swoich mocodawców, którzy dbają wyłącznie o wyniki sprzedaży reklam.
To (kolejne) dzieło kultury, które kosztem pewnych uproszczeń rzeczywistości tworzy społeczną narrację. Techlash (od technology backlash, krytyki rosnącej roli technologii i jej wpływu na społeczeństwa) dzięki takim materiałom przestaje być uczuciem branżowej grupy sceptyków i kilkuset akademików, a staje się powoli kwestią powszechną.
Plejada sceptyków
Twórcy wykorzystują dwie równoległe narracje, aby pokazać skalę problemu. Pierwszą jest fabularna, fikcyjna opowieść o rodzinie, która mierzy się z problemem uzależnienia od smartfonów, który doprowadza m.in. do politycznej radykalizacji jednego z synów. To, nawet jak na amerykańskie kino, historia zbyt mdła. Spełnia jednak swoją funkcję: pomaga przekuć niezwykle abstrakcyjny świat wirtualnych platform, bezosobowych algorytmów i zindywidualizowanych aplikacji na konkretny przykład. A jednak naprawdę trudno bez spożycia kropel żołądkowych patrzeć, jak chłopak w ciągu tygodnia staje się wyznawcą zmyślonej teorii spiskowej, a jego siostra młotkiem rozbija plastikowy sejf, aby odzyskać telefon zamknięty na czas rodzinnego posiłku.
Drugą linią narracyjną są rozmowy z krytykami Doliny Krzemowej. W zdecydowanej większości to osoby przez lata zaangażowane w tworzenie najważniejszych startupów Kalifornii, dziś na pozycjach krytycznych wobec ich działań. Na ekranie zobaczymy więc byłego dyrektora produktu Twittera (Jeffa Seiberta), dyrektora operacji Facebooka i produktu w Uberze (Sandy’ego Parakilasa), whistleblowera z YouTube’a (Guillaume’a Chaslota, więcej o nim w naszym artykule o QAnon), byłego dyrektora Facebooka i szefa Pinteresta (Tima Kendalla) czy jednego z pierwszych inwestorów Facebooka (Rogera McNameego). Ich wypowiedzi uzupełniają komentarze akademików: Shoshany Zuboff (autorki pojęcia „kapitalizmu nadzoru”), Anny Lembke (zajmującej się medycyną uzależnień), Cathy O’Neill (autorki Broni matematycznej zagłady) czy Jonathana Heidta (autora Prawego umysłu).
Trudno tej plejadzie krytyków zarzucić niezrozumienie tego, jak działa nowoczesny świat. To w większości osoby, które osiągnęły sukces, w środowisku technologicznym wspięły się po szczeblach kariery i dotarły na jej szczyt. Alternatywnie – to uznane akademickie gwiazdy najlepszych uczelni.
Opowiadają o brzydko pachnącym zapachu, który zaczyna unosić się nad Doliną Krzemową. Kalifornijskie dzieci-kwiaty chciały zmienić świat na dobre i, bądźmy uczciwi, częściowo tego dokonały. Przy okazji jednak niczym niezgrabny kot zrzuciły z balkonu parę doniczek.
Techlash wchodzi pod strzechy
To obraz, który próbuje dowieść, że przyczyną odczuwanych przez nasze społeczeństwa od paru lat radykalizmów, podziałów czy problemów psychicznych nastolatków są nastawione na trzymanie nas jak najdłużej przed ekranem algorytmy. Czy jest on w pełni przekonujący? Bynajmniej. Tyle że to nie ma aż takiego znaczenia.
Sam wielokrotnie pisałem o wadze tematu i uznaję tę diagnozę za ważny element społecznej układanki, ale nie jej całość. Poruszałem temat ekonomii uwagi (Techno-republikanizm) czy tego, że nadużywanie smartfonów ma najprawdopodobniej negatywny wpływ na naszą psychikę i relacje (Jak żyć w sieci i nie zwariować?).
Dlaczego więc uważam, że The Social Dilemma jest nieprzekonujący? Bo niczym każda dobra teoria spiskowa próbuje pod koniec widzowi wmówić, że gdyby nie algorytmy polecające treści i nie szefowie BigTechowych spółek, to obecne problemy zniknęłyby, jak ręką odjął. Zakopalibyśmy okopy wojny polsko-polskiej, nastolatki pozbyłyby się stanów depresyjnych, a hasło „teoria spiskowa” można by wykreślić ze słownika.
Tak oczywiście nie jest. Przedstawienie przez autorów poruszanej kwestii jako Świętego Graala problemów społecznych XXI wieku jest po prostu nadinterpretacją. Drażni prymitywną wersją rzeczywistości zbudowanej w stylu kolejnej teorii spiskowej, zgodnie z którą na drodze globalizmu i liberalizmu ostatnich dekad stanęły złe media społecznościowe. To wizja, w której Donald Trump w 2016 roku wygrał jedynie dzięki Cambridge Analytica i Facebookowi, pomimo tego, że Clinton na mikrotargetowane reklamy wydała w kampanii trzy razy więcej. A przecież w ten sposób mógł co najwyżej zyskać parę procent wyborców.
Spłycenie obrazu świata nie ma jednak znaczenia. Ważniejsze jest, że techlash dzięki Netflixowemu obrazowi będzie oddziaływał masowo. Krytyka technologicznego postępu przestaje być akademicką dyskusją zatroskanych jajogłowych czy bańkową rozmową paru tysięcy osób na świecie, a zaczyna docierać pod strzechy. Ten proces musi się wiązać z pewnym uproszczeniem całego zagadnienia, stąd narzekania na brak przedstawienia w filmie dowodów i stosowane uproszczenia są tyleż słuszne, co bezcelowe. Za The Social Dilemma zapewne pójdą kolejne dzieła, zresztą on też jest owocem wcześniejszych dzieł popkultury, jak chociażby futurystycznego (przynajmniej w założeniu) Black Mirror.
Dwa modelowe rozwiązania technologicznej przyszłości
Za masową emocją pójdą bowiem postulaty polityczne. Dziś społeczne nastawienie do technologii zmienia się, przechodzi od zachwytu do potępienia. Przesłuchania Zuckerbergów i Bezosów przed Kongresem Stanów Zjednoczonych i postulaty rozbicia ich firm to dopiero rozgrzewka.
Co z tym zrobimy? Od tego zależy w dużej mierze, czy wkroczymy na ścieżkę prawdziwego rozwoju (a nie prostego postępu). Możemy rozpisać chociażby dwa proste scenariusze. Pierwszym z nich jest niekontrolowane nakręcanie emocji społecznej, winiącej BigTech za wszelkie zło tego świata, połączone z ignorowaniem równie prawdziwych problemów leżących u podstawy dzisiejszej sytuacji społeczeństw. Prowadzić może to do prowokacyjnie postulowanego przez Andrzeja Zybertowicza wyłączenia internetu.
Drugą ścieżką jest – i tutaj zgoda z twórcami – regulacja. Wprowadzenie przejrzystości algorytmów i decyzji dotyczących moderacji, jasnych mechanizmów odwołania od takich decyzji, najlepiej do niezależnej instancji. To wymaga jednak pewnej deglobalizacji. Sophie Zhang niedawno odeszła z Facebooka, pisząc wewnętrzną wiadomość o tym, że ma „krew na rękach”, bo wewnątrz firmy nie mogła wywalczyć zasobów na walkę z farmami botów w kampaniach wyborczych w mniej istotnych PR-owo krajach, jak Honduras, Kirgistan czy Ukraina. Do regulacji potrzebna jest wola polityczna, ale również otwartość wielkich firm.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.