Tadż Mahal ze smartfonem. O nieumiejętności podróżowania
W skrócie
Skoro praca zarobkowa przestaje nadawać naszemu życiu sens, spełnienia zaczynamy szukać poza nią. Nawyki, które wynosimy jednak z codziennego kieratu, skracają nasz horyzont myślowy i ograniczają kreatywność również w czasie wolnym. Nie jesteśmy w stanie uciec od cywilizacji, bo nie ma już przestrzeni, która byłaby od niej wolna. Czy podróżowanie, również naznaczone stygmatem technologicznej rewolucji, daje nadzieję na zmianę?
A gdyby rzucić wszystko i wyjechać nad Walden?
W poszukiwaniu równowagi zaczynamy karmić się fantazją o długiej podróży w odległe, być może egzotyczne miejsce. Dla jednych będzie to marzenie o pustej plaży w cieniu palmy kokosowej, które kiedyś – gdy tylko odpracujemy pańszczyznę i odłożymy dość gotówki – stanie się rzeczywistością. Inni, szczególnie w krajach bogatej Europy, nie zamierzają czekać z odkrywaniem świata i już po szkole średniej (gap year) decydują się na wyprawę w nieznane, mając przy tym świadomość, że wiszące nad nimi widmo życia spędzonego w pracy i tak jest nieuniknione.
Dla człowieka Zachodu ucieczka od cywilizacji nie jest niczym nowym; na opozycji kultury i natury zbudowano wiele systemów filozoficznych nowożytności. Jednym z nich, silnie obecnym we współczesnej popkulturze, jest amerykański transcendentalizm. „Dlaczego mamy żyć w takim pośpiechu i marnować życie?” – pytał Henry David Thoreau, czołowy przedstawiciel tego nurtu. Amerykanin opuścił rodzinne miasteczko i na ponad dwa lata zamieszkał w wybudowanej przez siebie chatce nad jeziorem Walden (taki też tytuł nosi jego najsłynniejsze dzieło).
Hasło powrotu na łono natury trafiło się na sztandary filozofii nowoangielskiej po roku 1830. Transcendentaliści odrzucali materializm jankeskiego społeczeństwa, które nie przywiązywało wagi do kultury duchowej. Grupa filozofów na czele z Thoreau, Ralphem Waldo Emersonem i Margaret Fuller (jedna z pionierek feminizmu) kontestowała kult gromadzenia majątku, promując romantyczną literaturę, przekładając dzieła greckich klasyków i występując z płomiennymi wykładami w szkołach i na uczelniach. Transcendentalizmu nie sposób nazwać całościowym systemem filozoficznym, bo nie reprezentował spójnego programu złożonego ze ściśle związanych ze sobą myśli. Był raczej niejednolitym ruchem, nieusystematyzowaną i eklektyczną mozaiką poglądów nowoangielskich myślicieli połowy XIX wieku. Opierał się na opozycji wobec panujących norm, tradycyjnych przekonań, ogólnie przyjętych zasad i mieszczańskimi obyczajów.
Amerykański transcendentalizm podkreślał egalitaryzm i centralne miejsce kultury duchowej w rozwoju społeczeństwa pochłoniętego zagospodarowywaniem wielkich przestrzeni nowego kontynentu (osadnictwo na coraz dalszych zachodnich rubieżach, kalifornijska gorączka złota) i niezmordowaną budową dobrobytu rodzącego się imperium. Jego przedstawiciele zapisali się w historii jako najgłośniejsi abolicjoniści, a sformułowaną przez Emersona i Thoreau ideą protestu wolnego od przemocy inspirowali się Lew Tołstoj, Mahatma Gandhi i Martin Luther King. Poza prymitywizmem i pochwałą życia na łonie natury, co odcisnęło wyraźne piętno w amerykańskiej literaturze i mentalności drugiej połowy XX wieku, znakiem rozpoznawczym tego środowiska było przywiązanie do indywidualizmu. Transcendentaliści urzeczywistniali ideę jednostki aktywnej i suwerennej, podkreślając przy tym wagę pragmatyzmu ich filozofii – wielu z nich, równolegle do pracy intelektualnej, trudniło się zawodami fizycznymi, jak stolarstwo czy budowlanka.
Smartwica w podróży
Przemysł, dominujący w czasach transcendentalistów, ustąpił dziś hegemonii usług, z kolei rewolucja technologiczna sprawiła, że właściwie nie możemy się obejść bez jej zdobyczy ani w domu, ani w podróży. Narzędziami naszej pracy są te same przedmioty, z których korzystamy w czasie wolnym, przez co zamazuje się granica między pracą a nie-pracą, zlewając się w jednolite „pracożycie”. Jednocześnie jednak marzenie ucieczki od cywilizacji nadal pozostaje żywe, a indywidualizm, walka z konformizmem i materializmem stanowią lejtmotyw współczesnej kultury. Ta podstawowa sprzeczność organizuje nasze życie. Gonimy króliczka, którego nie możemy dogonić. Nigdy nie zaspokoimy naszych pragnień, bo obietnica ucieczki od cywilizacji pozostaje iluzją w czasach, w których nie ma już nie-cywilizacji.
Aplikacje i programy, w połączeniu z łatwością przemieszczania się i dostępnością informacji, zmieniły mentalność dzisiejszych podróżników. To częściowo pokłosie zwyczajów, które nabywamy w pracy. Skłonność do podejmowania ryzyka to cecha, która w logicznym, poukładanym życiu pracownika jest zbędna i niepożądana, więc w konsekwencji ograniczamy ją do minimum. Rzeczywistość współczesnej podróży wpisuje się w schemat poruszania się po szachownicy, realizowania ściśle zaplanowanych kolejnych kroków. Zanika jej elementarny sens, w tym nieprzewidziane sytuacje, w których podróżnicy zdani są wyłącznie na siebie.
Podczas niedawnej krótkiej wizyty w Indiach trafiłem do obdartego hostelu, który za cenę 1,5 dolara oferował łóżko z kocem. Pozostałe opłaty były ukryte, jak wynajem papieru toaletowego, co osobom z tzw. Delhi belly, a więc z bardziej wrażliwym żołądkiem, mogło wywindować cenę do dwukrotności kosztu noclegu. Po 5 minutach od zakwaterowania odcięta została elektryczność i w małym wspólnym pokoju rozpalono trzy świeczki. Zanim zdążyłem się zmartwić, że nie będę mógł kupić biletu do Tadź Mahal na wschód słońca, sympatyczna para backpackerów zaproponowała, żebym skorzystał z ich pomocy. Uzbrojeni w silny arsenał technologiczny – powerbank, dwa laptopy Apple’a, tablet, hotspot, ipada i kilka kart kredytowych — pomogli mi pokonać tę nieoczekiwaną przeszkodę. Podczas krótkiej pogawędki pochwalili się, że niedawno rzucili pracę i wyjechali w świat. Przedstawili planowaną trasę i okazało się, że odwiedzą kilka znanych mi miejsc. Mimo to na moją rekomendację taniego miejsca w miasteczku, w którym mieli być za dwa miesiące (!), odpowiedzieli, że zarezerwowali już tam nocleg.
To chorobliwe wręcz planowanie i uzależnienie od nowych technologii jest plagą dzisiejszych wagabundów. W pewnej mierze wynika to ze strachu przed ominięciem atrakcji z gatunku must-see – niekoniecznie gigantów, jak pałace królewskie i tysiącletnie świątynie, ale też tych backpackerskich, jak niewielkie osady, gdzie żyje się jak przed setkami lat czy kultowe z jakiegoś powodu garkuchnie i kawiarnie.
Profesjonalizm jest nieprzyzwoity
Współczesna podróż nie różni się niczym od pracy. Coraz więcej czasu zajmują okołopodróżnicze czynności – sprawdzanie maila, dokładne porównanie ofert usługodawców (hostele, firmy autobusowe, wycieczki zorganizowane itd.), powierzchowne zdobywanie wiedzy na temat odwiedzanego miejsca. Coraz mniejszy wycinek talerza zajmuje mięso podróży, bo całą resztę pożera rytuał informacyjno-przygotowawczy odtwarzany każdego poranka. Czy autostopowe eskapady bitników, wieńczone spontanicznymi wieczorami poetyckimi przy szklance whisky, byłyby tak inspirujące dla dzieci kwiatów, gdyby przebiegały według ściśle zakreślonych planów? Jack Kerouac i jego przedhipisowska ferajna nie uczyli się na pamięć faktów z historii odwiedzanych po drodze miast ani nie zwiedzali pomników kultury; historie z drogi były bardziej fascynujące niż ostateczny cel ich wypraw. Sam Kerouac w pewnym zakresie czerpał z podobnych źródeł, co Thoreau, określając się samotnym mistykiem katolickim, jednocześnie inspirując się szeroko religiami Wschodu.
Nowinki technologiczne pozbawiają podróżników kreatywności i spontaniczności, de facto skazują na automatyzm, powtarzalność, przewidywalność. Ta tresura nie zostawia wielkiego marginesu na inspirujące potknięcia, które bywają najbardziej edukujące. Mechanizm, który wynosimy z pracy, odtwarzamy w podróży. Nielimitowane ułatwianie sobie życia w drodze pozornie odciąża umysł, ale obarcza go ciężarem krótkotrwałych, nieprzydatnych kilka dni później informacji.
Nie ma miejsca na samodzielność, która wraz z niezależnością i sceptycyzmem wobec autorytetów czyniły ruch transcendentalistów tak amerykańskim. Technologie stają się biblią współczesnych ludzi, traktujących je jako źródło bez mała wiedzy objawionej. Oczywiście nie powinno się wymagać od każdego ruszającego w drogę, żeby zostawił w domu telefon i na chybił trafił zwiedzał losowe kraje. Nowoczesne narzędzia są w zasięgu ręki i bywają bardzo przydatne, ważne są jednak proporcje. Nie musimy wyrywać technologicznego drzewa z korzeniami, ale możemy mu uciąć kilka gałęzi i otworzyć przestrzeń na inwencję i instynkt. Czy chodząc na technologicznej smyczy, możemy w ogóle mówić, że podróżujemy?
Profesjonalizm w podróżowaniu jest czymś nieprzyzwoitym. Zapobiegliwość i ostrożność mogą być użyteczne, gdy dbamy o spełnienie wymagań przełożonego w pracy. Podróż stawia przed nami wyższe wymagania. Z zagranicznych wojaży najbardziej fascynujące są historie, których się nie planowało, te, które wymagały od nas improwizacji, ba, w których lądowało się w największych tarapatach. To tutaj sprawdzają się siła charakteru i zdolność do radzenia sobie w nieprzewidzianych sytuacjach. I to właśnie nieprzewidywalność rezultatu stawia nas w okolicznościach, w których możemy polegać na sobie, a nie aparacie wspomagaczy zrekrutowanych pod technologiczny sztandar.
Trend slow travel
Podróżowanie zostało sprowadzone do komfortowego przemieszczania się w przestrzeni. Dysponując ograniczonymi zasobami czasu, globtroterzy pragną wycisnąć dostępnym im czas jak cytrynę. Pęd do zaliczania krajów i nieznanych miejsc przypomina pracoholizm – stawianie sobie wyzwań, dzięki którym postawimy krok dalej, wyżej, głębiej. Taka podróż nie ubogaca, lecz dostarcza zewnętrznych doznań. I podobnie jak na rynku pracy, gdzie część jego uczestników dezerteruje z wyścigu szczurów i porusza się swoim tempem, zamiast biec w grupie pościgowej z nadzieją dobicia do peletonu, tak i na „rynku podróży” coraz szersze kręgi zatacza slow travel, szczególnie w zachodnich krajach.
W odróżnieniu od dość powszechnego już w Polsce gap yearu, rocznej przerwy, którą maturzyści lub studenci wykorzystują na pracę i podróże, slow travel polega na zatrzymywaniu się w odwiedzanych miejscach na kilka tygodni lub miesięcy. Młodzi wagabundzi podejmują się wolontariatów, uczą lokalnych języków, a czasem po prostu pomieszkują w odwiedzanych miejscach w apartamentach i hostelach. Chcą poznać piekarza, u którego codziennie kupują bułki, chodzić co weekend do tej samej kawiarni, zżyć z nową okolicą, poczuć się mieszkańcem na antypodach, a wieczorami spotykać ludzi z różnych części świata.
Rzeczywistość niejednokrotnie odbiega od wyobrażeń. Łatwo zarobione na Zachodzie pieniądze (a nierzadko po prostu rodzicielskie stypendium) szybko się kończą. W tym modelu młodzi ludzie dorabiają do swoich przedłużonych wakacji naiwną ideologię, która ma jednak niewiele wspólnego z życiem. Bo czy usta pełne wolnościowych frazesów, przy kilkutygodniowym obijaniu się na plaży w jakimś tanim azjatyckim kraju, można nazwać inaczej? Takie podróżowanie to po prostu wakacje od odpowiedzialności, wolne od rodziców pozbawionych kontroli nad wyborami dorosłych dzieci. Poleganie na sobie i utrzymanie się nie jest tak trudne w podróży, jak w wymagającym, konkurencyjnym świecie, z którego pochodzą.
Slow travellerzy często odsuwają od siebie widmo odpowiedzialności za „zwykłe”, codzienne życie, w którym trzeba podporządkować się ustalonym już regułom gry. To również nierzadko ucieczka przed pracowniczym więzieniem, właściwie akceptacja porażki, kapitulacja przed podjęciem walki o własną podmiotowość. Mimo to slow travel jako szerszy trend jest ruchem w dobrą stronę. Same założenia i ideały za nim stojące są zaprzeczeniem panujących dziś standardów wykańczającego „pracożycia”. Jest to radykalizm na miarę naszych czasów, gdzie pełne wyzwolenie od cywilizacji wydaje się niemożliwe.
Turystyka postkolonialna
Znakiem ostatniej dekady jest wysyp relacji z kolejnych dni podróży na blogach i na stronach marnych wyrobów książkopodobnych. Zmorą naszych czasów są miałkie opisy, stała egzaltacja ich autorów, podtrzymywanie wrażenia, że każde zwiedzane przez globtrotera miejsce jest wyjątkowe. W konsekwencji kolejne zastępy obieżyświatów zaczytują się w relacjach pełnych emfazy, rośnie popyt na pielgrzymowanie w odległe zakątki globu, na własne niepowtarzalne odyseje, które zwykle okazują się rozczarowujące.
To nie jedyne zagrożenie. Rzeczywistość wykreowana przez wędrownych grafomanów zaczyna wypierać tę prawdziwą. Podróżnicy biorą kolorowe narracje za dobrą monetę, w efekcie opowieść zagłusza prawdziwy głos odwiedzanego miejsca. Nie jest to tylko wytwór naszych czasów, podobnie o przyjezdnych Brytyjczykach i Francuzach pisał Edward Said w Orientalizmie: „Orient milczący, pozwalający na realizację europejskich projektów, które uwzględniały krajowców, ale nigdy nie odwoływały się do nich samych; Orient niezdolny oprzeć się projektom, obrazom czy choćby opisom wymyślanym dlań z zewnątrz”.
Narrację kolonialnych dyplomatów przejął dziś podróżniczy proletariat. Europejczycy, którzy przyjeżdżają do swoich wyobrażeń, bo przecież nie do autentycznych miejsc, nie przyjmują do wiadomości innego tempa obsługi przyjezdnych, dopominając się o lepszą infrastrukturę turystyczną i eksportując kulturę „pracożycia”. A lokalna ludność? Czy w ogóle o niej wówczas myślimy? Oddajmy głos ponownie Saidowi, który przywołuje słowa jednego z europejskich dyplomatów, który wspominał z nostalgią: „Utraciłem królestwo po królestwie, prowincję po prowincji – piękniejszą połową mego świata, a wkrótce nie będzie już miejsca, gdzie mogłyby się schronić moje sny; najbardziej zaś żałuję, że musiałem wygnać Egipt z mojej wyobraźni – by zachować dlań jedynie żałosne miejsce w pamięci”.
Światłowody jak kroplówka
Utrzymywanie elektronicznego kontaktu z bliskimi nam osobami w czasie podróży byłoby o tyle dobre, gdyby na tym właśnie się kończyło. Jednak niechęć – a może raczej strach – wobec samej tylko perspektywy cyfrowego detoksu jest przygniatająca. Dawniej, aby pozostać na bieżąco w podróży, trzeba było podjąć pewien trud – wydać pieniądze na gazetę, zagaić sąsiedniego pasażera w pociągu o politykę czy wynająć pokój hotelowy z telewizją. Dziś jest odwrotnie – informacja nas nawet nie szuka, jest wszędzie, gdzie spojrzymy. Odcięcie od rzeczywistości stanowi nie lada wyzwanie, szczególnie jeśli podróżuje się ze smartfonem, na którego stać dziś niemal każdego.
Nawyk sprawdzenia „co się dzieje” stał się tak naturalny, że nie staramy się nawet kwestionować sensowności tego odruchu. W podróży daje to złudzenie bliskości znanego sobie środowiska (kraju, regionu, miasta), a przez to poczucie bezpieczeństwa, bo na wyciągnięcie ręki mamy zaufane instytucje, rodzinę, znajomych. Nie pozostaje to bez wpływu na nasz stan psychiczny – z jednej strony podróżnik funkcjonuje w rozszerzonej strefie komfortu i w razie nieprzewidzianych wypadków ma dokąd się zwrócić, z drugiej strony – wymarzona wcześniej ucieczka staje się niemożliwa, a poczucie bliskości jest podświadomie przytłaczające.
Owszem, częścią technikaliów i spraw z zakresu logistyki (wymagania wizowe i paszportowe, niezbędne lub rekomendowane szczepienia, bezpieczeństwo danej trasy i kraju) trzeba zająć się z należną uwagą. Czym innym jest jednak mielizna internetowych rekomendacji, które niepostrzeżenie osiągnęły status wyroczni i głównego punktu odniesienia, sprowadzając podróżników do roli klientów i półautomatów odtwarzających cudze trasy i wzruszenia, ale na pewno nie gospodarzy własnego losu. Odrzućmy recenzje i relacje, sami wydajmy werdykt, czy atrakcja zasługuje na naszą uwagę i pochwałę. Wrażenia ludzi, którzy przed nami stawiali kroki w danym miejscu, nie muszą być zbieżne z naszymi. Zaufajmy własnym odczuciom. Przeżyjmy to po swojemu.
Dlaczego transcendentalizm
Nie bez powodu tyle miejsca poświęciłem amerykańskim transcendentalistom. Ich dzieła stały u źródeł licznych ruchów opierających się społecznym normom i wspierających postawę nonkonformistyczną. Jedni siali romantyczny ferment i byli twórcami filozoficznego odrodzenia, drudzy swoją postawą kontestowali konwenanse i poukładane życie wczesnego stadium kapitalizmu. Za to obie te grupy postulowały życie poza społecznymi ramami, wbrew ustalonym regułom gry. XIX-wieczni transcendentaliści w czasach rewolucji przemysłowej obserwowali podobne zjawiska, jakich i my jesteśmy świadkami podczas rewolucji technologicznej – zmianę specyfiki pracy, która zdominowała całe dostępne nam życie. Odrzucali dyktat zasad i pojęć, ponownie nadając wagę indywidualizmowi i zbliżeniu z naturą w poszukiwaniu sacrum.
Dwa wieki później podróże pozostają ostatnim bastionem, który zmaga się z kolejną, najpotężniejszą jak dotąd, erupcją cywilizacji. Ich spowszednienie stawia przed podróżnikami nowe zadania, którym pionierzy i odkrywcy nie musieli stawiać czoła. Mimo swoich praktycznych mankamentów trend slow travel stanowi światełko w tunelu, krok w dobrym kierunku. Dowodzi, że tęsknota za życiem bez presji ze strony rynku pracy wzbiera na sile. Być może właśnie w podróży należy szukać inspiracji, która pozwoli w końcu rzucić rękawicę imperatywowi pracy bez sensu, odrzucając dyktat mechanizacji życia.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.