Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Harujemy najciężej w historii. Czy będzie jeszcze istnieć życie poza pracą?

Harujemy najciężej w historii. Czy będzie jeszcze istnieć życie poza pracą? Autorka: Magdalena Milert

Pracujemy coraz dłużej, a sama praca staje się coraz bardziej wyczerpująca psychicznie. Pomimo masowego wejścia kobiet na rynek pracy, nie doszło do proporcjonalnego rozłożenia obowiązków domowych pomiędzy małżonkami. Jeśli chcemy wygospodarować czas na życie rodzinne, prace domowe, budowę relacji małżeńskich i rodzicielskich, musimy zrobić jedno z dwojga: zdecydować się na silniejszą separację pracy zarobkowej od reszty życia i skrócić spędzany w niej czas lub zaakceptować jej płynny charakter, pozbawiony ściśle normowanych godzin. Wówczas będziemy pracować z mniejszą intensywnością. Jak w średniowieczu.

Czy naprawdę pracujemy najciężej w historii? Trudno to sobie wyobrazić, mając przed oczami cieplarniane warunki współczesnych szklanych biurowców, zmodernizowane fabryki czy wygodną kanapę w mieszkaniu, która udaje nasze home office. Warto pamiętać o zawilgoconych, jednoizbowych średniowiecznych chatach czy dziewiętnastowiecznych zadymionych i funkcjonujących poza jakimikolwiek standardami BHP manufakturach. Pamiętam opowieści moich pradziadków, którzy spod Ojcowa do pracy przy budowie Nowej Huty podobno chodzili na piechotę (w co nie chce mi się wierzyć), a przed wojną do pracy maszerowali bez butów (to już jest o wiele bardziej prawdopodobne).

Oceniając problem pod kątem komfortu miejsca pracy, rzeczywiście zanotowaliśmy ogromny postęp. To jednak nie jedyny wymiar pracy. Drugim jest jej intensywność. Bezdyskusyjnie praca na polu w XV wieku była fizycznie cięższa niż dzisiejsze rolnictwo, nie wspominając już o pracy w biurze w jednym ze znajdujących się w każdym większym mieście „biznes parków”. Mamy jednak sporo przesłanek, by spróbować nieco zniuansować ten obraz: okazuje się, że średniowieczna praca, choć fizycznie wymagająca,  równoważona była o wiele mniejszą jej intensywnością. Historycznie praca była zdecydowanie mniej uregulowana, charakteryzowała się większą liczbą przerw, wolniejszym tempem, brakiem pojęcia produktywności.

Wysiłek fizyczny to jednak tylko połowa rachunku. Do tego dochodzi intelektualna intensywność pracy. A tutaj końcówka wieku XX przyniosła prawdziwą rewolucję. Nie tylko w porównaniu do intensywności myślenia, jaką w pracę musiał wkładać średniowieczny chłop, ale nawet w zestawieniu z leżakującym na kanapie i odbierający ledwie parę telefonów dziennie Donem Draperem, dyrektorem agencji reklamowej z osadzonego w latach 60. w Nowym Jorku serialu Mad Men. Intensywność umysłowa pracy nie dotyczy jednak jedynie popularnych „biurw”. Współczesny przemysł oraz rolnictwo wymagają od swoich szeregowych pracowników o wiele większych technicznych umiejętności, skupienia, intelektualnego wysiłku umożliwiającego sprawną obsługę dziesiątek maszyn niż miało to miejsce jeszcze kilka dekad temu, kiedy rewolucją był ciągnik Ursusa.

Zwykliśmy zakładać, że w poprzednich wiekach pracowało się dłużej – co okazuje się tylko częściową prawdą. Żniwa to nawet dziś praca od świtu do zmroku, a jak musiało wyglądać to w wiekach średnich, kiedy trudno było się wspomóc niewynalezionym jeszcze kombajnem? Kto z nas nie pamięta też historycznych lekcji o tragicznych warunkach pracy łódzkich szwaczek w XIX wieku? Okazuje się jednak, że czas pracy wcale nie maleje liniowo ze stulecia na stulecie. Nasza dzisiejsza perspektywa jest zaburzona epoką wczesnego kapitalizmu, kiedy długość pracy, według niektórych szacunków, uległa podwojeniu (!).

Wreszcie, na czas pracy powinniśmy przede wszystkim spojrzeć nie z perspektywy jednostki, ale podstawowej komórki społecznej – rodziny. A tutaj sytuacja robi się wyraźnie problematyczna – w ostatnim stuleciu dołożyliśmy sobie dodatkowy etat pracy zarobkowej. Niby wszyscy pamiętamy o tym, że w mijających dekadach znacząco wzrósł odsetek zatrudnionych kobiet. Rzadko, za rzadko, patrzymy na wynikające z tego obciążenie dwojga pracujących rodziców oraz na liczne konsekwencje tego stanu rzeczy. Wbrew pozorom czas przeznaczany na obowiązki domowe w rodzinie wcale nie zmalał po wprowadzeniu bieżącej wody, automatycznych pralek i zmywarek. Spróbujmy więc spojrzeć na historię naszego wysiłku z perspektywy rodziny, biorąc pod uwagę nie tylko czas pracy, ale i jej intensywność.

Jak pracowano w starożytnej Grecji i średniowiecznej Anglii?

W klasycznej już pozycji The Overworked American wydanej na początku lat 90., ekonomistka Juliet B. Schor przeanalizowała czas pracy w różnych epokach. Spróbujmy cofnąć się najpierw do antyku. Okazuje się, że czas wypoczynku w Grecji i Rzymie był całkiem obszerny. Obywatele Aten cieszyli się około 60 dniami wakacji rocznie, mieszkańcy Tarentum mieli nawet pół roku wolnego. Stary rzymski kalendarz wyznaczał 109 dni nefasti (dni, w których nie należało prowadzić wymiany handlowej, nie działały również publiczne instytucje) na 355 dni w roku.

W połowie czwartego wieku w Rzymie już 175 dni było oznaczonych jako feriae publicae. W bieżącym roku w Polsce będziemy mieli 113 dni wolnych i 253 dni pracujące.

Praca w średniowieczu, choć długa, była wyraźnie mniej intensywna – i bardzo często sezonowa. Okazuje się, że nie pracowano znacząco dłużej, niż pracujemy dziś. Syntetyzując różne szacunki dotyczące pracy na roli i w gospodarstwie na terenie dzisiejszej Wielkiej Brytanii, Schor wylicza , że między XII a XVI wiekiem czas pracy wynosił pomiędzy 1440 a 1980 godzin rocznie (według statystyk OECD za rok 2019 – w Polsce przepracowaliśmy 1806 godzin).

Górny szacunek dotyczy jednak rolników, którzy poza pracą na roli „dorabiali” w kopalniach. Taką metodę wydobycia soli stosowano choćby w kopalni w Wieliczce, która działała wyłącznie w okresie zimowym, a jej siłę roboczą stanowili okoliczni chłopi, którzy w tym czasie nie musieli zajmować się rolą. Gorsza pod tym kątem była sytuacja pracowników najemnych, których pracę autorka szacowała na około 2300 godzin rocznie. Praca na roli była jednak przede wszystkim silnie sezonowa. Letnie okresy pracy od świtu do zmierzchu były równoważone przez zimowe miesiące, podczas których nie było co robić, a mężczyźni dużą część tego bezproduktywnego dla nich czasu po prostu… przesypiali.

Mimo braku wolnych sobót pracowano mniej więcej tyle dni, ile pracujemy dzisiaj – a czasem nawet mniej. Schor twierdzi, że typowy dla Anglii był rok składający się z około 180 dni pracujących (przypomnijmy raz jeszcze – w Polsce w bieżącym roku będzie to 253). Według angielskiego kalendarza przełomu średniowiecza i nowożytności, różnego rodzaju dni świąteczne zajmowały mniej więcej jedną trzecią roku. We Francji z kolei wolne były 52 niedziele, a poza tym 90 dni odpoczynku i 38 innych dni świątecznych. W dawnej Polsce sytuacja nie była aż tak korzystna. Według dr. Piotra Łozowskiego w średniowieczu było około 45-47 dni świątecznych, do których należy doliczyć 52 niedziele, co dawałoby niemal sto dni wolnych. Musimy też zauważyć, że brakuje nam szacunków, co do czasu pracy domowej wykonywanej przez kobiety.

Przede wszystkim życie, w tym praca, nie były specjalnie intensywne. Francuski historyk Jacques Le Goff w pracy Czas, praca i kultura w średniowieczu zwraca uwagę na brak możliwości mierzenia czasu, nieobecność oddzielnych sfer pracy i wypoczynku oraz przede wszystkim – nieznajomość pojęcia produktywności. Czas był niemierzalny i przez to niemonetyzowalny.

W jednym z ciekawszych zachowanych świadectw historycznych angielski biskup Pilkington utyskiwał – zapewne w przerysowany sposób – na najemnych pracowników zatrudnionych w swoich włościach. Zwracał uwagę, że spora część dnia zdąży upłynąć zanim w ogóle pojawią się oni w pracy. Przed rozpoczęciem właściwego dnia roboczego spożywają śniadanie („pomimo że jeszcze na nie nie zasłużyli”), bo inaczej stają się markotni i zaczynają między sobą szeptać. Kiedy zegar wybija południe, zostawiają pracę i udają się na lunch oraz drzemkę. Po południu jedzą jeszcze coś w rodzaju podwieczorka, a gdy praca się kończy, zostawiają rozgrzebane zadania w połowie i udają się do domów.

Historyk Thorold Rogers szacował, że choć w teorii godzin pracy było więcej, faktycznie pracowano w tym czasie około ośmiu godzin. Juliet Schor w swojej książce podsumowuje, że tak niska intensywność nie powinna nas dziwić. Trudno się spodziewać, aby niedożywionych i pozbawionych zdobyczy medycyny średniowiecznych ludzi stać było na bardziej intensywny czy długotrwały wysiłek. Możemy podejrzewać, że w pewnych wymiarach sytuacja w Polsce była podobna.

Średniowiecze – pod wieloma względami, mówiąc wyjątkowo delikatnie – nie było wymarzonym czasem do życia. Powyższe dane dowodzą jednak, że przynajmniej pod względem specyfiki pracy typowy dzień roboczy nie był wówczas bardziej intensywny niż dzisiaj. Podobna była liczba dni wolnych. O ile długość dnia roboczego w przypadku rolników czy miejskich rzemieślników sięgała w teorii kilkunastu godzin, w praktyce pracowano mniej intensywnie. W końcu kto z nas dziś może pozwolić sobie na parę posiłków w pracy, nie wspominając już o porządnej drzemce?

Kiedy w pracy zaczęliśmy chodzić jak w zegarku

Ośmiogodzinny dzień pracy i wolne soboty intuicyjnie wydają mi się wielką cywilizacyjną zdobyczą. Właściwie jednak dlaczego, skoro pięćset lat temu liczba godzin faktycznej pracy nie odbiegała od dzisiejszych standardów, a dni wolnych było podobnie wiele lub nawet więcej? Juliet Schor twierdzi, że odnosząc się do przeszłości, mamy przede wszystkim na uwadze normy ery wczesnego kapitalizmu i rewolucji przemysłowej.

Wczesny kapitalizm, ten z przełomu wieków XVIII oraz XIX, faktycznie wyróżniał się iście katorżniczym czasem pracy, jej warunkami oraz wzrostem intensywności. Schor szacuje, że pracownicy brytyjscy czy amerykańscy w połowie XIX w. pracowali rocznie między 3150 a 3650 godzin, między półtora a dwa razy więcej niż my dzisiaj. To świat, który pamiętamy z kart Łyska z pokładu Idy: pracy całodniowej, z niewielką liczbą dni wolnych (w tym sobót), bez zachowania podstawowych zasad BHP. Co więcej, była to również epoka, w której znacząco wzrosła intensywność pracy – przede wszystkim dzięki pewnemu mechanizmowi.

Wzrost inwazyjności pracy w ludzkie życie ma kilka przyczyn. Pierwszą z nich jest mierzenie czasu za pośrednictwem nowego wynalazku – zegara. W ten sposób czas człowieka stał się wymiennym na rynku towarem. Pierwsze Werkglocken pojawiły się w manufakturach tekstylnych już w XIV wieku. Zastępowały słońce w wyznaczaniu czasu rozpoczęcia i zakończenia pracy oraz przerw. Le Goff opisuje protesty pracowników próbujących uciszyć znienawidzone zegary, co niejednokrotnie przekształcało się w rozruchy. Zaczęły pojawiać się też pierwsze kary za spóźnienia do pracy.

Często w manufakturach istniał tylko jeden zegar – ten właściciela. Wraz z rozwojem handlu i nowoczesnych rynków dyktujących zasady konkurencyjności, właściciel miał coraz więcej zachęt do wydłużania czasu pracy. Niejednokrotnie pracownicy oskarżali go o przyspieszanie czasometru przed rozpoczęciem pracy i cofanie wskazówek przed jej zakończeniem. Z pracownikami rozliczano się głównie w formie dniówek (a później – tygodniówek i wreszcie wynagrodzenia miesięcznego), więc dodatkowe minuty pracy nic nie kosztowały. Zegary zaczęły wyznaczać też długość trwania nienormowanych do tej pory przerw, z czasem je skracając.

Poza czasem pracy wzrosła także jej intensywność. Wraz z możliwością odmierzania upływu czasu, przychodów ze sprzedaży i kosztów pracowników, pojawiło się pojęcie produktywności. Nie wystarczało już sprawdzić, czy pracownik pracuje, ale też jak wydajnie to robi. Do tej pory w dużej mierze to pracownik był w stanie regulować swoje tempo pracy. Wraz z pojawieniem się maszyn i wzrostem znaczenia wyspecjalizowanych fabryk, łatwiejsze stało się porównywanie wydajności pracowników.

Świetnym przykładem jest wprowadzenie taśmy montażowej przez Henry’ego Forda w fabryce w Michigan. To nie tylko maszyna odciążająca pracowników fizycznie, ale również narzędzie kontroli tempa pracy. Od teraz dyktował je produkt, który na taśmie przesuwał się w jednostajnym tempie, za którym pracownik musiał nadążyć. Nic dziwnego, że przeciw takiemu podejściu buntowali się pracownicy, co w końcu zmotywowało Forda do podniesienia dniówki do 5$, dwa i pół raza wyższej niż oferowała konkurencja.

Choć maszyny odciążyły nasze mięśnie, to zintensyfikowały wysiłek jako taki. Wśród pracowników fizycznych premiowane były sprawność i zdolność koncentracji na szybkim wykonywaniu powtarzalnych czynności. Utrata tej drugiej choćby na moment mogła mieć tragiczne konsekwencji, brak takiej zdolności – zwolnieniem.

Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?

Wraz z upływem XX w. w większości państw rozwiniętych liczba przepracowywanych rocznie godzin malała. Nawet w Polsce, która od końca ubiegłego stulecia znajduje się na czele najmocniej „zapracowanych” krajów, po pierwszej dekadzie XXI w. zauważalny jest trend spadkowy. Średnia liczba przepracowanych godzin w naszym kraju spada jednak wolniej niż choćby w innych krajach regionu: Czechach, Węgrzech, Słowacji czy Estonii. Faktem jednak jest, że spada.

Źródło: OECD Data – hours worked 1990-2019.

O problemach pracy w Polsce napisano już wiele. Często porównujemy się do Holandii, w której według danych OECD rocznie średnio pracuje się zarobkowo niewiele ponad 1300 godzin, czyli ponad 500 (!) godzin mniej niż w naszej ojczyźnie. Holendrzy cieszą się najkrótszym tygodniem pracy zarobkowej na świecie, jednak wciąż są przemęczeni. Według badań z 2012 r. trzy czwarte pracujących Holendrów i Holenderek narzekało na przeciążenie presją czasu, jedna czwarta często pracowała po godzinach pracy, a co ósmy był zawodowo wypalony. Stres stał się w krajach rozwiniętych wręcz zjawiskiem epidemicznym.

Skoro pracujemy coraz mniej, to dlaczego jest tak źle? Przyczyn tego stanu rzeczy możemy poszukać właśnie we wspomnianej intensywności pracy. Warto pokusić się o szersze spojrzenie – w tym celu należy wziąć pod uwagę pracę domową i relacyjną. Warto przyjąć perspektywę rodziny, a nie pojedynczej osoby.

Niczym chomik na karuzeli

Powraca pytanie: dlaczego czujemy się przemęczeni, skoro przez cały dzień po prostu siedzimy przed komputerem? Problem nie dotyczy tylko Polski, w której pracuje się długo, nie jest również znakiem rozpoznawczym wyłącznie pracoholicznej Japonii, gdzie pracuje się nieprzyzwoicie długo. Na wypalenie zawodowe, problemy ze stresem i przemęczenie skarżą się również obywatele państw Zachodu, którzy poświęcają pracy zarobkowej przeciętnie kilkaset godzin rocznie mniej niż Polacy.

Taśma produkcyjna Forda była wynalazkiem, który zaczął regulować tempo naszej pracy. Człowiek stał się wykonawcą określonych zadań, ale czas na ich realizację wyznaczać zaczęło mechaniczne urządzenie. Fordowska taśma produkcyjna nie była jednak wcale tak wielką rewolucją – amerykański przedsiębiorca po prostu efektywniej zrealizował założenia starszego, bo XIX-wiecznego tayloryzmu, czyli „naukowego” modelu zarządzania przedsiębiorstwem. W ramach tej swoistej filozofii pracy nowa i liczna kadra zarządzająca miała za zadanie skrupulatnie nadzorować pracowników, a przede wszystkim wyznaczać im konkretne, mierzalne i rozliczalne zadania. Dalekim wnukiem tayloryzmu jest choćby obecny światowy wzorzec organizacji produkcji – system zarządzania Toyoty – podstawa modnej idei lean management.

Pomocą w realizacji teorii zarządzania okazały się maszyny. Myśląc o technologii, marzymy o sztucznej inteligencji i sieciach 5G, a w międzyczasie komputery zawładnęły naszą efektywnością. Algorytmy w call center analizują liczbę i jakość przeprowadzanych przez konsultantów rozmów, pracodawcy podczas pracy zdalnej sprawdzają, czy na pewno jesteśmy aktywni na komputerze. Jednak zarządzany przez maszyny wzrost intensywności chyba nigdzie nie jest bardziej widoczny niż w magazynach Amazonu, co Josh Dzieza opisuje w artykule w „The Verge”.

Nawet menedżerowie stają się tylko wykonawcami woli algorytmów. Według anonimowego pracownika magazynu na Florydzie to one mierzą tempo pracy pracowników i nakazują zarządzającym, aby interweniowali u konkretnego pracownika w celu jego „zdopingowania” Ekran nad stanowiskiem pracy wyświetla wirtualny wyścig z innymi pracownikami wykonującymi te same zadania. Ostatni w wyścigu mieli być nawet zwalniani – i to automatycznie. Jedna z pracownic magazynu w Kalifornii została automatycznie zwolniona, bo wzięła godzinę wolnego za dużo – z powodu śmierci osoby w rodzinie (została przywrócona po petycji współpracowników). Dochodzenie przedstawione w „The Atlantic” sugerowało z kolei, że prawie 10% pełnoetatowych pracowników Amazona w 2018 r. doznało poważnej kontuzji (dwukrotnie więcej niż średnia krajowa wśród innych pracowników magazynowych).

Poza zwiększaniem tempa, nasza praca coraz mocniej angażuje również nasz umysł. Pracownik magazynu współpracuje z rosnącą liczbą maszyn, których obsługi musi się nauczyć. Praca biurowa różni się tym od pisania na maszynie, że na komputerze nie tylko powinniśmy potrafić obsługiwać edytor tekstu, ale też multum innych firmowych komunikatorów, programów do zarządzania, czy komunikacji z kontrahentami. Zamiast kalkulatora opanowujemy makra w Excelu, zamiast rysowania planów architektonicznych – skomplikowane oprogramowanie do modelowania 3D.

Trudno nie zauważyć również zmiany w intensywności pracy. W popularnym serialu Mad Men przyglądamy się nowojorskiej agencji reklamowej z lat 60. Osobista sekretarka dyrektora kreatywnego raz dziennie odbiera jego pocztę i telefony, przekierowując jedynie te najważniejsze. Po godzinach pracy szeregowi pracownicy narażeni są na telefon od szefa jedynie w wyjątkowych sytuacjach. Dziś sami jesteśmy sobie sekretarkami, a telefon czy maile od szefowej dosięgają nas zarówno o ósmej rano, jak i o dwudziestej trzeciej.

We Francji uchwalono niedawno prawo, zgodnie z którym każda z dużych firm musi opracować własny regulamin wyznaczający godziny, w których firmowe skrzynki pocztowe pozostaną nieaktywne. Nie oznacza to, pracownik zwolniony jest z obowiązku ich odbierania – po prostu żaden mail do skrzynki nie dotrze. Już sama świadomość, że w naszej skrzynce znajduje się nieprzeczytana wiadomość od szefa czy współpracownika podnosi poziom stresu i przeszkadza w wypoczynku, gdyż nasz mózg nie wie, czy czeka nas nowe zadanie, pochwała czy też nagana.

House-life balance

Pomimo przeróżnych maszyn mających ułatwić nam gotowanie, zmywanie, odkurzanie, trzepanie czy szorowanie, liczba godzin przeznaczanych na obowiązki domowe nie wydaje się maleć – jak dowodzi Juliet Schor. Praca domowa pochłania równie dużo czasu co kiedyś, bo zmieniają się nasze standardy. Codziennie pierzemy bieliznę i koszule, co nie było normą jeszcze w czasach młodości moich mieszkających na wsi dziadków. Domowe potrawy stały się coraz bardziej urozmaicone i skomplikowane w przygotowaniu, bo mamy dostęp do szerszej gamy produktów. Kurz ścieramy co tydzień, podłogę myjemy raz na parę tygodni, okna częściej niż dwa razy do roku. Wirujące w promieniach słońca drobiny kurzu prezentują się dobrze na fotografii zrobionej w sieni wiejskiej chałupy, ale niekoniecznie w naszym wypacykowanym mieszkaniu.

Dzieci również stały się bardziej absorbujące: obecny model wychowania promuje zaangażowane rodzicielstwo, w którym ważny jest kontakt rodziców z dzieckiem. Nie mam zamiaru tego krytykować. Jednak musimy równolegle zauważyć, że wykonywane w różnych krajach (Zachodu) badania pokazują, że wzrósł czas poświęcany na wychowanie zarówno wśród matek (w USA do prawie 13 godzin tygodniowo, co oznacza wzrost o 21% względem 1965 r.), jak i ojców (6,5 godziny tygodniowo – wzrost o ponad 150% w tym samym okresie). D’Vera Cohn przekonuje, że daleko nam jednak do zadowolenia z tego stanu rzeczy: około połowy rodziców narzeka, że nie ma wystarczająco czasu dla swoich dzieci. Oczekiwania względem rodziców wzrosły bowiem jeszcze mocniej niż nasze możliwości czasowe.

Zapracowana jak kobieta

Najważniejszą zmianą w drugiej połowie XX w. było masowe wejście kobiet na rynek pracy. W praktyce oznacza to, że czas przeznaczany na pracę przez członków rodziny uległ podwojeniu. Rzadko bowiem podjęcie pracy przez kobietę oznacza rezygnację z pracy zarobkowej przez partnera.

Nasz kraj wyróżnia się bardzo małym odsetkiem osób pracujących w niepełnym wymiarze etatu: to niespełna 5,9% w porównaniu do średniej OECD na poziomie 16,7%. W Polsce w roku 1950 kobiety stanowiły 31% pracujących, a dziś jest to już prawie połowa.

Oznacza to, że nawet jeśli systematycznie skraca się średni czas pracy w odniesieniu do jednostek, to w odniesieniu do całej rodziny czas przeznaczany na pracę uległ wydłużeniu. Rutger Bergman w książce Utopia for Realists przekonuje, że podczas gdy w Holandii w latach 50. pary pracowały zarobkowo w sumie pięć do sześciu dni tygodniowo, dziś pracują bliżej ośmiu.

Dla rodziny te czynniki w sumie oznaczają jedno: potężny deficyt czasu. W ciągu ostatnich dwóch pokoleń czas przeznaczony na pracę domową prawdopodobnie znacząco się nie zmniejszył, ten spędzany na wychowywaniu dzieci wzrósł, a poza tym dołożyliśmy sobie mniej więcej jeden pełny etat. To oznacza, że po jednej stronie równania zwiększają się wydatki czasu na niemal wszystkie rodzaje pracy. Po drugiej stronie z kolei wciąż mamy jedynie dwadzieścia cztery godziny. Dlaczego pomimo historycznie rekordowej produktywności wpędzamy się w rekordowy deficyt czasu?

Dlaczego musimy ciągle tak zapieprzać?

Jeremy Rifkin w Time wars twierdzi, że to technologia patronuje wielkiemu zwiększeniu intensywności naszej pracy zarobkowej, domowej i opieki nad dziećmi. Czas stał się towarem w momencie, w którym nauczyliśmy się precyzyjniej go dzielić, czyli wraz z wprowadzeniem Werkglocken. Później zdołaliśmy podzielić czas na jeszcze mniejsze odcinki, by ostatecznie, u schyłku XX w., naszą pracę zdominował procesor. A ten mierzy czas w nanosekundach.

Rifkin twierdzi, że natychmiastowość działania maszyn i komputerów rzutuje również na zachowania ludzi. Wcześniej gotowi byliśmy czekać na odpowiedź od kontrahenta dwa dni, dziś pół dnia bez reakcji na maila oznacza konieczność wysłania przypomnienia. W przeszłości szef, który nie zastał pracownika przed końcem dnia roboczego, czekał ze swoją sprawą do kolejnego poranka; dziś najpewniej wykona do niego telefon nawet późnym wieczorem. Jesteśmy tak przyzwyczajeni do natychmiastowej responsywności komputerów, że nawet rozmowa z drugim człowiekiem staje się męczącą pracą, po której narzekamy, że „ten tłumok nic nie potrafi zrozumieć czy wytłumaczyć”.

Rutger Bregman podaje przykład konkretnego efektu technologii pozwalającej nam żyć w nanosekundach i w ciągłym połączeniu. Według badań przeprowadzonych w Korei Południowej tamtejsi pracownicy dzięki smartfonom średnio „dopracowują” około jedenastu godzin tygodniowo. Inne statystyki Bregmana dowodzą, że dzięki służbowym telefonom i zawsze włączonym skrzynkom mailowym, pracownicy są dziś na „stendbaju” przez około 90 godzin w tygodniu.

Inna teoria, którą omawia w swojej książce Juliet Schor, zrzuca winę na ambicję. Według niej szaloną intensywność pracy napędza chęć zdobycia awansu, podwyżki, wyjazdu na ekskluzywne wakacje, podwyżki, a coraz częściej pragnienie przedstawienia ciekawszego życia na Instagramie, na co oczywiście trzeba mieć odpowiednie środki pieniężne. W języku angielskim popularne jest powiedzenie: „dotrzymywać kroku Kowalskim” („keeping up with the Joneses”).

Według Schor moglibyśmy żyć skromniej, ale wtedy prezentowalibyśmy się gorzej niż sąsiedzi – i zdecydowanie gorzej niż „fajni ludzie” na zdjęciach w mediach społecznościowych. Popularne wśród pracowników biurowych jest narzekanie na liczbę maili, które muszą każdego dnia przeczytać. Za tymi sekwencjami utyskiwania kryje się czasem jednak poczucie ważności swojej osoby, wyrażone właśnie w tych liczbach. Skoro jestem tak zajęty, to przecież oznacza, że robię coś istotnego.

Dokąd zmierzasz, praco?

Skrócenie czasu pracy to najbardziej intuicyjne rozwiązanie. W Polsce mało osób pracuje w niepełnym wymiarze etatu – częściowo zapewne dlatego, że chcą więcej zarabiać, ale prawdą jest, że na rynku pracy po prostu trudno znaleźć taką możliwość. W interesie społecznym, jak również w interesie rodzin, jest ograniczanie czasu pracy. Dlatego warto rozmawiać o czterodniowym tygodniu pracy, czy też o zachętach na rzecz niepełnych etatów. Czy byłoby to jednak rozwiązanie problemu w sytuacji, w której tak wiele osób zatrudnionych jest w ramach umów cywilnoprawnych? Jak ograniczyć ilość nadgodzin, jeśli wiele z nich pozostaje poza wszelkimi rejestrami, a bardzo często decydują się na nie sami pracownicy?

Wielką przeszkodą pozostaje technologia. Co z tego, że wyjdziemy z pracy o 16.00, jeśli zabierzemy do domu laptop, a wieczorem odbierzemy maile z pracy? Tutaj wyjściem byłby radykalny krok naprzód, dopinający historyczny trend klarownie oddzielający miejsce i czas pracy zarobkowej od prywatnej przestrzeni domowej. A zatem rozwiązanie znane z francuskiego rynku pracy: regulamin firmy obligujący do wyłączenia skrzynek mailowych, oprogramowania i maszyn poza naszymi godzinami pracy.

Drugą możliwą ścieżką jest nowe technologiczne średniowiecze. A więc powrót do sytuacji, w której miejsce i czas pracy zarobkowej, rodzinnej i wypoczynku stają się wspólne. To praca zdalna, w ciągu całego dnia, ale z mniejszą intensywnością, rozliczana z wykonanych zadań. Pandemia pokazała nam, że praca z domu jest możliwa – część menedżerów zdążyła już wypowiedzieć się w mediach, że ku ich zaskoczeniu nie spadła produktywność. Z drugiej strony, jeśli mogę oprzeć się na dowodach anegdotycznych, część zazwyczaj przepracowanych znajomych wreszcie złapała oddech. W końcu przestało się liczyć tkwienie przy biurku przez dwanaście godzin, a tempo pracy znów zaczął w pewnym stopniu regulować sobie sam pracownik. Praca straciła na intensywności, choć niejednokrotnie oznaczała kończenie zadań późnym wieczorem.

Samokontrola pracownika w domu jest bardzo trudnym wyzwaniem – pisaliśmy o tym w marcu w tekście Nie wrócimy już w pełni do biur. Osobiście jestem jednak sceptyczny, czy długoterminowo faktycznie przyniosłoby to lepsze efekty: bycie „ciągle podłączonym” pod pracę nie pozwala odpocząć, skoncentrować się na budowie rodzinnych relacji i jest jedną z przyczyn generowania w organizmie napięcia bez ujścia. To na pewno nie jest rozwiązanie dla każdego.

Jakub Sawulski w książce Pokolenie ’89 zauważa, że w Polsce istnieją dwa rynki pracy: ten wielkomiejsko-korporacyjny, pełen wyższych pensji i prywatnej opieki zdrowotnej, ale często skażony nadgodzinami i koniecznością funkcjonowania na wiecznym „stendbaju”. Z drugiej strony mamy rynek reprezentowany przez mniejsze firmy w dużych miastach, a jeszcze częściej na prowincji. Tam o pracę zdecydowanie trudniej, a jeśli już jest – to w ramach umowy za minimalną płacę krajową. Reszta, jeśli jest jakaś reszta, pod umownym stołem. W takich warunkach trudniej o stabilność, bo na ogół są to umowy cywilne. Pracodawca może z czystym sumieniem nakazać pracownikowi zostać po godzinach, nie oferując w zamian żadnej rekompensaty.

Oba te rynki łączą jednak wspólne trendy, choć o różnej intensywności. Pracujemy coraz intensywniej. Mamy więcej zadań, bo do pomocy dostajemy maszyny i coraz bardziej wymyślny software. W obydwu przypadkach dom i rodzina potrzebują coraz więcej naszego czasu, coraz częściej nie jesteśmy też jedyną pracującą w rodzinie osobą. Doba już jakiś czas temu przestała nam wystarczać, aby realizować wszystkie ważne społecznie role. W końcu będziemy musieli coś zmienić.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.