Satanistyczne elity, krzyżowiec Trump i internetowi cenzorzy. Co teoria spiskowa QAnon mówi nam o przyszłości wolności słowa?
W skrócie
W ciągu zaledwie trzech lat absurdalna teoria spiskowa QAnon zdobyła w USA parę milionów sympatyków. Opowieść o Donaldzie Trumpie, który ma być wynajętym przez wojsko ideowym żołnierzem walczącym z globalnym spiskiem satanistów-pedofilów, którzy rządzą światem, stała się tak wpływowa, że umizgi do jej wyznawców czynią politycy. Przyczyną jej popularności jest wielkie niedocenienie roli platform internetowych jako miejsc, które kierują debatą publiczną. Możemy to jeszcze naprawić, lawirując między wolnością słowa a cenzurą.
Krucjata przeciwko „złym” tego świata
„Czy zastanawiałeś się kiedyś, czemu idziemy na wojny, nigdy nie udaje nam się wyjść z długów, czemu wciąż dokonywane są przestępstwa? Co jeśli ci powiem, że osoby, które dziś korumpują świat, zatruwają naszą żywność i wzniecają konflikty, zostaną trwale usunięte z powierzchni ziemi?” – tak zaczyna się film wprowadzający w świat jednej z najciekawszych i najważniejszych obecnie teorii spiskowych, jaką jest QAnon.
Wszystko zaczęło się w październiku 2017 r. od posta anonimowego, najprawdopodobniej wówczas jeszcze pojedynczego człowieka, kryjącego się pod pseudonimem Q. Na 4chanie przedstawił się jako ktoś dysponujący dostępem do tajnych dokumentów. A potem pisał o globalnym spisku satanistycznych, niestroniących od pedofilii elit, do walki z którymi amerykańskie wojsko i służby „wynajęły” Donalda Trumpa. Następnie – według śledztwa NBC – trójka innych użytkowników zajęła się propagowaniem tej teorii w innych mediach społecznościowych, licząc na nabicie swoich portfeli.
Według QAnon obecne napięcia społeczne, majątkowe rozwarstwienie, zamieszki na tle rasowym, terroryzm i rozjazd światopoglądowy młodych mężczyzn i kobiet są efektem świadomego działania „złych”. Do nich należą oczywiście wielcy biznesmeni, wiodący politycy i gwiazdy kultury, a więc wszyscy piękniejsi, bogatsi i bardziej popularni niż prosty Kowalski lub Smith. QAnoni wierzą w moralną zerojedynkowość: albo jesteś przestępcą, albo jesteś „czysty”. Ja i ty nie kradniemy, nie jesteśmy rasistami, nie krzywdzimy ludzi. Oni to robią. Ci w Brukseli, Waszyngtonie i Watykanie. Szefowie koncernów farmaceutycznych i gigantów spożywczych, jak np. Monsanto, prezesi banków centralnych, ludzie Hollywood.
Co ciekawe, pozytywnymi bohaterami tej historii są nie tylko konserwatyści i republikanie. Pierwszym wymienionym jest oczywiście John Kennedy, którego zabito – według Q – właśnie za bycie „dobrym”. Kolejnym wymienionym jest Ronald Reagan, który też miał dobre intencje, ale zamach na niego sprawił, że przeszedł na stronę zepsutych elit. Każdy kolejny amerykański prezydent, bez względu na to, czy był z Partii Demokratycznej, czy Partii Republikańskiej, okazywał się „zły”. Do czasu Donalda Trumpa, który zdaniem QAnon został namówiony przez siły zbrojne USA do startu w wyborach i stał się elementem wielkiego planu pokonania Zła. W tej optyce jego wielka krytyka przez mainstreamowe media w 2016 r. nie była efektem słów samego Trumpa o tym, za co łapać kobiety, a reakcją „złych” na jego rosnące poparcie.
QAnon na pierwszy rzut oka może się wydawać ruchem antyinstytucjonalnym. Tymczasem badacz tej społeczności i autor podcastu QAnon Anonymous Podcast w wywiadzie dla NPR zauważa: „Ciekawe w QAnon jest to, że to ruch pokładający ogromną wiarę w rząd i prawo. To brzmi tak, jakby było nie do pogodzenia z całą narracją, ale jego członkowie wyobrażają sobie, że zapowiadana rewolucja przyjmie charakter zgodny z prawem, zostanie przeprowadzona w białych rękawiczkach”.
Ilu ludzi wierzy w QAnon? Trudno to precyzyjnie oszacować. Według wewnętrznego dochodzenia Facebooka, opisanego przez NBC, największe grupy i strony w tym medium społecznościowym łączyły około 3 milionów użytkowników. Polskie forum sympatyków anonimowego Q na Discordzie posiada ponad 17 tysięcy użytkowników (choć trudno oszacować, ilu z nich jest aktywnych). Raper Kali w swoim #hot16challenge wychwala „żołnierzy Q”, którzy bez strachu idą po prawdę niczym Truman i którzy wspólnie z autorem zatańczą na „ich” grobach.
Nic nowego pod spiskowym niebem?
Moralna bezkompromisowość i jasny podział na dobrych i złych to stały element politycznych teorii spiskowych. QAnon w żaden sposób się tutaj nie wyróżnia. Stawia stereotypowych, doskonale skoordynowanych „złych” przeciw tym krystalicznie „czystym”, którzy chcą uratować świat. Przekonuje ludzi, że ich niedostatek spowodowany jest tylko i wyłącznie złą wolą garstki bogatych i wpływowych.
Q łączy kilka znanych fanom spiskowych historii motywów, od zabójstwa Kennedy’ego po New World Order. QAnon wyróżnia się jednak tempem rozprzestrzeniania się, szybszym od kalifornijskich pożarów lasów. W ciągu zaledwie trzech lat od pojawienia się pierwszej wzmianki ruch doszedł do paru milionów zwolenników i wykroczył daleko poza USA.
Znakiem czasu jest fakt, że ruch stał się na tyle istotny, że o jego poparcie politycznie opłaca się walczyć. Z QAnon flirtuje nie tylko prezydent Trump, ale i przynajmniej paru kandydatów republikanów w stanowych wyborach. Choć w ubiegłym roku FBI zaklasyfikowało QAnon jako wewnątrzpaństwowe zagrożenie terrorystyczne, jak donosił Yahoo News, to Donald Trump w niedawnym wywiadzie powiedział: „Słyszałem, że to są ludzie, którzy kochają nasz kraj. Tak naprawdę nie wiem o nich nic poza tym, że podobno mnie lubią”. Ostrzeżenia FBI nie przeszkadzają prezydentowi w robieniu sobie zdjęć z jednym z propagatorów ruchu w Gabinecie Owalnym. Delikatne umizgi Trumpa są zresztą zrozumiałe – wiele jego twittów i wypowiedzi jest analizowanych w celu znalezienia „dowodów” na prawdziwość wiadomości od Q. Co może być takim dowodem? Na przykład ortograficzny błąd, gdy POTUS użył litery „q” w nazwie Ekwadoru:
Jest nim też podobno wykorzystanie tych samych wyrazów tego samego dnia (choć innego roku) przez Trumpa i Q. Chodzi na przykład o użycie w wypowiedzi słowa „watch”:
Pewna sympatia dla ruchu pojawia się też na niższych szczeblach polityki. Na przykład wydawało się, że Jo Rae Perkins, republikańska senator stanu Oregon, wspierała ruch i wykorzystywała jego hashtag #WWG1WGA. Po słowach krytyki zdystansowała się od tych poglądów. Obecny kandydat republikanów w Wisconsin, Dave Amstrong, przyznawał, że wierzy w główne założenia ruchu.
Trzeba zdać sobie sprawę, że QAnon prowadzi do przemocy. Wśród wydarzeń powiązanych z sympatykami ruchu można wskazać na przykład podpalenie muzułmańskiego ośrodka w Bloomington w 2017 r. przez trójkę Amerykanów czy próbę spalenia pizzerii Comet Ping Pong. Ta niewielka waszyngtońska restauracja stała się zresztą jednym z najważniejszych elementów wcześniejszej teorii spiskowej – Pizzagate –- której QAnon jest w pewnym sensie pogrobowcem.
W wykradzionych mailach organizatorów prezydenckiej kampanii Hillary Clinton bardzo często pojawiał się wątek zamówienia pizzy właśnie z Comet Ping Pong. Według twórców i zwolenników tej teorii spiskowej „pizza” była tutaj slangowym określeniem handlu dziećmi w ramach wielkiej szajki pedofilskiej. Brzmi absurdalnie? Nie dla Edgara Welcha, który 4 grudnia 2016 r. z bronią w ręku wpadł do pełnej gości pizzerii i udał się na jej zaplecze w celu uwolnienia przetrzymywanych tam – według niego – dzieci. Kiedy jednak dotarł na miejsce, okazało się, cytując jedną z najsłynniejszych relacji medialnych w historii polskich mediów, że nikogo tam nie było.
Giganci cyfrowi zaczynają usuwać QAnona
Skąd popularność QAnona? Przyczyn pewnie jest wiele, ale jedną z głównych jest możliwość komunikowania się, zapewniona dzięki społecznym platformom internetowym. Teorie spiskowe istniały wcześniej, rozszerzały się dzięki magazynom, radiu czy kasetom VHS. Jednak możliwość tworzenia masy krytycznej wyznawców pojawiła się właśnie dzięki forom, grupom i kanałom powstającym w internetowych społecznościach. A to prowadzi do pytania, czy prywatne firmy stojące za mediami społecznościowymi mają prawo regulować wolność wypowiedzi i (internetowego) gromadzenia się obywateli.
QAnon powstał na 4chan, internetowej tablicy z obrazami i postami, której główną zasadą jest anonimowość i obrona wolności słowa. Z czasem jednak grupy zwolenników i treści promujące ruch pojawiły się w mainstreamowych mediach społecznościowych na Reddicie, Facebooku, Twitterze, YouTubie i TikToku.
Pierwszy zareagował Reddit w 2018 r., usuwając forum r/greatawakening z portalu. W lipcu 2020 r. Twitter zadeklarował, że jego algorytmy przestaną polecać treści powiązane z QAnonem, które według statystyk portalu tworzy nawet 150 tysięcy kont. Rozpoczęto też blokadę postów odsyłających na adresy WWW powiązane z QAnonem. Facebook usunął ponad 800 grup, na których znajdowały się posty zachęcające do przemocy, a kolejne prawie dwa tysiące zostało „ograniczonych”. TikTok z kolei twierdzi, że blokuje hashtagi powiązane z ruchem. YouTube poinformował Reutersa, że usunął dziesiątki tysięcy filmików dotyczących Q i setki kont od momentu, gdy w lipcu 2019 r. zaktualizował swoje zasady dotyczące walki z mową nienawiści.
Za wolnością słowa i ograniczaniem wolności algorytmów
Nadmierna cenzura, również internetu, nie służy społeczeństwu. Usunięcie z sieci grup i stron przeciwników szczepień raczej spowoduje ich radykalizację, niż rozwiąże problem – to częsty argument zwolenników wolności słowa. Według nich możliwość wypowiedzenia swojej kontrowersyjnej hipotezy jest potrzebna, ponieważ stanowi pewien wentyl bezpieczeństwa. Moim zdaniem to słuszne rozumowanie, ale nie oznacza, że możemy umywać ręce i, jak w internetowym memie, powiedzieć, że pora na CS-a.
Po pierwsze, pamiętajmy, że sieci społecznościowe są prywatnymi platformami, a nie przestrzenią publiczną. W ostatnich latach ich znaczenie dla społeczeństwa urosło i prywatne firmy, faktycznie rozdając tzw. bany, mogą wpływać na kształt publicznej debaty. Jednak system regulacyjny wciąż nie nadąża za rzeczywistym znaczeniem takich platform i serwisów, jak Facebook czy YouTube, a ich prawnym statusem.
Stąd też wynikają na przykład różnice w zachowaniach poszczególnych firm. Twitter poszedł na wojnę z Trumpem, wprowadzając politykę weryfikowania prawdziwości wpisów, która jednak w praktyce obejmuje… niemal wyłącznie te dodane przez prezydenta. Facebook z kolei od miesięcy stara się bronić wolności wypowiedzi i sprzeciwia się usuwaniu kontrowersyjnych treści, o ile nie łamią prawa.
Gdybyśmy jednak spróbowali odgórnie uregulować wolność słowa na cyfrowych platformach, to pojawia się fundamentalne pytanie, jak to konkretnie zrobić. Jestem zwolennikiem wolności wypowiedzi i przeciwnikiem nieplatformowania debaty publicznej. Jednak w internecie nic nie jest takie proste: istnieje cienka granica między wolnością wypowiedzi a automatycznym promowaniem szkodliwych społecznie treści.
Poza światem cyfrowym sytuacja jest dosyć prosta: drukować można wszystko, co nie łamie prawa, a konsument treści dokonuje wyboru. Mamy tutaj do dyspozycji co najwyżej reklamę czy specjalne umowy nakazujące paniom z kiosku kłaść nasz magazyn o QAnonie na wierzchu. Sieci społecznościowe tak nie działają. Ich algorytmy mają na celu jak najdłużej przyciągać naszą uwagę, a więc pokazywać nam treści, które będą się nam podobać albo przynajmniej wzbudzać jakieś emocje.
Kontrowersja jest więc w cenie, łatwo wpaść w niekończącą się spiralę polecanych filmów czy grup, które krok po kroku stają się coraz bardziej radykalne. Dokładnie o tym opowiadał Guillaume Chaslot, były pracownik YouTube’a, który przez lata współtworzył algorytm polecający kolejne filmy użytkownikom. Przeprowadził nawet własny eksperyment, w którym okazało się na przykład, że ponad 80% rekomendowanych przez YouTube filmów po wpisaniu hasła „papież” określało głowę Kościoła jako „złego”, „satanistę” albo „antychrysta”.
Istnieje więc znacząca różnica między obywatelską wolnością wypowiedzi a społeczno-technologicznymi mechanizmami promującymi antyspołeczne, szkodliwe czy po prostu nieprawdziwe treści. Trudno będzie walczyć z tym drugim, zachowując pierwsze. Pokazują to reakcje platform na QAnon, w dużej mierze polegające na usuwaniu przestrzeni gromadzących zwolenników teorii (Reddit) czy usuwaniu z portalu użytkowników (Twitter).
Pogodzenie tych dwóch wartości jest jednak możliwe. Potrzebujemy większej transparentności mechanizmów kierujących działaniem algorytmów i reklam w platformach społecznościowych, dokładniejszej kontroli miejsc i treści, gdzie pojawiają się wezwania do łamania prawa, odpowiedzialności platform za automatyczne zwielokrotnianie zasięgów treści szkodliwych i odpowiedzialności indywidualnej za łamanie prawa. Potrzebujemy również podejmowania przez globalne firmy takich decyzji na poziomie lokalnym, biorących pod uwagę wartości i sytuację lokalnych społeczeństw.
Konieczny jest mechanizm umożliwiający odwołanie do niezależnej instancji. Ruch QAnon pokazuje, że najwyższy czas podjąć się stworzenia prawdziwych, społecznych zasad regulacji platform. Od tego, w jaki sposób odpowiemy, zależeć będzie, czy pozwolimy społeczno-technologicznym systemom (opartym o uwagę każdego z nas) rozrywać tkankę społeczną.
Anglojęzyczna wersja materiału do przeczytania tutaj. Wejdź, przeczytaj i wyślij swoim znajomym z innych krajów!
Artykuł (z wyłączeniem grafik) jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zezwala się na dowolne wykorzystanie artykułu, pod warunkiem zachowania informacji o stosowanej licencji, o posiadaczach praw oraz o konkursie „Dyplomacja publiczna 2020 – nowy wymiar”. Prosimy o podanie linku do naszej strony.
Zadanie publiczne współfinansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie „Dyplomacja publiczna 2020 – nowy wymiar”. Publikacja wyraża jedynie poglądy autora/ów i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.