Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Początek końca Łukaszenki?

przeczytanie zajmie 8 min
Początek końca Łukaszenki? Bladyniec / Wikimedia

Fala protestów, jaka obecnie przechodzi przez Białoruś, jest wydarzeniem zupełnie bezprecedensowym w historii tego kraju. Mimo tego, że strajki wielokrotnie wzbudzano, to nigdy wcześniej nie przybrały one charakteru o takiej skali. Buntują się nie tylko intelektualiści, ale także robotnicy i pracownicy telewizji czy administracji średniego szczebla.

Pomimo usilnych starań reżimu nakierowanych na przywrócenie „spokoju” trwa kolejny tydzień protestów na Białorusi. Dziś już nie ma złudzeń, że poparcie społeczne dla Łukaszenki jest najniższe w historii. Działania władzy sprawiły, że na Białorusi zaczęły się tworzyć zręby społeczeństwa obywatelskiego. Punktem kulminacyjnym były sfałszowane wybory prezydenckie, ale by zrozumieć sytuację, trzeba spojrzeć znacznie szerzej.

Jak Łukaszenka tracił posłuch społeczny

Białoruś jest w dramatycznej sytuacji gospodarczej. Już przed pandemią odnotowano spadek PKB, co początkowo związane było z próbą uregulowania warunków handlowych ropą między Moskwą a Mińskiem. Negatywną tendencję pogłębił oczywiście kryzys gospodarczy wywołany przez COVID19. Choć reżim starał się ignorować pandemię, to z powodu uzależnienia kraju od eksportu (blisko 50%) i rosyjskich subsydiów (rosyjskie dostawy ropy stanowią około 80% zapotrzebowania Białorusi) wyjątkowo mocno odczuto trwający kryzys.

W konsekwencji recesja gospodarki wyniosła w I półroczu br. 1,7%, a wstępne szacunki przewidują spadek nawet o 4%, co byłoby największym spadkiem tempa od 25 lat. Recesję pogłębia także przestarzały model gospodarczy, w którym 60% produkcji przemysłowej należy do państwa. Propozycje reform wychodziły kilkukrotnie, m.in od byłego premiera, ministra gospodarki, a także od światowych ekonomistów (pod tym apelem podpisał się m.in Leszek Balcerowicz). Działania na rzecz unowocześnienia gospodarki Białorusi są hamowane przez prezydenta, który obawia się niezadowolenia społecznego i tym samym w reformach widzi prawdopodobieństwo osłabienia swojej władzy.

Brak koniecznych zmian i zacofanie gospodarki, przy średniej płacy na poziomie 200-300 dolarów, już wcześniej wywoływały niechęć do Łukaszenki. Autorytet prezydenta dodatkowo podważyło lekceważące podejście do zagrożenia pandemicznego. Brak obostrzeń i negacja zagrożenia sprawiły, że wirus rozprzestrzenił się wyjątkowo szybko, a co ważniejsze – dotknął również członków elity i ich dzieci. W połączeniu z niewydolnym systemem zdrowia w 2020 r. szybko prysnął mit Łukaszenki jako gwaranta dobrych warunków socjalnych i zdrowotnych.

Nieczysta walka o reelekcję

Dla jasności: wyjątkowość ostatnich wyborów wcale nie polega na manipulacji wynikami wyborczymi. Fałszerstwa wyborcze są na Białorusi częstą praktyką, która w poprzednich latach również budziła sprzeciw. Przykładowo po wyborach w 2010 r. w demonstracjach w Mińsku wzięło udział 40 tysięcy osób. Nie rozlały się jednak na cały kraj.

Poprzednie demonstracje skupiały przede wszystkich znanych działaczy opozycji, dlatego brutalność ich pacyfikacji nie budziła wśród obywateli takiego oburzenia. Siły bezpieczeństwa działały na zasadzie zastraszenia – im mocniejsza była reakcja władzy, tym bardziej niechętnie zdobywały one zwolenników. Tym razem jednak Łukaszenka posunął się za daleko. Na ulicy bici byli zwykli ludzie, a nie zorganizowana opozycja. To przeważyło o niechęci do prezydenta.

Wraz z kolejnymi wyborami stworzono szereg mechanizmów, które (przynajmniej w oficjalnej wersji) mają zabezpieczać procedurę wyborczą, a w praktyce unieszkodliwić kontrkandydatów. W rzeczywistości system bezbłędnie dostosował się do eliminowania potencjalnych zagrożeń, m.in blokując możliwość startu w wyborach już na etapie zbierania podpisów.

W ten sposób w tym roku pozbyto się Waleryja Cepkały, któremu rzekomo zabrakło kilka tysięcy podpisów. Praktykowane są także rozwiązania siłowe. W 2006 r. Aleksandr Kazulin został aresztowany na miesiąc przed wyborami. Powtórkę mieliśmy również w 2010 r. (m.in dotkliwe podbicie i areszt kandydata Uładzimira Niaklajeua). Nie było wielkim zaskoczeniem, że i w tym roku wobec Cichanouskiego i Babaryki zastosowano podobną metodę – obaj zostali aresztowani, co uniemożliwiło im start w kampanii wyborczej. Według nieoficjalnych sondaży w wyborach mogli liczyć na wyższe poparcie niż Łukaszenka.

Drugi środek prewencyjny nie był związany z rywalami politycznymi, ale z samą procedurą wyborów – odgórnie przyznano miejsca w komisjach wyborczych. Tym sposobem zablokowano możliwość uczestnictwa w liczeniu głosów nowym osobom, które mogłyby okazać się nielojalne wobec władzy. Ograniczono także liczbę obserwatorów wyborczych, których rola polega na obecności w lokalu i monitorowaniu przestrzegania przepisów. Pod pretekstem ograniczenia możliwości zakażeń zmniejszono liczbę takich osób do 5, podczas gdy w poprzednich latach nie określono tej maksymalnej. W rzeczywistości miejsca przyznano pracownikom państwowym – np. urzędnikom administracyjnym, nauczycielom – których posady są uzależnione od widzimisię reżimu.

Mimo „środków prewencyjnych” i doświadczeń w „wygrywaniu” wyborów Łukaszenka popełnił błąd, lekceważąc kandydaturę Swietłany Cichanouskiej. Nie spodziewał się, że kobieta, w dodatku bez zaplecza politycznego, mogłaby stanowić zagrożenie (o pobłażliwym podejściu Łukaszenki do kandydatki więcej pisał na łamach portalu Andrzej Kohut).

Jednak po aresztowaniu głównych kandydatów sztaby wyborcze Cepkały i Babaryki zjednoczyły się wokół alternatywnej kandydatki. Mimo tego, że w przekonaniu wielu komentatorów Cichanouska jest mało charyzmatyczna i brakuje jej doświadczenia politycznego, to stała się symbolem walki o demokratyczną Białoruś. Paradoksalnie głównie dlatego, że zablokowano start w wyborach większości kandydatów.

Łukaszenkę zgubiła przesadna pewność siebie. Posługując się analogiami z poprzednich lat rządów, można stwierdzić, że obecny prezydent nie docenił zagrożenia, jakim jest Cichanouska. Absurdalnie wysoki wynik Łukaszenki w wyborach, którego rzekomo popiera 80,1% obywateli, nie budził najmniejszych wątpliwości, że mógł być prawdziwy. Tym bardziej, że niektóre komisje wyborcze upubliczniły prawdziwe wyniki potwierdzające, że to Cichanouska z dużą dozą prawdopodobieństwa zdobyła wyższe poparcie.

Eskalacja protestów osłabia reżim

Mimo początkowo ostrej odpowiedzi władzy protesty rozlały się po całym kraju. Przełomowa była niedziela, 16 sierpnia, kiedy tylko w samym Mińsku zebrało się wtedy około 150-200 tysięcy demonstrantów, co jest liczbą niespotykaną w historii Białorusi. Protesty na ulicach jednak niewiele Łukaszenkę interesują. Prawdziwym zagrożeniem byłby bunt w zakładach przemysłowych.

14 sierpnia właśnie tam pojawiły się pierwsze protesty. Początkowo rozpoczęły je zakłady ulokowane w stolicy, jednak dołączyły do nich placówki z całej Białorusi, takie jak jedna z dwóch rafinerii Naftan w Nowopłocku, Biełkalija w Soligorsku, MTZ (producent traktorów) i MZKT (producent pojazdów ciężarowych).

Wyjątkowość robotniczych protestów polega na tym, że postulaty mają charakter wyraźnie polityczny, a nie socjalny. Głównymi z nich wciąż pozostają ponowne przeliczenie głosów i zaniechanie przemocy na ulicach. W poniedziałek, 17 sierpnia w związku z niespełnieniem postulatów robotnicy rozpoczęli akcję strajkową. Tego dnia Łukaszenka odwiedził jeden z protestujących zakładów przemysłowych. Spotkał się z ostrą reakcją pracowników, którzy nie dając mu dojść do głosu, skandowali: „Odejdź”.

Bunt robotników jest wyraźnym sygnałem dla władzy. Nie można ukryć, że Łukaszenka przez wiele lat sukcesywnie budował mit obrońcy praw socjalnych, szczególnie robotniczych. Prezydent w robotnikach widział swój twardy elektorat, a bunt z ich strony wiązałby się z realnym paraliżem gospodarki białoruskiej.

Do robotników przyłączyła się państwowa telewizja, która w poniedziałkowy poranek (17 sierpnia) zawiesiła nadawanie programów na żywo. Pod hasłem „Chcemy prawdy” dziennikarze rozpoczęli masowe zwolnienia. Należy rozpatrywać to jako kolejne utrudnienie dla Łukaszenki. Nie transmitowano na przykład zorganizowanej kontrmanifestacji, na której prezydent sugerował, że protestujący są zagrożeniem dla bezpieczeństwa Białorusi. Państwowa telewizja dotychczas była jednym z głównych narzędzi funkcjonowania propagandy, a z powodu masowych zwolnień borykała się z problemem luk kadrowych. Wystąpiły także przejawy nielojalności ze strony aparatu państwowego. Pracownicy placówek dyplomatycznych w Szwajcarii, Szwecji i Słowacji wyrazili poparcie dla protestujących.

Nie należy jednak przeceniać siły tych zjawisk. Pomimo tego, że rozszerzane są na kolejne pola funkcjonowania państwa, w rzeczywistości to wciąż pojedyncze przypadki. Każda próba zamanifestowania niechęci do reżimu Łukaszenki w najlepszym wypadku kończy się utratą pracy, a w najgorszym pozbawieniem wolności. Taka konsekwencja buntu dostatecznie hamuje przyłączanie się do protestujących.

Na Białorusi, gdzie ponad połowa zatrudnienia opiera się na sektorze państwowym, osoby zwolnione z powodów politycznych mają poważne trudności z ponownym znalezieniem pracy. W trudowej kniżce (książeczce pracy) wpisywany jest powód ich zwolnienia, co w rzeczywistości utrudnia znalezienie nowego źródła utrzymania. Zwolnienie z pracy wiąże się z brakiem perspektyw zarobkowych, a podstawowych potrzeb na razie nie jest w stanie zapewnić opozycja, która dopiera zaczyna formowanie struktury i systemu pomocy.

Społeczeństwo kontra Łukaszenka

Protesty, które rozpoczęły się na Białorusi po zakończeniu głosowania, trwają bez przerwy od dwóch tygodni. W przeciwieństwie do tych z poprzednich lat różnią się skalą, bo oprócz tego, że są duże liczniejsze, to wybuchają również w miastach regionalnych. Demonstranci żądają uczciwych wyborów, uwolnienia więźniów politycznych i śledztwa w sprawie brutalności sił bezpieczeństwa wobec protestujących. Pomimo tego, że kampania w Białorusi dobiegła końca, nie można ukryć faktu, że dla prezydenta walka o władzę dopiero się rozpoczyna.

Obóz rządowy po kilku dniach konsternacji wyraźnie przeszedł do kontrofensywy. Zorganizowano kontrmanifestacje poparcia Łukaszenki w Homlu i Mohylewie. Większą aktywność można zaobserwować także po stronie sił bezpieczeństwa, które zabezpieczają telewizję i budynki państwowe. Po chwilowych problemach kadrowych w telewizji propaganda państwowa znów funkcjonuje. Wyraźnie osłabły także strajki w zakładach przemysłowych. Dyrekcje placówek rozpoczęły większą presję, grożąc zwolnieniami z pracy, co skutecznie zniechęciło do protestów. W rezultacie strajk generalny i wielkie nadzieje na zatrzymanie reżimu stają się mniej prawdopodobne. Obecnie prawdziwy opór stawia tylko zakład Biełaruskalij w Soligorsku, a w największej nadziei oponentów – mińskim przedsiębiorstwie MTZ – protestuje tylko 20% załogi.

Mimo tego, że Łukaszenka zdaje się ponownie przejmować kontrolę nad państwem, protesty na ulicach nie słabną. Prezydent walczy z nowym społeczeństwem obywatelskim, które samo się organizuje, nie ma wyraźnych liderów czy planu działań. Niedziela, 16 sierpnia była absolutnym rekordem, ale tydzień później w Mińsku i wielu miastach regionalnych również zebrały się wielotysięczne tłumy. Jednocześnie obserwujemy początek formowania opozycji. Utworzona została Rada Koordynacyjna ds. Przekazania Władzy. O ile wcześniej można było mówić o spontanicznym społecznym zrywie, tak teraz jego potencjał może zostać wykorzystany do pokojowego odebrania władzy Łukaszence.

Co mogą zrobić Rosjanie i Unia Europejska?

Zwrócenie się o pomoc w opanowaniu protestów początkowo było mało prawdopodobnym scenariuszem. Stronie rosyjskiej zależało na osłabieniu prezydenta i zwiększeniu uzależnienia Białorusi od wschodniego sąsiada. Co prawda, Władimir Putin złożył Łukaszence gratulacje wygranej w wyborach (do tego jeszcze przed oficjalnym ogłoszeniem wyników), ale było w nich więcej groźby niż życzliwości.

Na razie rosyjska pomoc nie była potrzebna, ale nie można wykluczyć, że zostanie wykorzystana. Kreml nie chce na Białorusi antyrosyjskiego prezydenta, ale dużo bardziej chodzi mu o to, by nie został obalony drogą rewolucyjną. Scenariusz, w którym społeczeństwo pokonuje reżim i wymusza demokratyczne wybory, byłby potencjalnym wewnętrznym zagrożeniem dla Rosji. Jednak z drugiej strony trzeba mieć na uwadze, że wspierając Łukaszenkę, Rosja ryzykuje zmianą nastroju społecznego wobec samej siebie. Protesty na Białorusi nie są antyrosyjskie i błędem byłoby zrównanie ich z falą manifestacji na Ukrainie w 2014 r.

Z drugiej strony Unia Europejska robi niewiele, żeby coś się na Białorusi zmieniło. Na nadzwyczajnym posiedzeniu Rady Europejskiej skrytykowano pacyfikację protestów i nie uznano wyników wyborów. Trwają prace nad przygotowaniem sankcji personalnych dla Łukaszenki. Nawet jeśli unijną odpowiedzią nie chce się prowokować Rosji, to zbliżenie jej z Białorusią wiąże się ze współpracą militarną, a tym samym destabilizacją regionu. Dość powiedzieć, że Łukaszenka utrzymuje narrację o ingerencji zachodniej (głównie Polski i Litwy) w wewnętrzne sprawy Białorusi.

Nie można ukryć opieszałości w działaniu ze strony państw zachodnich. Po kilku słownych deklaracjach i serdecznych słowach na rzecz protestujących zarówno UE, jak i zdecydowana większość zachodnich sąsiadów nie wydają się myśleć realnie o pomocy białoruskiej opozycji.

Nawet jeśli Łukaszenka się utrzyma, to i tak zmieniło się dużo

Protesty w Białorusi są rzeczywiście zjawiskiem bez precedensu. Należy jednak pamiętać, że wciąż nie mają typowo masowego charakteru, by można było przewidywać, że ich bezpośrednim efektem będzie obalenie reżimu, a przynajmniej nie od razu. Za Łukaszenką stoją lata tworzenia aparatu państwowego, który (oprócz kilku wyżej wskazanych przypadków) na razie jest mu bezrefleksyjnie posłuszny. W obecnej sytuacji odpowiednim jest raczej tworzenie możliwych scenariuszy, a tych jest co najmniej kilka.

Arciom Szrajbman, białoruski publicysta, sugeruje trzy możliwości: wprowadzenie stanu wojennego, rozpoczęcie dialogu z władzą na wzór transformacji z lat 80. w Polsce oraz naturalne wygaśnięcie protestów. Najlepszym rozwiązaniem dla społeczeństwa wydaje się scenariusz drugi, jednak główną przeszkodą jest postawa Łukaszenki. „Dla niego nawet myśl o zasiadaniu do stołu z zagranicznymi marionetkami jest upokarzająca. A strach urzędników przed zaoferowaniem mu tej opcji jest jeszcze silniejszy” – twierdzi Szrajbman na łamach portalu Salidarnaść.

Nic nie wskazuje na to, że prezydent Białorusi rozważy dialog z opozycją, a tym bardziej przekazanie władzy. Nawet jeśli Łukaszenka nie ustąpi, nie zmienia to faktu, że stracił legitymację społeczną. Jak rządzić bez poparcia obywateli? Nie ulega najmniejszej możliwości, że sprzeciw wobec jego władzy będzie przedstawiał jako ingerencję zewnętrznych sił. Będzie próbował użyć do tego nie tylko propagandy, ale jeśli będzie trzeba, to również i siły.

Proces odsunięcia Łukaszenki od władzy (nawet ze sprawnie działającą opozycją) może potrwać co najmniej kilka lat. Nie zmienia to faktu, że Białoruś wchodzi w nowy etap. Łukaszenka łatwo władzy nie odda, a nam pozostaje liczyć, że odbędzie się to bez rozlewu krwi. Od prędkości i charakteru transformacji zależy nie tylko jakość opozycji i siła protestów, ale także wsparcie zachodnich sąsiadów. Na razie musimy dopingować Białorusinów, by w ich państwie powstało sprawnie działające społeczeństwo obywatelskie.

Anglojęzyczna wersja materiału do przeczytania tutaj. Wejdź, przeczytaj i wyślij swoim znajomym z innych krajów!

Artykuł (z wyłączeniem grafik) jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zezwala się na dowolne wykorzystanie artykułu, pod warunkiem zachowania informacji o stosowanej licencji, o posiadaczach praw oraz o konkursie „Dyplomacja publiczna 2020 – nowy wymiar”. Prosimy o podanie linku do naszej strony.

Zadanie publiczne współfinansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie „Dyplomacja publiczna 2020 – nowy wymiar”. Publikacja wyraża jedynie poglądy autora/ów i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.