Duda czy Trzaskowski? Kto nie wygra, to i tak będzie jeszcze gorzej
W skrócie
Wbrew powtarzanej do znudzenia tezie ultrasów obu zwaśnionych plemion – to nie są najważniejsze wybory ostatnich 30 lat. Kluczowe będzie nie to, kto zwycięży, ale jaki model prezydentury wybierze. Czysto teoretycznie i Andrzej Duda, i Rafał Trzaskowski mogliby sprawować urząd dużo lepiej, niż spodziewają się tego ich najzacieklejsi przeciwnicy. Problem leży jednak głębiej, niż w niedzielnym werdykcie suwerena. Logika nakręcającej się spirali wojny polsko-polskiej każe niestety zakładać, że zgodnie z oczekiwaniami własnego politycznego zaplecza będą raczej eskalować konflikt. Jeżeli musiałbym jednak wskazać najczarniejszy z możliwych scenariuszy, to przestrzegałbym przed toksyczną kohabitacją, która tylko zaostrzy polaryzację i niszcząc największą z pozytywnych zdobyczy czasu „dobrej zmiany” – włączenie do wspólnoty aktywnych obywateli dotąd wykluczonych z demokracji – doprowadzi do restytucji „demokracji 50 procent”.
Dwóch panów z duopolu, a resztę wycinamy
Obaj kandydaci w prezydenckim wyścigu zrobili wiele, aby osoby chcące się wypisać z wojny polsko-polskiej po prostu nie chciały wziąć udziału w wyborach. Prawo i Sprawiedliwość i Platforma Obywatelska, po toksycznym i pełnym gorszących dowodów na tragiczną niedojrzałość klasy politycznej sporze o termin głosowania, ostatecznie solidarnie zagrały na rzecz takiego sposobu ich przesunięcia, który umożliwił głównej partii opozycyjnej podmianę kandydata i utrzymanie się duopolu.
Jakkolwiek decyzja o przesunięciu wyborów była niezbędna, to sposób i moment jej podjęcia – w praktyce przysłużyły się właśnie temu, by kandydat PiS mógł sprawdzić się w dość wygodnym dla siebie boju z podmienionym kandydatem Koalicji Obywatelskiej, a nie dużo mniej przewidywalnymi konkurentami jak Szymon Hołownia czy – jakkolwiek dziś brzmi to mało wiarygodnie – budzący popłoch w sztabie Dudy przed 10 maja Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem.
Przed pierwszą turą to Rafał Trzaskowski i Andrzej Duda wespół w zespół nie chcieli dopuścić do debaty kandydatów innej, niż ta wymagana przez KRRiT w telewizji publicznej – bo przecież taka debata mogłaby wzmocnić pozycję któregoś z kandydatów spoza duopolu. Obaj kandydaci niezbyt poważnie podeszli też do kwestii programowych – Andrzej Duda prezentując program, który można streścić hasłem „żeby było taka jak było”, Rafał Trzaskowski – prezentując go na niespełna dwa dni przed ciszą wyborczą.
„Korespondencyjne” pseudo-debaty pokazały, że obaj aspirujący do prezydentury na najbliższe pięć lat nie tylko współtworzą i akceptują duopol, ale całkiem nieźle się w nim urządzili – tworząc zupełnie alternatywne, rozłączne obiegi medialne. W medialnym otoczeniu obu kandydatów właściwie przestano dbać o jakiekolwiek pozory obiektywizmu. Okładki tygodników i tytuły nagłówków na portalach nie pozostawiały wątpliwości, że w tej wojnie właściwie nie ma miejsca dla niezdecydowanych, niuansujących, ważących rację.
Moralne i estetyczne – i by było jasne, zasługujące na najostrzejsze potępienie bez symetryzowania, bo obrazujące coraz dobitniej upadek mediów publicznych – przegięcia ze strony TVP grającej na rzecz urzędującego prezydenta równoważone były liczbową przewagą mediów opowiadających się za Trzaskowskim. Wśród nich, jak celnie zwróciła uwagę Weronika Kostrzewa, nawet inteligencki kwartalnik otwartych katolików musiał wyraziście wskazać, na kogo należy głosować.
Ciosów poniżej pasa nie brakowało po żadnej ze stron. Z jednej mieliśmy przekraczające granice dobrego smaku próby uwikłania Andrzeja Dudy niemal we współodpowiedzialność za przestępstwo pedofilskie, z drugiej – stawiające pod znakiem zapytania nie tylko standardy, ale i realny szacunek dla wartości rodzinnych – prymitywne sugestie mediów prawicowych o „Trzaskowskim, doradczyni i luksusowym hotelu”.
Dobrze to już było
Umiem wymienić całą masę argumentów, które z pesymizmem każą patrzeć w przyszłość – zarówno w przypadku zwycięstwa prezydenta Andrzeja Dudy, jak i prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego. To nie jest alternatywa, w której da się dzisiaj z przekonaniem stojąc na pozycjach konserwatywnych i propaństwowych, wskazać „większe dobro”.
Czeka nas najprawdopodobniej kontynuacja ubezwłasnowolnionej prezydentury z jednej strony bądź prawdopodobne jej skrajne uwikłanie w partykularne i partyjne kalkulacje opozycji – z drugiej. Możemy oczekiwać kursu na pełną konsolidację władzy PiS w reakcji na zwycięstwo Dudy lub – absurdalnie wręcz destrukcyjny model kohabitacji z drugiej.
Prawdopodobne zdaje się tak dążenie do ograniczenia niezależności samorządów i mediów, jak i dążenie do faktycznego paraliżu władzy obozu rządowego, dysponującego większością sejmową. Wreszcie, czeka nas scenariusz bądź to próby urzeczywistnienia polskiej wersji demokracji nieliberalnej pod hasłem „Budapesztu w Warszawie”, bądź też początek gwałtownej kulturowo-moralnej rewolucji anty-konserwatywnej pod hasłem „Irlandii nad Wisłą”.
Marzenie o podmiotowym Dudzie
Oczywiście, w teorii potrafię sobie wyobrazić i pozytywny obrót spraw w przypadku każdego z kandydatów. Andrzej Duda teoretycznie mógłby zrealizować starą amerykańską zasadę, wedle której w pierwszej kadencji walczy się o drugą, a w drugiej – przechodzi do historii.
Już w pierwszej kadencji dawał sygnały, że chciałby bardziej podmiotowej prezydentury, choć sam nie wykorzystywał szans, które tworzył. Weto dotyczące Regionalnych Izb Obrachunkowych było próbą stanięcia po stronie samorządów obawiających się zwiększenia centralizmu. Odrzucenie – zainicjowane petycją Klubu Jagiellońskiego – zmiany ordynacji do Parlamentu Europejskiego i zapowiedź niezgody na analogiczne zmiany ordynacji krajowej, być może uchroniło nas przed formalnym domknięciem partyjnego duopolu i zagwarantowało bodaj najbardziej reprezentatywny parlament w historii III RP.
Weto ustaw sądowych latem 2017 obrodziło sporymi nadziejami, kilkoma zasadnymi korektami (wybór KRS większością kwalifikowaną, ławnicy w Sądzie Najwyższym, ograniczenie roli Ministra Sprawiedliwości) i poczuciem niewykorzystanej szansy. Podobnie jak inicjatywa referendum konsultacyjnego ws. zmiany konstytucji, która została utrącona w Senacie – a tak naprawdę dużo wcześniej – przez partyjne zaplecze głowy państwa.
Patrząc na sens tych inicjatyw minionych pięciu lat, można sobie wyobrazić bardziej podmiotową prezydenturę Andrzeja Dudy w drugiej kadencji. Musiałby on jednak wzmocnić własne zaplecze w Kancelarii Prezydenta, przejść do legislacyjnej ofensywy, proponując własne projekty, włączyć swoich przedstawicieli w rządowy i parlamentarny proces stanowienia prawa już na etapie opiniowania ustaw czy prac w sejmowych i senackich komisjach oraz być gotowym na polityczne targi z obozem rządzącym.
W praktyce jednak chyba mało kto dziś poważnie rozważa taki scenariusz. Wyraziści zwolennicy głowy państwa tego nie oczekują, wyraziści przeciwnicy – nie są gotowi w to uwierzyć.
Marzenie o nie-totalnym Trzaskowskim
Kontynuując intelektualny eksperyment – i prezydenturę Rafała Trzaskowskiego można wyobrazić sobie w jaśniejszych barwach. W sferze narracyjnej kandydat KO mówiący o „nowej solidarności”, zachowaniu dorobku programów społecznych „dobrej zmiany” i deklarujący, że nie chce być prezydentem „totalnie opozycyjnym”, próbuje wygasić największe lęki dotychczasowych wyborców Andrzeja Dudy i Zjednoczonej Prawicy.
W tej formule Rafał Trzaskowski musiałby wyrzec się pokusy „wetowania jak leci”, prowadzenia alternatywnej wobec obozu rządowego polityki zagranicznej czy chęci bycia akuszerem „symbolicznych upokorzeń” obozu rządowego w rodzaju likwidacji TVP Info i publicystyki politycznej w Telewizji Publicznej.
By te zapowiedzi spełnić Trzaskowski, musiałby jednak zrezygnować z okazji, jaką będzie uczynienie z urzędu prezydenta bastionu opozycji. Nic dziś jednak nie skłania do poważnego rozważenia takowego scenariusza. Zwycięstwo opozycji w wyborach prezydenckich nawet w publicznych wypowiedziach brzmi jak początek marszu ku „odsunięciu PiS od władzy”. Metoda osiągnięcia tego celu w razie prezydentury Trzaskowskiego jest tylko jedna – pełne zwarcie nowej głowy państwa z obozem rządowym, które przymusi Zjednoczoną Prawicę do skrócenia kadencji.
By ziścił się bardziej optymistyczny model prezydentury również formacja rządząca musiałaby uznać zwycięstwo Trzaskowskiego za fakt polityczny, wobec którego należy bądź to budować minimum przestrzeni porozumienia ośrodków władzy (rząd – Sejm – Senat – Prezydent), bądź ustanowić ponadstandardową sejmową większość w postaci zapowiedzianej wczoraj „koalicji polskich spraw”. Warto pamiętać, że właśnie z jej wspomnianymi przez Andrzeja Dudę potencjalnymi członkami – Konfederacją i PSL-Koalicją Polską – Zjednoczona Prawica dysponować mogłaby większością sejmową zdolną do przełamania prezydenckiego weta.
Na czym polega więc największy problem z realizacją tego scenariusza? Podobnie jak w przypadku Dudy – nikt tak naprawdę w ten scenariusz nie wierzy. Politycy opozycji dali w minionych latach wystarczająco wiele powodów, by zwolennicy obozu władzy uznawali scenariusz „opozycji nie-totalnej” za niemożliwy do realizacji. Z kolei sami wyborcy anty-PiS-u zdają się być żądni symbolicznej krwi: upokorzeń rządzących, sypania piachu w tryby „dobrej zmiany” i ostatecznie – zwycięstwa w przyspieszonych wyborach.
Brak dobrych precedensów
Nie mamy w najnowszej historii politycznej dobrych precedensów, które kazałaby nam zakładać, że spełni się któryś z wyżej opisanych pozytywnych scenariuszy. Logika wojny polsko-polskiej na tyle zdominowała wyobraźnię polityków i wyborców, że granie przeciwko polaryzacyjnym trendom wydaje się być poza możliwościami któregokolwiek z aspirujących do spędzenia najbliższych pięciu lat w Pałacu Prezydenckim. Nawet ostatnie miesiące tworzyły szereg możliwości na deeskalację niszczącego konfliktu. Politycy obu obozów – wszystkie konsekwentnie odrzucali.
Zwycięstwo opozycji w Senacie mogło ucywilizować relacje – różnych w obu izbach – parlamentarnych większości i mniejszości. Licząc na tę szansę, sformułowaliśmy w Klubie Jagiellońskim dziesięciopunktowy Pakt Demokratyczny pozwalający tak w Sejmie, jak i Senacie zagwarantować wyższą kulturę sporu, efektywniejszy proces legislacyjny i zachowanie minimum zaufania między aktorami. Zapraszaliśmy do rozmów na ten temat wszystkie strony. Z zaproszenia nie skorzystał nikt.
Czas pandemii stworzył potencjał „międzyplemiennej” współpracy wobec nieoczekiwanych i bezprecedensowych wyzwań zdrowotnych, gospodarczych i instytucjonalnych. Sielanka rozmów władzy z opozycją skończyła się jednak, gdy przyszło do sporu o termin i sposób przeprowadzenia wyborów. Większość sejmowa brnęła w coraz groźniejsze próby „siłowego” przeprowadzenia głosowania bez legitymizacji opozycji, opozycja dysponująca senacką większością bądź to odrzucała kompromisowe propozycje w rodzaju konstytucyjnej korekty, bądź kierowała się zwykła polityczną kalkulacją.
Większe zło? Restytucja „demokracji 50 procent”
Niewykorzystanie większości „okien możliwości” na ucywilizowanie konfliktu politycznego każe uznać, że polityką rządzi zatem specyficzny rodzaj prawa Murphy’ego – jeśli może się spełnić zły scenariusz, to najpewniej tak się właśnie wydarzy. Jednak polityka jest sztuką wybrania lepszego spośród realnych scenariuszy. W ostatnim, przedwyborczym nagraniu Klubotygodnika i obszernej rozmowie z portalem Onet.pl przekonywałem, że w drugiej turze wyborów prezydenckich zwycięża strach. Każdy z nas – nie wyłączając z tego zawodowych komentatorów i analityków polityki – ma negatywny scenariusz zwycięstwa swojego anty-kandydata, który determinuje jego ocenę sytuacji. To ten scenariusz każde nam ocenić, w którym miejscu widzimy „większe zło”.
Gdzie osobiście je dostrzegam? W scenariuszu kohabitacji, która najprawdopodobniej wzmocni najtragiczniejsze ze zjawisk ostatnich lat, czyli eskalację destrukcyjnej dla państwa, wspólnoty politycznej, kultury życia publicznego i ustroju polaryzacji politycznej. W wizji klinczu dwóch alternatywnych ośrodków władzy dzielących na pół legislatywę i egzekutywę – „opozycyjnego” prezydenta z Senatem i „dobrozmianowego” rządu z Sejmem. W klinczu, który wreszcie będzie musiał doprowadzić do politycznego przesilenia w postaci przyspieszonych wyborów, których efektem będzie restytucja „demokracji 50 procent”.
W tym ostatnim sformułowaniu Andrzej Leder lapidarnie ujął charakterystykę systemu politycznego III RP sprzed 2015 roku. „Ogromnym problemem III RP był fakt, że była to demokracja 50 procent. A tak naprawdę, biorąc pod uwagę różne rodzaje wyborów i demokratycznych, obywatelskich aktywności, uczestniczyła w niej nawet mniej niż połowa obywateli. W Polsce tradycja obywatelska w ogóle nie jest przesadnie silna, polskie społeczeństwo jest spontanicznie dość hierarchiczne, a poza tym wiemy od dawna, że ogromne grupy społeczne miały poczucie wykluczenia; ekonomicznego, ale też związanego z tym wykluczenia z obszaru różnego rodzaju praw, funkcjonowania instytucji, wreszcie wspólnego dyskursu chroniącego godność. (…) Paradoksalnie włączenie aktualnego elektoratu PiS i Konfederacji do wspólnoty politycznej jest pewnego rodzaju procesem demokratyzacji. Bo przedtem oni często sytuowali się poza systemem. A teraz mają swoje państwo” – mówił autor Prześnionej rewolucji w niedawnej rozmowie z „Krytyką Polityczną”.
Rządy Prawa i Sprawiedliwości przyniosły upodmiotowienie znacznej części wykluczonych dotąd Polaków. Jak wskazywałem w ostatnim czasie kilkukrotnie – dowodzi tego najprostsze z badań prowadzonych cyklicznie od trzech dekad. W stosunku do drugiej kadencji rządów koalicji PO-PSL liczba osób pozytywnie odpowiadających na pytanie „czy ludzie tacy jak Ty mają wpływ na sprawy kraju?” wzrosła średnio o 40%. To właśnie zjawisko znajduje odzwierciedlenie nie tylko w kolejnych wyborczych sukcesach PiS, ale i w trwałym już zwiększeniu aktywności wyborczej Polaków.
Klucz do zrozumienia sukcesu PiS i frekwencyjnej zwyżki. Od 2015 ustabilizował się wzrost poczucia podmiotowości obywatelskiej. Średnia „czujących wpływ na sprawy kraju” między 2.kadencją PO a „dobrą zmianą” wzrosła o blisko 40%, ponad 10 p.p. Wykluczeni poczuli się obywatelami. pic.twitter.com/UJ2DGImNIj
— Piotr Trudnowski (@pio_tru) June 29, 2020
Największą zdobyczą rządów Prawa i Sprawiedliwości jest właśnie znalezienie sposobu na „włączenie” dotąd wykluczonych do aktywnej politycznie wspólnoty. Największą zbrodnią – pogłębianie, często celowe i wyrachowanie, politycznego konfliktu i narodowego podziału. W wypadku zwycięstwa Trzaskowskiego – eskalacja najgorszej z przypadłości mijających pięciu lat jest niemal pewna i będzie owocem patologicznej „symbiozy w konflikcie” obu plemion. Docelowe zepchnięcie „wyemancypowanych” przez PiS na powrót do ciemnogrodzkiej, „niedojrzałej” do korzystania z obywatelskich praw, niszy – więcej niż prawdopodobne.
Nie wierzę, że dalsze rządy Prawa i Sprawiedliwości są dziś gwarantem zachowania kulturowego status quo. Poważnie obawiam się, że z wielu powodów prowadzą raczej ku sławetnemu „odbiciu wahadła”, o czym pisałem całkiem niedawno przy okazji sporu o LGBT. Nie mam zbyt wielu argumentów, by wierzyć, że punktowe, pożądane i oczekiwane reformy państwa przeważają nad ustrojowym i wspólnotowymi kosztami antagonizujących rządów.
Nie mam też jednak wątpliwości, że dopóki dawne elity III RP nie zaakceptują równoprawności elektoratu PiS i jego praw obywatelskich, dopóty nie zasługują na spełnienie marzenia o „odsunięciu PiS od władzy”. By ten sukces odnieść – muszą nie tylko zaakceptować prawa swoich politycznych wrogów, ale i uznać ich za pełnoprawnych konkurentów. Stworzyć pozytywną polityczną ofertę zdolną do przekonania choćby części ich wyborców, a nie tkwić w klasistowskiej pogardzie i poczuciu wyższości wobec „tej drugiej Polski”.
Tymczasem dramat opozycji polega na tym, że w przeciwieństwie do obozu „dobrej zmiany” wciąż jest bardziej „anty-PiS-em”, niż ośrodkiem pozytywnej politycznej wizji. Nic nie obrazuje tego lepiej, niż niedawne badanie IBRiS dla „Polityki”. Wedle sondażu jedynie 38% wyborców Rafała Trzaskowskiego głosuje „za Trzaskowskim”, a aż 57% – „przeciwko Dudzie”. U wyborców Andrzeja Dudy – jakkolwiek nie przedstawiano by ich jako zdesperowanych i kierujących się resentymentem frustratów – proporcja jest odwrotna. Aż 76% z nich głosuje „przede wszystkim, aby wygrał ich kandydat”, a zaledwie 22% – „przede wszystkim, by nie wygrał jego konkurent”.
? Kto w niedzielę zagłosuje za, a kto przeciw?
wyborcy @AndrzejDuda:
69% – to idealny kandydat
76% – głosuję, aby wygrał mój kandydatwyborcy @trzaskowski_:
26% – to idealny kandydat
38% – głosuję, aby wygrał mój kandydat@IBRiS_PL i @Polityka_plhttps://t.co/jN1OhrCwAv pic.twitter.com/QtqSCAxTp8— IBRiS (@IBRiS_PL) July 8, 2020
***
Nie mam ambicji przekonać nikogo ani do udziału, ani do bojkotu niedzielnego głosowania. Nie zamierzam przekonywać ani do głosowania ani przeciwko Rafałowi Trzaskowskiemu, ani – przeciwko Andrzejowi Dudzie. Dość dobrze rozumiem, a nawet częściowo podzielam racje decydujących się na każdą z trzech możliwych opcji.
Wynik tych wyborów uznaję jednak za drugorzędny. Kluczowe będzie nie to, kto zwycięży, ale jaki model prezydentury wybierze. Czysto teoretycznie i Andrzej Duda, i Rafał Trzaskowski mogliby sprawować urząd dużo lepiej, niż spodziewają się tego ich najzacieklejsi przeciwnicy. Logika nakręcającej się spirali wojny polsko-polskiej każe niestety zakładać, że zgodnie z oczekiwaniami własnego politycznego zaplecza będą raczej eskalować konflikt. I to, a nie wynik niedzielnych wyborów, jest naszym największym polskim problemem.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.