Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Postpolityki nauczyliśmy się od Amerykanów. Wokół „Gniewu” Tomasza S. Markiewki

Postpolityki nauczyliśmy się od Amerykanów. Wokół „Gniewu” Tomasza S. Markiewki Autor ilustracji; Magdalena Karpińska. Zdjęcie: https://www.flickr.com/photos/gageskidmore/29381357345/

Gniew rządzi naszym życiem. Możemy oczywiście wyznawać Polskę uśmiechniętą, styl życia przekornie zwany fajnizmem, celebrować godziny spędzane na mindfulness czy jodze. Nie wyrugujemy jednak gniewu wobec sąsiada, który w niedzielę o 6 rano wierci nam nad głową, tak samo frustruje przechodzień zahaczający nas barkiem, gdy spieszymy się do pracy, lub podły motorniczy, który nie raczył poczekać kilku sekund, aż dobiegniemy do tramwaju. Problem polega na tym, że dokładnie to samo paliwo napędza współczesną scenę polityczną. Mężowie stanu i buntownicy zostali zastąpieni przez propagatorów i menadżerów gniewu. A najlepszą ilustracją tej dynamiki jest rezultat pierwszej tury wyborów prezydenckich.

Trzeba rozważyć, czy epitety: „zdradzieckie mordy” lub „pisowska szarańcza” są jedynie wyrazem frustracji lub po prostu kolejną sprytną grą polityczną. Jednak najpierw należy wyjaśnić związek gniewu w relacji ja-inny do tego w relacji ja-społeczeństwo. Czy takie przejście jest w ogóle możliwe? Zgrabnej odpowiedzi na to pytanie próbuje udzielić Tomasz S. Markiewka, związany z toruńskim UMK, publicysta „Nowego Obywatela”. Na kartach swojej krótkiej książki, wydanej przez Czarne, stara się opisać gniew wymierzony przeciwko pewnym procesom społecznym, mniej lub bardziej poważnym. Taki rodzaj emocji możemy nazwać złością wspólnotową. Charakter książki – silnie publicystyczny – sprzyja erudycyjnemu łączeniu wielu wątków złożonego obrazu współczesnej polityki. Przede wszystkim stanowi jednak próbę syntezy polskiej sceny politycznej, w ramach której gniew targa wyborcami od lewa do prawa (czy raczej od prawicy do centroprawicy, bo dla autora rodzima polityka została zabetonowana wariacjami konserwatywnej wizji państwa).

Aby jednak dotrzeć do polskiego podwórka, należy zacząć od początku. Punkt wyjścia stanowi tu wybór Trumpa na prezydenta USA. Jednym z ważniejszych stwierdzeń pojawiający się w książce jest to, które porusza kwestię silnego naznaczenia polskiej polityki amerykańskimi wzorcami kulturowymi. Wychodząc spod jarzma bloku wschodniego, polscy politycy zaczęli poszukiwać w świecie wzorca, który umożliwiłby zdefiniowanie systemu, do jakiego państwo powinno dążyć. Autor referuje, że były to lata świetności demokracji liberalnej, dzięki której heglowska idea końca historii znalazła swój upust w głośnym eseju Fukuyamy. Świat Zachodu wzrastał w przeświadczeniu o wynalezieniu systemu idealnego, którego efektem może być już tylko powszechny dobrobyt i nieskończony wzrost gospodarczy.

W tym globalnym zachłyśnięciu się liberalizmem rodzi się na nowo suwerenna Polska, której aspirujący mężowie stanu licytować się będą w użyciu rozwiązań na wzór systemu zza wielkiej wody. Transformacja ekonomiczna, której realnym architektem był Jeffrey Sachs, wykluczy ze słownika pojęcie, takie jak sprawiedliwość społeczna. Kontekst historyczny w pewnym stopniu tłumaczy ten zwrot.

Upadają wielkie narracje lewicy, blok komunistyczny okazuje się niewydolny w całej rozciągłości, a przełom lat 80. i 90. można wyobrazić sobie jako epokę wejścia w życie czegoś na kształt postmodernistycznego tygla. Demokracja podlega prawom rynku, a jej liberalna odmiana staje się kluczowym produktem światowego popytu politycznego. Uwzględnia więc historycyzm i „koniec historii”, rozprzestrzenia się po świecie, utożsamiając swój obraz z kulturą Zachodu, do której chcieliśmy należeć.

Strefa 51

Tak zarysowane przez autora tło pozwala dostrzec podobieństwo amerykańskiej demokracji do polskiego systemu politycznego. Dla obu państw przez lata nadrzędnymi zasadami były rynkowy dogmatyzm i przywiązanie do liberalizmu (byle nie obyczajowego!). To oczywiście pochodna makroekonomicznych trendów, niemniej bezpośredniego wpływu również można się doszukiwać. Porównanie to jest szczególnie cenne dla analizy ostatnich lat, kiedy mamy do czynienia z gwałtownym wzrostem emocji politycznych. Symptomatyczny jest przede wszystkim wybór Donalda Trumpa na prezydenta USA, który wywalczył najwyższe stanowisko w państwie, żywiąc się głosami elektoratu gniewu.

Jest to zresztą droga paradoksalna. Upośledzeni przez liberalny dyktat wyborcy zaczynają dochodzić do irracjonalnych wniosków i – wodzeni przez demagogiczny przekaz – głosować wbrew swoim interesom, co pokazuje skalę zarządzania gniewem i wpływ tych mechanizmów na rzeczywistość. Markiewka rysuje portret przeciętnego Boba. Obraz ten oparty jest na reporterskiej pracy Arlie Russell Hochschild i T. Franka. Działalność zawodowa wyżej wspomnianej postaci, opleciona szeregiem okoliczności przynoszących życiowe porażki, skłania do głosowania na partię republikańską, dla której nie jest prawdziwym obiektem zainteresowania. Jednak, jak za D. Ostem pisze Markiewka, sztuką polityki jest przede wszystkim zarządzanie gniewem, ale w tym wypadku i kreowanie go.

Dwupartyjny system pozwala skutecznie tworzyć ułudę walki z establishmentem, waszyngtońską elitą, ale też z mniejszościami, które pozornie narzucają swój ton większości. Dzięki tak budowanej taktyce politycznej biedni wyborcy, którzy potrzebują raczej korzystać z przywilejów socjalnych czy powszechnej służby zdrowia, skłaniają się ku władzy zmniejszającej podatki miliarderom, ograniczającej środowiskowe regulacje i naginającej zasady państwa prawa.

Brzmi znajomo? Raz jeszcze widzimy, że zapożyczenie od Amerykanów modelu demokracji przyczyniło się do rozwoju pewnych problemów na polskim gruncie. Zabetonowanie sceny politycznej, o której szkodliwości piszemy w Klubie od lat, pozorowanie egzystencjalnego konfliktu na linii PiS-PO czy nadmierny wpływ kombatanckiego rysu, jakim dla wielu ciągle jest działalność w opozycji demokratycznej czasów PRL-u. Nauczyliśmy się od Amerykanów dzielić społeczeństwo, budować oblężone narracje i konfliktować upośledzone peryferia z wielkomiejskim centrum.

Do i tak powodujących frustrację rozważań Markiewki należy dołożyć łyżkę dziegciu. Przy całym „konserwatyzmie”, który przyjęliśmy z nawiązką, polska klasa polityczna nie przyswoiła nigdy podstawowej wartości, jaką jest budowanie instytucji, a więc fundamentu silnej państwowości. Rozwiązania przejęte od Amerykanów są często zaledwie protezami i doraźnymi środkami. Nie nauczyliśmy się polityki, a jedynie zostaliśmy zmuszeni do przyjęcia wypaczonego jej obrazu – postpolityki, dla której kluczowymi pojęciami będą doraźność, tymczasowość i symboliczność.

Doskonałym wyrazem tego typu działalności jest ostatnia, przedwyborcza wizyta Prezydenta RP w Waszyngtonie. Donośny wymiar obrazu dwóch przybijających łokcie najważniejszych polityków państwa przesłonił nam nic nieznaczący charakter podjętych tam deklaracji, a także szerszy obraz kruchości sojuszu, w ramach którego afekty decydują o rozmieszczeniu kluczowych dla europejskiego bezpieczeństwa wojsk. Łatwo popaść w krytykanctwo, deprecjonując całkowicie rolę tej wizyty, jednak pokrótce jej charakter trzeba podsumować jako pocztówkowy.

Podobnie myślimy o sądownictwie, służbie zdrowia czy programach socjalnych, przypisując wszystkie zmiany datom kalendarza wyborczego. I nie jest to wyłącznie historia ostatnich 5 lat zarządzania państwem, ale wszystkich poprzednich rządów. Niestety doprowadzono do tego, że o Polsce myślimy od lat jako o kartonowej czy podległej. Widzimy to dziś, gdy co zacieklejsi komentatorzy, słysząc sugestie o najlepszych w historii relacjach Polski i USA, stawiają pytanie, kiedy zostaniemy ogłoszeni 51. stanem. Ta dysproporcja podmiotowości, z którą mierzymy się niejednokrotnie również na szczeblu europejskim, przywodzi na myśl inną, zgrabniejszą metaforę, jaką jest uznanie naszego kraju za swoistą Strefę 51. Tajemnicze miejsce, które w magiczny sposób związało się gordyjskim węzłem wiecznego odniesienia do Stanów Zjednoczonych, a przynajmniej tego, co w USA najgorsze.

Trzy rodzaje gniewu

Markiewka dzieli badane zjawisko na trzy rodzaje. Na początku rozważmy złość czystą, dla której kluczowym punktem odniesienia jest figura Adasia Miauczyńskiego. To typ osoby dostrzegającej, że coś nie funkcjonuje, jej życie nie wygląda tak, jak powinno, a rzeczywistość to wszechobecna frustracja. Kierunkiem gniewu jest jednak przestrzeń, nieokreślone zbiory polityków, rodaków, komunistów i złodziei, czyli ludzi odpowiedzialnych za stan rzeczy i wobec których najsilniejszą bronią jest obojętność. Zbiór wszystkich Adasiów jest najbardziej podatny na bycie przedmiotem zarządzania gniewem. Jest to grupa, która daje się pociągnąć liberalnym trendom, forsowanym w społecznym przekazie. Przede wszystkim, za Markiewką, kluczowe jest tu zagadnienie etyki indywidualistycznej, której motorem są jednostkowe decyzje i kult przedsiębiorczości. W pewnym stopniu jest to celowe tworzenie złudzenia apolityczności, do którego chętnie się odwołujemy, czując wobec brutalnej polityki prawdziwe obrzydzenie.

I tak mój sukces jest w pełni zależny ode mnie, otoczenie gospodarcze państwa i moje pochodzenie nie mają znaczenia. Zmiany klimatyczne zatrzymają się, kiedy przestanę zużywać tyle plastiku, a naruszanie norm emisyjnych przez wielkie korporacje również staje się drobnym, niezauważalnym problemem. Jak widać, myślenie doby coachingu sprzyja więc budowaniu poczucia winy, ale i odpowiedzialności za własny dobrobyt. Niepowodzenie wymaga autorefleksji, a nie namysłu nad stanem państwa. Takie postawienie środka ciężkości wymaga odrzucenia pozytywnej wizji polityki, w ramach której może istnieć reprezentacja pojedynczego wyborcy.

Markiewka pisze jeszcze o gniewie destruktywnym i konstruktywnym. Tu możemy dopatrywać się odpowiedzi na postawione we wstępie pytanie, bowiem w domyśle chodzi oczywiście o typ zmiany wynikły ze skumulowanej złości, objawiającej się jako reakcja społeczna, a nie indywidualna.

Gniew destruktywny prowadzi do negatywnych przemian społecznych, często wbrew intencjom samych złoszczących. Kluczowym kryterium rozróżniającym rodzaje gniewu będzie dla Markiewki sprawczość polityczna, na którą ten się przekłada. I tak na przykład głosujące na Samoobronę ofiary transformacji ustrojowej trafiły na polityka, który zawiódł pokładane w nim oczekiwania, budując narrację oblężonej twierdzy, podsycając teorie spiskowe i skandalizując. Nie osiągnęli w związku z tym żadnego z celów, na które nakierowana była ich złość, jak chociażby walka o poczucie kontaktu ze światem polityki, który sprawiał wrażenie głuchego na problemy zwykłych Polaków. Jeżeli więc ci kierowani gniewem wyborcy udzielili poparcia osobie, która miała poprawić ich byt, a ta niemal wyłącznie wykorzystywała negatywny resentyment wobec niektórych grup społecznych, to był to gniew destruktywny.

Na drugim biegunie znajduje się złość konstruktywna. Przykładem będzie tu czarny protest, ponieważ doprowadził do wycofania się z postulowanych zmian prawa aborcyjnego, a więc i zwycięstwa protestujących. Jest to jednak wątek zasługujący na podjęcie polemiki. Sprawczość gniewu jest często subiektywna. Będąc częścią elektoratu gniewu, chętniej dostrzegamy iluzję naszej sprawczości i budujemy poczucie sukcesu tam, gdzie nikt nie troszczy się o nasze postulaty.

Powróćmy do przykładu Boba. Zapewniając zwycięstwo Trumpowi, nie rozwiąże on swoich problemów medycznych, nie doczeka się bowiem rewolucji w systemie służby zdrowotnej, nie zostanie wspomożony zasiłkiem, którego brakuje mu do godnego życia, a także nie przyczyni się do zwiększenia liczby miejsc pracy w jego miejscowości. Zamiast tego kategorią kluczową staje się zaczerpnięta od ruchów lewicowych identity politics. Jest to rodzaj myślenia o polityce, na gruncie którego ludzie zmierzają ku zamykaniu się w ekskluzywnych grupach opartych na pewnych wspólnych cechach, do których należy np. wspominane wcześniej poczucie oblężonej twierdzy.

W czasach dominacji polityki tożsamościowej kategoria sprawczości zupełnie się rozmywa. Czy stworzenie nowej opowieści spajającej elektorat i nadanie jakiejś grupie protestu konkretnej wizji już oznacza polityczny sukces? Współcześni menadżerowie gniewu właśnie o to zabiegają, a wraz z dekompozycją państw narodowych i mniejszymi możliwościami instytucji kraju często do narzucania opowieści sprowadzają się dzisiejsze polityczne sprawstwo i moc.

Tak więc warto rozważyć sens konstruowania kategorii gniewu destruktywnego. Zakłada on pewną wizję polityki, wedle której istnieje obiektywne, nieuprzedzone aksjologicznie kryterium sprawczości pozwalające dzielić gniew. Prostszym podziałem wydaje się więc gniew konstruktywny i czysty. Rozumienie czystej formy gniewu jest dosyć intuicyjne i nie warto ponownie się w nie zagłębiać. Ciekawszym jest natomiast ten pierwszy jego rodzaj, zawsze niosący za sobą zmianę, której wartościowanie jednak nie może być oceniane tylko w kategorii mierzalnych sukcesów.

O ile takim jest zablokowanie postulowanych w prawie aborcyjnym zmian, o tyle również na innej płaszczyźnie można mówić o sukcesie wyborców Samoobrony. W końcu Lepper, uwodząc swą prostodusznością i uczciwością, zrzeszył nie tylko grupę wyborców zagniewanych na własną sytuację materialną, ale również tworzących silną wspólnotę wartości. Nie da się więc ocenić ich gniewu jako destruktywnego bez przyjęcia stojącej za oceną hierarchii. Dlatego też, aby dopuścić bardziej zniuansowaną możliwość opisu świata, warto zarzucić myślenie o gniewie destruktywnym, skupiając się jedynie na tym, na ile złość prowadzi do zmiany, a w dalszej kolejności, jaki jest jej efekt nie tylko mierzalny, ale też narracyjny, widziany z perspektywy samych rozgniewanych.

Nowa nadzieja. Czy aby na pewno?

Rozważając zjawisko gniewu, Markiewka przez większość książki diagnozuje rozwój rzeczywistości społecznej III RP. To państwo oparte w głównej mierze na zamerykanizowanej kulturze, indywidualistycznej etyce i zduopolizowaniu sceny wyborczej przez centroprawicowych aktorów. Jest wiele słuszności w tych wnioskach, a o ich konsekwencjach przekonujemy się na przestrzeni lat. Wprowadzenie programów socjalnych przez Prawo i Sprawiedliwość uświadomiło, że dla wielu zostawionych w pościgu za peletonem Polaków dodatkowe 500 złotych w rodzinnym budżecie stało się kwestią godnościową. Batalia o sądy pokazała, że trwałość instytucji traktujemy raczej jako element doraźnego sporu PiS-u z PO, a nie kapitał budowany na pokolenia.

Co z tym wszystkim zrobić? Potrzebujemy odbudowania silnej lewicy, powie Markiewka. Dla autora jest to gwarant przejścia polityki na konstruktywne tory, na których prawicowe narracje nie będą w pozorowanej walce szkodzić grupom obrywającym rykoszetem, jednak intuicyjnie nie każdy uzna taki wniosek za zasadny. Krótki rys historyczny pokazuje, że w Polsce zaczarowaliśmy lewicę, tworzymy fałszywe symetrie między marksizmem a faszyzmem, a każdy przejaw socjaldemokracji budzi skojarzenia z PRL-em. Lubujemy się w tropieniu rewolucyjnych spisków, a wśród znajomych rozsyłamy łańcuszki o złowrogo brzmiących nazwach, jak np. „szkoła frankfurcka” czy „marksizm kulturowy”. Zapomnieliśmy o tradycji lewicy niepodległościowej, o której pamięć na łamach Klubu Jagiellońskiego walczyliśmy w cyklu „Lewa strona odpowiada”, o dorobku współczesnych socjaldemokracji dla uspołecznienia systemów politycznych.

Warto zgodzić się z Markiewką, że w silnej agendzie lewicy można poszukiwać nadziei na to, że przestaniemy w końcu zajmować się tematami zastępczymi, a solidarność społeczna stanie się hasłem, o którego mierzalnym implementowaniu trzeba będzie w końcu rozmawiać. Potrzeba lewicy, która umie odzyskać swoje postulaty i stworzyć przeciwstawną wizję państwa, może też być odniesieniem dla polskich konserwatystów, którzy postawieni przed silnym przeciwnikiem zostaną zmuszeni do zwrotu ku pozytywnej wizji świata przedstawianej wyborcom. Co prawda, lewica nie przyniesie lepszego jutra, nie uratuje nas od pewnej kartonowości, która przylgnęła do polskiej sfery publicznej. Będzie jednak stanowić silny punkt odniesienia dla wielu gniewnych, wśród których błędna diagnoza źródeł własnej złości wyklucza polityczne zaangażowanie. Potrzebujemy ich reprezentacji w polityce, ponieważ musimy dokonać zwrotu ku oddawaniu nastrojów społecznych, a nie przekuwaniu ich w wyborczy oręż. Pozostaje jednak zadać pytanie, czy wystawienie do wyborów prezydenckich Roberta Biedronia nie zwiastuje przeciwnego ruchu. Lewica zamiast zagospodarować społeczną wrażliwość, postanowiła wziąć udział w festiwalu postpolityki. Wszyscy widzieliśmy, jak się to skończyło.

Wybory prezydenckie pokazały, że nasz gniew podatny jest na moralny szantaż, jakiego niewątpliwie dokonała opcja liberalna. Kandydatura Rafała Trzaskowskiego budowana jest na zasadzie totalności środków, których użyć można do sprzeciwu wobec kandydata partii rządzącej. Jego pojawienie się, dobijające wyniki Biedronia i Kosiniaka-Kamysza, poprzedzone zostały retoryczną walką z kontrkandydatami, którzy mieli rozbijać moc ciosów wymierzonych w Dudę. Nie jest to nowa sztuczka w repertuarze Platformy, jednak jej wymierny efekt każe zastanowić się, na ile można jeszcze wierzyć w powrót polityki na bardziej racjonalne tory.

Pozostać w logice złości

Gniew jest emocją kluczową dla procesu politycznego. Nie ma od niego ucieczki, krąży niczym wolne elektrony poszukujące punktu zaczepienia. W pełni podzielam konkludujące książkę poglądy autora, że potrzebujemy w polityce płaszczyzny dla gniewu. Choć marzenie o świecie bez politycznie kapitalizowanych emocji stanowi  utopię, to jednak każdy spektakl potrzebuje swojej sceny i swojego teatru.

Tworząc przestrzeń ujścia dla gniewu, przekształcamy emocję pierwotną w roszczenie wysunięte wobec społeczeństwa, przyczyniające się do jego zmiany. Jest to również droga do minimalizowania pozasystemowej złości, tak groźnej dla każdego ustroju. Gniew stanowi zbiór mniej lub bardziej celnych spostrzeżeń, jednak jego publicystyczny charakter wymaga dopisania ciągu dalszego, zawierającego bardziej pogłębioną refleksję nad tym zjawiskiem. Warto rozważyć zaproponowany przez Markiewkę podział gniewu. Dla przykładu współczesna filozofka, Martha Nussbaum, odrzuciłaby prawdopodobnie konstruktywną złość, nie uznając żadnego pozytywnego wymiaru gniewu jako emocji kierowanej rewanżyzmem. Cieszy jednak, że autor wyłamuje się ze schematów myślowych towarzyszących opisywaniu historii społecznej III RP. Jego książka powinna stać się przyczynkiem do pogłębionej dyskusji nad zjawiskiem wspólnotowego gniewu.

Jednak trzeba zastanowić się, czy postulowana przez autora przyszłość polityki gniewu, która ma być drogą do postępu, jest czymś więcej niż myśleniem magicznym. Autor nie proponuje zinstytucjonalizowania tej emocji. Zamiast tego czytamy o ludziach błądzących w złych rodzajach gniewu i empatycznej potrzebie lepszego zarządzania ich emocjami, co pozwoliłoby im na diagnozowanie realnych problemów.

Jednak czy w polityce, która zarządza przecież gniewem (o czym za Ostem wielokrotnie wspomina autor), jest miejsce na innowację? Spór wokół zbliżającej się drugiej tury wyborów pokazuje, że przestrzeń jest tu praktycznie zamknięta, a nadzieje na wbicie się klinem między ścierające się narracje PO i PiS-u są minimalne. Dobre gospodarowanie złością wymaga czegoś więcej niż tylko nowej formuły narracyjnej, bo coraz chętniej zarządzany przez populistów świat pokazuje, że optymiści w refleksji o gniewie są co najmniej trzy kroki do tyłu.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.