#BlackLivesMatters. Mroczne rytuały progresywnego świata
W skrócie
Po śmierci George’a Floyda jedni mówią o rasizmie, supremacji białych i Trumpie, inni o antifie, chuliganach i terroryzmie; jedni o sacrum, pięknych gestach i pojednaniu, a inni o przemocy i zniszczeniu miast. A może chodzi o jedno i drugie? O Trumpa i chuliganów, o sacrum i przemoc? Ruchu #BLM tak naprawdę nie rozpoczęło brutalne zabójstwo George’a Floyda, ale gwałtownie wyzwoliło napięcie, które wcześniej w naszych społeczeństwach rosło w niespotykany dotychczas sposób.
To, co od razu zwraca naszą uwagę, zwykle nie jest jedyną i najważniejszą przyczyną. Powody kryją się przed nami, bo sami jesteśmy ich częścią. W tym konflikcie chodziło przecież o najważniejszą dla nas sprawę: o to, czy staniemy po właściwej moralnie stronie. I tak bardzo chcieliśmy się tam znaleźć, tak bardzo uważaliśmy, żeby ktoś o nas źle nie pomyślał (że nie szanujemy cierpienia czarnoskórych lub nie widzimy przemocy rozlewającej się po amerykańskich i brytyjskich miastach), że przestaliśmy myśleć i dostrzegać rzeczy oczywiste.
We can’t breathe
Żeby zrozumieć globalne protesty, trzeba rozpocząć od tego, dlaczego protestowali także Polacy. Minuty ciszy w polskich miastach, w których nie istnieją przecież podziały rasowe podobne do tych w USA, sugerowały, że chodzi o coś innego niż tylko o konflikt między białymi a czarnymi.
Dla postronnego obserwatora musiało być rzeczą zaskakującą, że tłumy zgromadziły się przed ambasadą Stanów Zjednoczonych w ramach #BLM, a nie przed ambasadą Chin, które w tym samym czasie – w rocznicę masakry na placu Tienanmen – rozjeżdżały protestujących w Hong-Kongu. Wydawałoby się, że ze względu na nasze doświadczenie komunistycznego totalitaryzmu wyrazimy solidarność właśnie z Hong-Kongiem, gdzie przez dwa ostatnie lata policja wykazywała się niezwykłą brutalnością wobec setek osób.
Dlaczego więc Polacy milczeli dla Floyda, a jednocześnie milczeli o Hong-Kongu? Pochłonął nas globalny rytuał przejścia, w którym zaczęliśmy odtwarzać mroczne i brutalne początki naszej człowieczej kultury. Rytuał był globalny, bo globalna była ukryta, a jednocześnie najbardziej oczywista jego przyczyna: koronawirus.
Powszechny ruch nie może mieć jednej lokalnej przyczyny. Nie byłoby więc #BLM jako zjawiska globalnego, gdyby nie wcześniejsza zaraza i kwarantanna, które doprowadziły świat do najwyższych poziomów niepokoju. To one połączyły wszystkie rozedrgane kraje, które dzieliło wszystko: kwestia rasy, struktura klasowa, dominująca kultura. Najpierw globalne było zagrożenie (wirus), potem taka sama reakcja (lockdown), globalne więc musiało być rozładowanie napięcia.
Tak jak radykalny i wszechogarniający był czas kwarantanny z jego represją wszystkich naszych pragnień, tak radykalna i wszechogarniająca staje się kolejna faza łamania zakazów, kiedy pragnienia uwolniły się z cywilizacyjnych ograniczeń. Podczas lockdownu gotowały się w nas emocje.
Choć hasła wznoszone w Warszawie czy Poznaniu dotyczyły rasizmu w USA, to przecież chodziło o nasze, polskie życie. Zresztą, o jakie inne może chodzić w naszych protestach? Kiedy skandujący w Warszawie wołali: „I can’t breathe”, nie tylko odwoływali się do Geroge’a Floyda, ale mówili o sobie. Koronawirus sprawił, że przez ostatnie miesiące naprawdę nie mogli swobodnie oddychać. Pozamykane w ciasnych mieszkaniach społeczeństwa coraz bardziej się dusiły. Chcieliśmy wreszcie zdjąć maski i odetchnąć pełną piersią, nie martwiąc się o to, czy kolejny haust powietrza nie okaże się zabójczy.
A jednocześnie chcieliśmy powrócić do podstawowych, najbardziej ludzkich gestów: przywitania, uściśnięcia dłoni, a przede wszystkim chowania i żegnania najbliższych, co od czasów Antygony definiuje naszą cywilizację. Kiedy więc protestujący łączyli się w żałobie z rodziną Floyda, upamiętniali w nim te wszystkie niepożegnane, umierające cicho i niepostrzeżenie ofiary koronawirusa. Łamiąc wszystkie zakazy, stali się jedną, wszechogarniającą, „panludzką” rodziną żałobników.
Polskie protesty #BLM były naszym własnym obrzędem przejścia od coraz bardziej dusznej atmosfery spowodowanej przez COVID, która nagle unieruchomiła nasz świat (porządek prawa), do upragnionej wolności, która nie zna żadnych granic (porządek rytuału). W przestrzeni prawa to, co było dotąd dozwolone, zostało zabronione. Społeczeństwa wprowadzono w stan dziecięctwa, w którym nie można było zrobić kroku bez zgody władzy rodzicielskiej, którą reprezentowały rządy i epidemiolodzy. Ten stan nieaktywności i bezrobocia przypominał stan śmierci. Nastąpił rozpad więzi społecznych i zniszczenie normalności. Taki stan nazywany jest przez antropologów stanem separacji. To pierwsza faza obrzędów przejścia, które zmierzają do przemiany społeczeństwa, wyjścia z dziecięctwa i śmierci. W drugiej fazie – liminalnej – społeczeństwo zmartwychwstaje i łamie to, co zostało wcześniej zabronione. Właśnie w tym czasie zaczynają się tworzyć zasady nowego porządku.
COVID-19 był pierwszą nowoczesną zarazą, która zatrzymała cały świat. Gdyby nie globalizacja, wirus nigdy tak szybko by się nie rozprzestrzenił i nigdy tak szybko nie zostałyby wprowadzone restrykcje. Ale jednocześnie lęk przed zarazą jest dla nas czymś najbardziej pierwotnym. Od zarania dziejów ludzie panicznie obawiają się plagi morowego powietrza, niebezpiecznego, niewidzialnego agresora, który zabija znienacka i od razu.
Tak jak pierwotny był nasz strach, tak pierwotna okazała się nasza reakcja na niego. Choć mogło nam się wydawać, że głoszone antyrasistowskie hasła są istotą nowoczesności, to naraz znaleźliśmy się w archaicznej oscylacji. Nasze społeczeństwa nieświadomie powtarzały charakterystyczne dla dawnych plemion przejście od porządku prawa, który oparty jest na zakazach, do rytuałów, które związane są z łamaniem prawa i eskalującą przemocą.
I rzecz najdziwniejsza: wydawało się, że rytuały sprawiły, że zaraza minęła. Amerykańscy lekarze, którzy jeszcze chwilę wcześniej ostrzegali przed jakimkolwiek większym zgromadzeniem, teraz sami uczestniczyli w wielotysięcznych protestach i wspierali swych naukowym autorytetem ruch #BLM. Nowoczesne społeczeństwa nagle odrzuciły wnioskowanie przyczynowo-skutkowe na rzecz mistycznej i prelogicznej wiary, która miała im pozwolić odczarować urok rzucony w Wuhan. Wyglądało to tak, jakby, uczestnicząc w #BLM, stawaliśmy się coraz bardziej odporni na wirusa. Nie trzeba było już żadnej szczepionki. Tak jak śmierć Floyda była symbolem porządku prawa i pandemii, tak jej ujawnienie i łamanie prawa miało odwrócić zarazę.
Tipping-point
Dlaczego dynamikę przejścia od coraz bardziej restrykcyjnego prawa do rytuału i przemocy uruchomiło właśnie zabójstwo Floyda? Ważny był sam akt morderstwa, który przez media społecznościowe został powielony miliony razy.
Widok śmierci przez uduszenie bezbronnego człowieka, który w ostatnich słowach wzywał swoją mamę, musiał poruszyć serce. W tym ostatnim wołaniu mógł się odnaleźć każdy z nas. Jednocześnie sposób zadawania śmierci miał swój archaiczny odpowiednik, który głęboko w nas rezonował.
Tak według antropologa, Edwarda Evansa-Pritcharda, mordowano plemiennych królów. Dlaczego? Żeby ukryć sam akt zabijania. Uduszenie nie pozostawia śladów, nie ma sprawców, nikt nie jest winny, wydaje się, że ofiara śpi. Na makabrycznym wideo z Minneapolis widać, jak policjanci odwracają wzrok – to była przecież rutynowa procedura – i nie widzą tego, co czynią, co czyni jeden z nich. Ale oto morderstwo, które miało zostać ukryte, stało się jawne.
Ważny jest fakt: Floyd, jak pokazała sekcja zwłok, był nosicielem COVID-19, Afroamerykanie zaś są najbardziej zagrożoną tą chorobą grupą rasową w USA. Floyd nie tylko więc reprezentował tę zakażającą mniejszość, której nie można było zamknąć w sterylnych szpitalach, ale sam był nosicielem zarazy. W archaicznych społeczeństwach ta śmierć utwierdziłaby porządek prawa, który zawsze był oparty na niewidzialnej i nierozpoznanej przemocy. Ale właśnie ten akt, który miał utwierdzać porządek – niewidzialny mord niewidzialnej mniejszości noszącej niewidzialnego wirusa – został obnażony jako zbrodnia. Doprowadziło to do wybuchu.
Liturgia dziejów
Globalna reakcja na zabójstwo przybrała sprzeczną formę. Kiedy obowiązuje prawo, wszyscy muszą pokazywać, że mają czyste zamiary, że z ich strony nic nikomu nie grozi – rozpościerają więc swoje puste ręce i ukazują twarze. Ale podczas pandemii prawo paradoksalnie nakazało je zasłonić. Przestaliśmy widzieć, kto jest kim, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem, kto się uśmiecha, a kto patrzy wilkiem. Naraz zaczęliśmy przypominać plemiennych wojowników, którzy przywdziali maski. Jak zaś pokazują badania antropologiczne, noszenie masek jest zapowiedzią konfliktu, sprawiają one bowiem, że stajemy się anonimową masą, która pozbywa się odpowiedzialności za swą własną przemoc.
A przemoc pozostawała ukryta w porządku prawa. Protesty początkowo dążyły do jej oczyszczenia. Głoszone hasła przebaczenia, odbudowania pokoju, miłości społecznej, solidarności między skonfliktowanymi stronami społeczeństwa. Ta reakcja przypominała chrześcijańską podniosłą liturgię, która oczyszcza nasze serca z nienawiści. Jej wyrazem był pogrzeb George’a Floyda, klęczenie w imię jego pamięci, leżenie krzyżem i padanie na twarz (nowoczesna forma prostracji), wykrzykiwanie nazwisk ofiar (nowoczesna forma aklamacji), umywanie stóp czarnym przez białych, chrzty na miejscu zbrodni. Kiedy patrzymy na białych, którzy idą w pokutnych ceremoniach za czarnymi i pokazują umazane czerwoną farbą ręce, widzimy średniowiecznych flagelantów, którzy w akcie pokuty biczowali do krwi swoje ciała. Ten krwawy rytuał zaczął zastępować im kościelne sakramenty. Średniowieczni pokutnicy próbowali oddalić gniew Boży i odpokutować swoje grzechy, które – jak wierzyli – sprowadziły na świat epidemie. W aktach współczesnych pokutników jest ten sam lęk. Biorąc odpowiedzialność za śmierć Floyda, jednocześnie w sposób nieświadomy pokutują za pandemię i lockdown.
Z drugiej strony protesty przekształcały się w pełen przemocy rytuał. Zaczęto łamać to, czego prawo zakazuje – zakazywać zakazywania, zakazywać nadzorowania i karania, czego wyrazem było obcięcie budżetów amerykańskiej policji, a nawet żądania jej likwidacji. Paradoksalnie tego typu działania, które miały być odpowiedzią na zabójstwo Floyda, zaczęły powtarzać tą samą przemoc. Końcem tego procesu było poszukiwanie kozłów ofiarnych.
Choć zamieszki w USA i Wielkiej Brytanii mogą wydawać się chaosem, to kieruje nimi żelazna logika rytuałów. Mamy tutaj charakterystyczne dla społeczeństw archaicznych substytucje ofiarnicze: nie eliminuje się żywej ofiary, ale w jej zastępstwie niszczy się związany z nią przedmiot lub wizerunek. Nie zabija się więc sprawcy mordu na Floydzie (który jest chroniony przez prawo, inaczej zapewne padłby ofiarą linczu), ale w jego zastępstwie niszczy się własność osób, które przypominają (np. kolorem skóry) mordercę i zwala się ich pomniki. Nieprzypadkowo właśnie teraz po kilkunastu latach w USA powrócono do wykonywania kar śmierci. Zabity zostanie m.in. Daniel Lewis Lee, biały supremacysta, skazany za zabójstwo w 1996 roku.
Nagrania z powtarzających się aktów grabieży albo dewastacji pomników Krzysztofa Kolumba w Nowym Jorku czy Edwarda Colstona w Bristolu wyglądają jak ilustracje z podręcznika antropologii społeczeństw pierwotnych.
Anti-racism protesters tore down and threw a bronze statue of 17th century slave trader Edward Colston into a river in Bristol, England on Sunday as thousands demonstrated across the UK over George Floyd's death https://t.co/aWXfAaMujd pic.twitter.com/1ZLwYdOjU3
— CBS News (@CBSNews) June 8, 2020
Paradoks polega na tym, że potępiając przemoc wobec Floyda, powtarza się ją wobec wizerunku kogoś innego. Na mocy jakiegoś przedziwnego związku ofiary przemocy powielają krzywdy, których doznały. Colston stał się ofiarą zastępczą, totemem, który reprezentował białych. Jego zniszczenie miało doprowadzić do wyeliminowania rasizmu. Mieliśmy do czynienia z potrójnym zastępczym zadaniem śmierci: związaniem rąk i nóg, szubienicznym sznurem i przyduszeniem kolanem (powtórzenie zabójstwa Floyda), zrzuceniem z cokołu i zwycięskim deptaniem, a na samym końcu utopieniem. I znów potrójna śmierć to archaiczny motyw. Praktykowali ją na przykład celtyccy druidzi: jednocześnie dusiło się ofiarę, uderzało w głowę i podrzynało gardło, a na końcu topiło.
Niesamowita jest scena, kiedy w momencie obalenia pomnika Colstona z okrzykiem triumfu wskakuje na niego biały człowiek i zaczyna po nim skakać. W rozwianych włosach wygląda jak Aquaman lub bóg nordyckiej mitologii. Oto człowiek, który (kolorem skóry) przypomina sprawcę zbrodni na Floydzie, jest jednocześnie pierwszym, który symbolicznie zabija Edwarda Colstona. Potrzeba psychologii głębi, żeby ten gest w całym jego skomplikowaniu i zapętleniu zrozumieć. Ale może jest też tak, że biały zabija białego brata, żeby pokazać swoją solidarność z czarnymi braćmi i jednocześnie odsunąć od siebie podejrzenia, że mógł mieć cokolwiek wspólnego z białym przywilejem.
Dla niego był to rytuał przejścia, który przypominał antyczne calcatio colli, tj. deptanie i tratowanie, które stanowiły najwyższy gest triumfu i pognębienia ofiary. Był on zarezerwowany dla królów lub bogów. Znamy go z psalmów Dawida („Ty podeptałeś Rahaba jak padlinę, rozproszyłeś Twych wrogów możnym Twym ramieniem”) albo z babilońskiego eposu Enuma elisz o początku świata, w którym bóg Marduk wyprowadza porządek z chaosu, kiedy zakuwa tłum demonów w kajdany, a następnie depcze go „nogami razem z jego oporem”.
Na tym przykładzie widać, że rytuał nie tylko wyzwalał przemoc, ale ją kanalizował i ograniczał. Agresja tłumu skupiała się nie na żyjącym człowieku, ale na ofierze zastępczej, co przypominało średniowieczną karę śmierci in effigie; gdy nie można było powiesić winowajcy, publicznie wieszano jego wizerunek. Podczas wrzasków (przebijają się przez nie wysokie kobiece głosy), wiwatów i aklamacji chaotyczny tłum stawał się jednością. Momenty symbolicznego potrójnego zabijania posągu wywoływały euforię, ale jednocześnie prowadziły do uspokojenia.
Te jednocześnie mordercze, wyzwalające i pełne radości gesty miały stworzyć nowy ład. Poprzez egzekucję (zastępczego) kozła ofiarnego wspólnota odkrywała, że zagrożenie już minęło, że teraz już nikt nie zabrudzi jej jedności rasizmem ani nawet wspomnieniem rasizmu. Przemoc była funkcjonalna – ta wobec Floyda utwierdzała porządek prawa, a ta wobec Colstona miała stworzyć nowy lepszy świat.
Słabość do talibów
Paweł Figurski, jeden z najwybitniejszych specjalistów średniowiecznej liturgii, zwrócił mi ostatnio uwagę na to, że dzisiejsze niszczenie pomników jest analogiczne do niszczenia zabytków przez talibów w Afganistanie. Przypomniałem sobie wtedy skandalizujący felieton Jerzego Pilcha, Moja słabość do talibów. Kiedy mułła Omar zaczął strzelać do olbrzymich posagów Buddy w skałach doliny Bamianu, na Zachodzie rozległy się głosy pełne oburzenia.
Wtedy tych aktów nie rozumieliśmy, wydawały się nam egzotyczne i barbarzyńskie. To przecież zwykłe pomniki, a nie jakieś demony. Czy islamiści nie dostrzegali różnicy między przedstawieniem a osobami? Nie przeszli przełomu nominalistycznego? Ale Pilch dowodził, że jeśli widzisz demona, musisz go niszczyć, zakuć w kajdany i zdeptać, choćby był ukryty w najwspanialszym dziele sztuki. Po dwudziestu latach już to rozumiemy.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.