Wirus, kryzys i koniec świata [MAGAZYN KONTAKT]
W skrócie
Kapitalizm jest jak bestia, którą każdego dnia musimy karmić naszą pracą. Nie przyjmuje wymówek ani zwolnień lekarskich. Jeżeli nie nakarmimy jej przez parę tygodni, może jeszcze uda się ją okiełznać. Jeśli przerwa potrwa dłużej – będzie nas terroryzować przez lata.
20 marca David Katz na łamach New York Timesa pytał, czy walka z koronawirusem nie jest gorsza od samej choroby, parę dni później w te same tony uderzał Sławomir Sierakowski na łamach Onetu. Obaj twierdzili, że powinniśmy przedłożyć ratowanie stabilności gospodarczej nad przeciwepidemiczne rozwiązania. Wiemy dziś, że kraje, które poszły tą drogą – takie jak Szwecja – najprawdopodobniej nie uratują ani ludzi, ani gospodarki, powstało również wiele inicjatyw, takich jak Pacjent Europa, wskazujących w jaki sposób połączyć ograniczenia zalecane przez epidemiologów z polityką gospodarczą służącą obywatelom. Katz słusznie zwracał jednak uwagę, że gospodarki nie można bezkarnie zatrzymać, a kryzys zabija nie mniej realnie niż wirus. Problemy, przed którymi dziś stoimy, nie sprowadzają się jednak do sprawnego wyjścia z kryzysu i opanowania pandemii, bo kryzysu nie spowodowała pandemia. Spowodował go zaszyty w kapitalizmie mechanizm, który sprawia, że gospodarka z każdym dniem, miesiącem i rokiem musi rosnąć. Ten sam mechanizm, który prowadzi nas do globalnej katastrofy klimatycznej, bo nie pozwala nam uciec z reżimu produkcji i konsumpcji, zredukować biegu, zwolnić. Właśnie dlatego horyzontem działań antykryzysowych nie może być powrót do „normy” sprzed pandemii, bo norma to droga szybkiego ruchu, która kończy się urwiskiem.
Kogo zbawi technologia
Popularne wśród ekologów porzekadło mówi, że jeżeli ktoś wierzy w nieskończony wzrost na planecie o skończonych zasobach, to jest albo szaleńcem, albo ekonomistą. Ci drudzy przez dekady pogrywali sobie z faktami, ignorując kolejne alarmy podnoszone przez klimatologów i fizyków. Tworzyli teorie próbujące wykazywać, że współczesna gospodarka jest oparta na wiedzy, a wzrost gospodarczy nie zależy już od czynników zewnętrznych, takich jak dostępność surowców czy stan środowiska. Inni wierzyli, że lada dzień pojawi się Prometeusz niosący zbawienną technologię, która sprawi, że ostrzeżenia fizyczek okażą się nieaktualne.
Ale z technologicznymi rozwiązaniami problemów społecznych wiążą się trzy podstawowe problemy. Po pierwsze, nigdy nie wiadomo, czy wyczekiwany przełom technologiczny nadejdzie. Po drugie, technologia konstytuuje i konserwuje istniejącą dysproporcje władzy, bo najczęściej najpierw trafia w ręce tych, którzy ją dzierżą. Sama w sobie nie ma potencjału rewolucyjnego – zmienia ekipy rządzące, ale nie wywraca struktur władzy. Wynalezienie silnika parowego nie doprowadziło do szerokiego, społecznego wyzwolenia. Chłopi zamienili się w robotników najemnych, arystokracja i bogate mieszczaństwo w burżuazję fabryczną. Do poprawy poziomu życia ludzi doszło dzięki walkom politycznym – o ośmiogodzinny dzień pracy, prawo do urlopu, powszechnej służby zdrowia czy emerytury. Po trzecie, technologiczne innowacje zazwyczaj wpisane zostają w dominującą logikę zysku. Widać to dobrze, gdy wyobrazimy sobie technologiczne rozwiązanie problemu głodu.
Jak wskazuje FAO, głodu doświadcza dziś 821 milionów osób, liczba ta z roku na rok rośnie. Wyobraźmy sobie wynalazek, który pozwala za darmo, z niczego, produkować żywność – jak w baśni Braci Grimm Stoliczku nakryj się. Co wydarzyłoby się, gdyby taka technologia trafiła w ręce prezesa Nestle, Kraft Foods czy innej globalnej korporacji spożywczej? Albo wykorzystano by ją do obcięcia kosztów produkcji, utrzymania cen na dotychczasowym poziomie i zarobieniu fortuny, albo prezes podjąłby decyzje o tym, że taki wynalazek należy zakopać i zalać wapnem, żeby nikt nigdy go nie znalazł i nie zniszczył branży spożywczej. Co więcej, w świetle prawa korporacyjnego byłoby to jak najbardziej legalne, a nawet zalecane – wszystko inne mogłoby zostać uznane za działanie na szkodę spółki. W ramach logiki zysku nie da się znaleźć odpowiedzi na pytanie, o to jak położyć kres globalnemu ubóstwu czy jak zatrzymać katastrofę klimatyczną – można co najwyżej powiedzieć, jak na jednym i drugim zarobić – i dokładnie to się dzieje.
Panaceum
Kiedy społeczeństwo zaczęło domagać się od rządzących działania, a zbawienna technologia się nie pojawiła, podjęto próbę rozwiązania problemu za pomocą mechanizmów rynkowych. Tak powstały rozwiązania w rodzaju ETS – europejskiego systemu handlu emisjami, w ramach którego firmy otrzymują „prawa do emisji”, którymi następnie mogą handlować. Rynek miał sprawić, że te, dla których transformacja na niskoemisyjne metody produkcji jest najprostsza i najtańsza, zaimplementują takie rozwiązania, a swoje prawa do emisji sprzedadzą korporacjom z sektorów, w których transformacja tego rodzaju jest znacznie trudniejsza. W niektórych krajach wprowadzono podatki węglowe, nakładane na paliwa w oparciu o to, ile gazów cieplarnianych emituje ich spalanie, które miały zniechęcić do korzystania z paliw wysokoemisyjnych, a dochodami podatkowymi finansować działania proklimatyczne.
Oba te mechanizmy stanowią modelowy przykład reformizmu kapitalistycznego – a więc takiego, w którym regulacje sprowadzają się nie do tego, żeby zakazać tego, co szkodliwe i niepożądane, ale żeby uczynić to nieopłacalnym lub drogim. Utrzymuje się w ten sposób iluzję „wolności” rynku, a jednocześnie ogranicza konsumpcję czy produkcję dóbr danego typu na terenie własnego kraju i przenosi się ją w miejsca nieobjęte regulacjami. Problem polega na tym, że reformizm kapitalistyczny to naklejanie plastra na złamania otwarte. Po pierwsze dlatego, że nie wszystko ma swoją cenę, a zmian klimatycznych nie da się zatrzymać za pomocą banknotów, ilu ich nie zbierzemy z tytułu podatków węglowych. Po drugie, emisja dwutlenku węgla to tylko jeden z bardzo wielu problemów, które są pochodną kapitalistycznej nadprodukcji i paranoi nieskończonego wzrostu – systemy w rodzaju ETS nie rozwiążą kwestii nadprodukcji plastiku, wyczerpywania się paliw kopalnych czy masowego wymierania. Nie da się trwale rozwiązać problemów wywołanych pogonią za zyskiem za pomocą wpisywania ich w reguły rynku, dla którego to właśnie zysk jest naczelną zasadą. Nie twierdzę przy tym, że wymienione rozwiązania są bezwartościowe. Chciałbym tylko, żeby co najmniej tyle przestrzeni, ile poświęca się dyskusjom nad biurokratycznymi narzędziami służącymi transformacji energetycznej, poświęcić na dyskusję o transformacji gospodarczej i refleksję nad tym, do czego właściwie tej energii używamy.
Dobrobyt bez wzrostu
Historycznie wzrost gospodarczy traktowany był jako podstawowe narzędzie do walki z niedostatkiem. Zaproponowana sto lat temu przez Lionela Robbinsa najpopularniejsza definicja ekonomii mówi, że ekonomia to nauka o decyzjach ludzi w warunkach niedoboru. Wzrost gospodarczy miał nas z konieczności podejmowania tych decyzji, przynajmniej częściowo, wyzwolić, oferując nam powszechny dobrobyt. O ile na początku XX wieku takie spojrzenie miało uzasadnienie, bo powszechne wówczas trudności rzeczywiście były pochodną niedoboru, o tyle współcześnie wszystkie istotne problemy społeczne – takie jak bezdomność, głód czy globalne ubóstwo – nie są wynikiem niedoboru, a wadliwej dystrybucji.
W Stanach Zjednoczonych obecnie znajduje się około 17 milionów pustostanów. Bezdomnych jest tam pół miliona. W Europie niezamieszkałych jest 38 milionów domów i mieszkań, a bezdomnych – ponad 700 tysięcy i w każdym kraju, poza Finlandią, liczba ta systematycznie rośnie. Jedna trzecia produkowanej na świecie żywności jest marnowana, a tylko jedna czwarta z tego wystarczyłaby, żeby rozwiązać problem głodu na świecie. Jak wskazuje w doskonałym artykule Jason Hickel, żeby położyć raz na zawsze kres globalnemu ubóstwu, wystarczy przesunąć 7% z dochodu, który trafia każdego roku do najbogatszego decyla, co pozwoli nam wydźwignąć wszystkich na świecie ponad próg ubóstwa wyznaczony na poziomie 7,4$ dziennie. Z kolei, jeżeli chcielibyśmy problem ubóstwa rozwiązać w oparciu o wzrost gospodarczy, nie zmieniając dystrybucji bogactwa, zajmie nam to kolejne 200 lat. Również nadciągająca katastrofa klimatyczna ma swoje przyczyny w nierównej dystrybucji dóbr – jak wskazują analitycy Oxfam najbogatsze 10% globalnego społeczeństwa odpowiada za 50% globalnych emisji.
Wzrost gospodarczy zwykliśmy mierzyć za pomocą PKB – wskaźnika określającego wartość wszystkich dóbr i usług wyprodukowanych w danym kraju w danym roku. Pomimo tego, że od dekad poddaje się go szerokiej krytyce, wciąż jest to miara powszechnie używana przez rządy, instytucje międzynarodowe czy agencje ratingowe. Problem ze wskaźnikami tego rodzaju dobrze widać, gdy spróbujemy zmierzyć dobrobyt za pomocą zużycia energii elektrycznej na mieszkańca. Na pierwszy rzut oka wskaźnik ten nieźle koreluje z zamożnością krajów – na szczycie tabeli znajdziemy Islandię i Liechtenstein, na jej końcu Strefę Gazy i Czad.
Nie oznacza to jednak, że jeżeli do każdego gospodarstwa domowego w Polsce dostawimy cztery lodówki o najniższej klasie energooszczędności, to z dnia na dzień dogonimy poziomem życia Niemiec. A właśnie w ten sposób zaczęliśmy traktować PKB. Gdy wzrost wskaźnika stał się celem samym w sobie, porzucono refleksję nad tym, co się za nim kryje. PKB rośnie, gdy prywatyzujemy usługi publiczne, choć zwykle nie służy to obywatelom. Rośnie, gdy utowarowimy kolejne sfery życia, a to, co kiedyś było darmowe, oparte o wspólnotową relację czy przysługę, zaczyna być poddawane rynkowym transakcjom (jak na przykład prywatyzacja wody – w tym deszczówki – w Boliwii). Rośnie, gdy prywatyzujemy służbę zdrowia i ceny leków idą w górę. Wszystko to wynika z tego, że PKB nie jest miarą dobrobytu, a konsumpcjonizmu – odzwierciedla wyłącznie to, jak dużo i jak często kupujemy. To, co nazywamy powszechnie wzrostem gospodarczym, może nie mieć nic wspólnego ze społecznym dobrobytem.
Degrowth w praktyce
Do odejścia od myślenia w kategoriach wzrostu gospodarczego od lat w kolejnych odezwach wzywają naukowcy. Niektórzy ekonomiści ekologiczni wskazują że mimowolny degrowth już trwa, a jedyny prawdziwy wybór, przed którym stoimy, to decyzja o tym, czy nad nim zapanujemy, czy pozwolimy mu na chaotyczną przemianę naszego świata w nieznanym kierunku. Nie wzywam do ascezy – jak często postrzega się degrowth – a do zorganizowanej, politycznej walki o systemową transformację. Pierwszym jej krokiem jest zanegowanie założenia, że kapitalizm jest racjonalnym systemem odpowiadającym na nasze potrzeby i skonfrontowanie się z faktem, że jest systemem marnotrawnym, który potrzeby tworzy po to, żeby drobna garstka właścicieli globalnych korporacji zarabiała na ich zaspokajaniu.
Cartier na przestrzeni dwóch lat zniszczył zegarki o wartości 400 milionów dolarów. Burberry w ciągu ostatnich pięciu lat spaliło ubrania o wartości 90 milionów dolarów. Nike celowo niszczy niesprzedane obuwie, żeby nie trafiło do drugiego obiegu. Niemieckie śledztwo sprzed dwóch lat wykazało, że H&M zniszczyło 100 tysięcy sztuk odzieży. To tylko kilka przykładów tzw. sztucznego niedoboru – celowego niszczenia niesprzedanych produktów po to, żeby marki nie straciły luksusowego charakteru, a co za tym idzie – klientów i zysków. Fabrykowanie niedoboru nie ogranicza się tylko do rynku odzieżowego – dokładnie to samo robią korporacje farmaceutyczne, doskonale przedstawione przez twórców dokumenty Drug Short, które windują ceny niezbędnych do życia, objętych patentami leków do astronomicznych kwot. Rachunek jest prosty – opłaca się mieć o połowę mniej klientów, którzy kupią za dziesięciokrotnie wyższą cenę ten sam produkt.
Co najmniej od 1925 roku korporacje, przede wszystkim na rynku RTV i AGD, celowo ograniczają żywotność produktów po to, żeby zmusić nas do częstszego ich kupowania. Projektują je w taki sposób, żeby uniemożliwić ich samodzielną naprawę. Telefony działające przez 10 lat, pralki czy kuchenki sprawne przez trzy dekady nie są technologicznie niedostępne – są rynkowo nieopłacalne. Psujące się produkty to gwarancja tego, że rynek nigdy się nie wysyci.
Każdego dnia bombardowani jesteśmy setkami przekazów marketingowych, których celem jest przekonanie nas do kupowania dóbr, których nie potrzebujemy. Reklamy nie pełną dziś funkcji informacyjnej, a dezinformują. Nie pomagają w zaspokajaniu potrzeb, a potrzeby tworzą, kreując przy tym szkodliwe normy społeczne i wpędzając całe pokolenia w kompleksy, zaburzenia odżywiania i zdrowia psychicznego. Katalizują ludzką kreatywność do opracowywania etykiet jogurtów czy wymyślania irytujących piosenek, których nie sposób wyrzucić z głowy. Konsumpcjonizm – dawno już zdiagnozowana choroba naszych czasów – nie jest przypadłością materialistycznych jednostek, które postanawiają budować swoją tożsamość za pomocą zakupów – jest pochodną marketingowego systemu indoktrynacji, na którym zarabia nieliczna garstka prezesów i właścicieli korporacji.
Ile osób pracuje w spekulacyjnych sektorach rynku finansowego? Ile osób szyje ubrania, które kolejne osoby w ramach swojej pracy spalą rok później? Ile osób produkuje sprzęty, które zepsują się po dwóch latach? Ile osób pracuje w sortowniach po to, żeby dostarczyć je do naszych domów? Ile osób pracuje w działach marketingu i przekonuje nas do zakupów, których normalnie byśmy nie zrobili? I znów – ile osób w ilu fabrykach montuje te produkty? Ile osób świadczy usługi dla wszystkich wcześniej wymienionych, dba o ich księgowość, buduje czy sprząta ich biura, naprawia ich samochody, dowozi im jedzenie czy zajmuje się ich dziećmi w godzinach pracy?
Gdy zacznie się podważać racjonalność kapitalizmu, trudno nie zauważyć, że sektorów, które niczego do naszego życia nie wnoszą albo które aktywnie nam szkodzą, jest bardzo wiele, a praca każdego zatrudnionego w takim sektorze generuje kolejne warstwy marnotrawstwa.
Oczywiście, nie ma obiektywnej miary, która pozwoli nam jasno oddzielić zatrudnienie szkodliwe od społecznie pożytecznego. Ale tak samo nie ma obiektywnej miary, która wskazuje, że wiek pełnoletniości powinien wynosić 18 lat – a mimo to, powszechnie zgadzamy się, że granica tego rodzaju jest potrzebna i zapisaliśmy ją w prawie. Możemy debatować, czy nie lepsze byłoby 16, czy może 20, ale zgadzamy się, że 4 to nieco za mało, a 30 – trochę za dużo. Nie potrzebujemy obiektywnej teorii społecznej wartości pracy, żeby stwierdzić, że lobbyści, spekulanci finansowi czy pracownicy działów marketingu nie działają na korzyść społeczeństwa, a wyłącznie na korzyść korporacji, które ich zatrudniają.
Pierwszym krokiem praktycznego degrowthu byłoby więc pozbycie się szkodliwych i marnotrawczych sektorów gospodarki. Problem sztucznego postarzania produktów można rozwiązać wielokrotnym wydłużeniem obowiązkowych okresów gwarancyjnych. Niszczenia sprzętów czy wyrzucania żywności przez supermarkety należy zakazać. Marketing należy zdelegalizować – jak wiemy z nielicznych branż, w których możliwości reklamowania są ograniczone, takich jak branża tytoniowa czy produkcja mocnych alkoholi, jest to i wykonalne, i społecznie korzystne, a konsumenci nie są zdezorientowani brakiem informacji o produktach, bo reklamy nigdy takich informacji nie dostarczały. Wszystkie te cele możemy osiągnąć dopiero, gdy wyzwolimy się z ideologii wzrostu gospodarczego – PKB ma się świetnie w świecie, w którym telefony szybko się psują, a my co dwa lata kupujemy nowe – co raz jeszcze pokazuje, jak bezużyteczny i mylący jest to wskaźnik.
Nie ma tu sensu dzielenie włosa na czworo i rozprawianie o tym, które z naszych potrzeb są „naturalne”, a które wynikają z tego, że jesteśmy nieustannie poddawani konsumpcjonistycznej propagandzie. Nie da się tego zmierzyć ani zbadać, bo żyjemy w kulturze dogłębnie zanurzonej w konsumpcji. Wyzwolenie od zaszczepianych w nas przez przemysł marketingowy potrzeb pozwoli nam zmniejszyć ilość kupowanych i produkowanych dóbr. Będziemy przy tym mogli osiągnąć jeszcze jeden cel, który na sto lat zniknął z horyzontu żądań społecznych – skrócić czas pracy. Ośmiogodzinny dzień pracy wywalczyli robotnicy na przełomie XIX i XX wieku. W Polsce wprowadził go dekret Moraczewskiego w 1918 roku. Od stu lat – pomimo niespotykanego w historii wzrostu wydajności pracy, elektryfikacji, komputeryzacji i wynalezieniu internetu – w większości krajów świata ustawowy czas pracy nie skrócił się ani o godzinę.
Nie jest to historyczny przypadek, a bezpośredni skutek spirali konsumpcjonizmu, w którą wpadliśmy. Mamy dziś wiele badań wskazujących na to, że skrócenie czasu pracy jest istotną składową w kontekście redukowania emisji gazów cieplarnianych i ratowania planety. Znamy precedensy historyczne, takie jak stosowany w okresie kryzysów naftowych brytyjski trzydniowy tydzień pracy, którego celem było oszczędzanie energii elektrycznej. Wiemy, że skrócenie czasu pracy ma pozytywny wpływ na zdrowie, ale również na problem braku równowagi między życiem prywatnym a pracą, strukturalne nierówności czy szeroko rozumiany dobrostan społeczny.
Potrzebujemy radykalnej redystrybucji, chirurgicznych cięć, dzięki którym pozbędziemy się kapitalistycznego marnotrawstwa, wyzwolimy się od konsumpcjonizmu, skrócimy czas pracy. Takie są ramy transformacji gospodarczej, która pozwoli nam przetrwać katastrofę klimatyczną, rozwiązać najbardziej palące problemy społeczne, żyć spokojniej i szczęśliwiej. Wychodząc z pandemicznego kryzysu gospodarczego, musimy mieć ją na horyzoncie.
Klub Jagielloński, Magazyn Kontakt, Krytyka Polityczna, Kultura Liberalna i Nowa Konfederacja z odmiennych perspektyw ideowych rozmawiają o Polsce. W ramach projektu „Spięcie” przebijamy społecznościowe bańki - wybieramy jeden ważny temat i opisujemy go na pięć autorskich sposobów. Zobacz wszystkie teksty projektu „Spięcie”.