Trump i Musk lecą w kosmos. Wojska kosmiczne, lot na Marsa i kolejny serial twórców „The Office”
W skrócie
Po latach zastoju i polegania na rosyjskich rakietach Amerykanie z pompą wracają do przestrzeni kosmicznej. Po raz pierwszy w historii astronauta poleci na orbitę w prywatnym pojeździe zakontraktowanym przez NASA. Ale to tylko wstęp do dalszych działań. W planach jest powrót człowieka na Księżyc i pierwszy lot na Marsa. Niedawno ogłoszono również powstanie Sił Kosmicznych w ramach amerykańskiej armii. Ten ostatni projekt spotkał się z licznymi kpinami, jednak jego cel jest poważny.
Zapomniany ląd
NASA od lat jest przedmiotem dumy Amerykanów, choć równolegle program kosmiczny uznawany jest za dosyć kosztowną rozrywkę. Już w filmie Apollo 13 pojawia się scena, w której lokalny kongresmen informuje astronautę, Jima Lovella, że jego wyborcy mają dość wyrzucania pieniędzy w przestrzeń kosmiczną. Żadna stacja telewizyjna z powodu braku zainteresowania widzów nie chce nadać programu nadawanego na żywo z podróży na Księżyc.
Od czasu odciśnięcia stopy Armstronga na Srebrnym Globie i zwycięstwa Stanów Zjednoczonych w kosmicznym wyścigu właściwie jedynie katastrofy przyciągały uwagę opinii publicznej do międzyplanetarnych projektów.
W 1986 r. NASA zorganizowała nawet konkurs, w którym promem kosmicznym polecieć miała nauczycielka. Tylko jedna stacja zdecydowała się transmitować start zwyciężczyni na żywo. Uwagę mediów przykuł dopiero wybuch promu Challenger (z nauczycielką, Christą McAulifee, na pokładzie) zaledwie 73 sekundy po starcie.
Pozbawiony elementu geopolitycznej rywalizacji program kosmiczny stał się w oczach wyborców kosztowną fanaberią. Prom kosmiczny mający początkowo stać się tańszą drogą na orbitę, okazał się droższy niż podróże rakietami. Ogłoszony przez George’a Busha w 2004 r. Program Constellation zakładał powrót na Księżyc i misję na Marsie. W 2010 r. Barrack Obama zastąpił go jednak programem SLS (Space Launch System), który z kolei wciąż napotyka na opóźnienia.
W międzyczasie Amerykanów spotkało symboliczne upokorzenie. Dziewięć lat temu swój ostatni lot odbył wahadłowiec Atlantis i od tego czasu jedyną drogą do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej dla astronautów stał się postradziecki kosmodrom w Bajkonurze i rosyjskie statki Sojuz.
Wydaje się, że przed nami rysuje się kosmiczna odwilż dawnych sporów. Nie jest to jeszcze wielki globalny wyścig, ale po raz pierwszy od dekad w kosmosie pojawił się jakże potrzebny w amerykańskiej kulturze element rywalizacji. Na scenę wkroczył Elon Musk, archetyp amerykańskiego przedsiębiorcy-superbohatera, który jak nikt od czasu programu Apollo potrafił uwagę mediów skoncentrować na kosmosie.
Marsjański pojazd w miejscu, w którym załoga Apollo 17 zaparkowała go po raz ostatni. Nikt się do niego nie zbliżył od 1972 r. Źródło: Wikipedia.
Kosmiczne jaja?
„Może cel twojego życia na tej planecie… nie jest z tej planety” – takie słowa padają w trzydziesto-sekundowym spocie zachęcającym do tego, by zaciągnąć się do amerykańskiej armii. A konkretnie do jej nowego projektu – sił kosmicznych (space force). Chociaż wideo przypomina zapowiedź nowej hollywoodzkiej produkcji pokroju Grawitacji albo Interstellara, to propozycja w nim zawarta jest prawdziwa. Rzeczywiście można zostać kosmicznym żołnierzem Stanów Zjednoczonych, nawet jeżeli dla wielu brzmi to jak żart.
Kiedy prezydent Donald Trump pierwszy raz wspomniał o możliwości powstania pozaziemskiej dywizji sił zbrojnych, tak właśnie został potraktowany. „Wykonujemy znakomitą pracę w przestrzeni kosmicznej, więc powiedziałem – może potrzebujemy nowego rodzaju wojsk? Nazwiemy je siłami kosmicznymi” – te słowa padły w prezydenckim przemówieniu wygłoszonym w San Diego do żołnierzy marines w marcu 2018 r. Pomysł szybko podchwycili prowadzący programów komediowych, bezlitośnie go wykpiwając. Już 29 maja premierę na Netflixie będzie miał serial, w którym to w dowódcę nowopowstałych sił zbrojnych wcieli się Steve Carell, znany z roli menedżera regionalnego oddziału firmy papierniczej Dunder Mifflin w Scrunton w serialu The Office.
Szybko jednak się okazało, że Trump mówił poważnie. Co więcej, dla ekspertów ten pomysł wcale nie brzmiał tak egzotycznie, jak dla szerszej publiczności. Koncept militarnego parasola nad infrastrukturą znajdującą się w przestrzeni kosmicznej (m.in. satelitami) istnieje od czasów zimnej wojny.
Na początku XXI w. potrzebę wzmocnienia bezpieczeństwa USA poza Ziemią badała komisja pod przewodnictwem Donalda Rumsfelda, późniejszego sekretarza obrony w administracji Busha. Raport sugerował, że w celu uniknięcia kosmicznego Pearl Harbor, USA powinny rozszerzyć swoje zdolności reagowania w przestrzeni pozaziemskiej. Jednak zamach z 11 września, który nastąpił dokładnie osiem miesięcy po jego publikacji, sprowadził Amerykanów z powrotem na ziemię.
Na początku 2007 r. Chińczycy w ramach testu dokonali udanego strącenia swojego własnego satelity pogodowego. Wydarzenie to wzbudziło popłoch nie tylko w Pentagonie. Wiele państw oskarżyło Chiny o próbę militaryzacji przestrzeni kosmicznej, a USA zdecydowały podjąć własną próbę (pierwszą od 1985 r.) strącenia satelity.
Kolejny raport specjalnej komisji sugerował, że Amerykanie natychmiast powinni się zająć wyzwaniami, jakie czekają w kosmosie, jednak kryzys finansowy znów oddalił tę perspektywę. W 2017 r. pojawiła się w Kongresie ustawa wspierana przez przedstawicieli obydwu partii, zakładająca powstanie kosmicznych oddziałów. Ostatecznie projekt upadł w głosowaniu. Co ciekawe, wtedy sekretarz obrony w administracji Trumpa, James Mattis, odniósł się do niego krytycznie.
Sytuacja zmieniła się, kiedy dwa lata temu do tematu wrócił sam prezydent. „To znakomity pomysł. Może powinniśmy to zrobić” – mówił jeszcze podczas wspomnianego przemówienia w San Diego. Szybko opowieść o konieczności zbudowania amerykańskiej dominacji w kosmosie stała się elementem jego wiecowych przemówień. Do dziś można w Internecie zobaczyć nagrania tłumnie zgromadzonych zwolenników Trumpa, skandujących „Space force, space force”. Wymiar symboliczny tego przedsięwzięcia miał dla urzędującego prezydenta istotne znaczenie, co pokazuje chociażby kontrowersyjne logo nowych sił zbrojnych. Fani popkultury od razu dopatrzyli się uderzającego podobieństwa do tego z Gwiezdnej Floty w uniwersum Star Treka.
Biurokracja czy rewolucja?
W grudniu 2019 r. Trump oficjalnie zapoczątkował istnienie Sił Kosmicznych. Niektórzy przekonują, że wymiar PR-owy był w tym wydarzeniu kluczowy.
W rzeczywistości nie powstała nowa gałąź sił zbrojnych, jak obiecywał prezydent, a jedynie wydzielono komórkę zajmującą się kosmosem w ramach Departamentu Sił Powietrznych. Zadania militarne związane z przestrzenią kosmiczną, dotychczas rozproszone między różnymi departamentami, mają być koordynowane w jednym miejscu. Bardziej przypomina to więc biurokratyczną reorganizację niż rewolucyjną zmianę.
Rewolucyjna jest natomiast propozycja budżetu dla nowych Sił Kosmicznych. W lutym przedstawiono projekt ustawy budżetowej na 2021 r., który zakłada ponad 15 mld dolarów na ich funkcjonowanie. Dla porównania w 2020 r. kwota ta wyniosła zaledwie 40 mln dol. Te olbrzymie środki mają zostać przede wszystkim przeznaczone na dalsze badanie przestrzeni kosmicznej oraz rozwój technologii i uzbrojenia, które mają pozwolić na realizację zadań militarnych poza Ziemią. Trzeba jednak podkreślić, że ta propozycja pojawiła się jeszcze przed tragicznym rozwinięciem się pandemii koronawirusa. Wówczas można było czynić dużo bardziej optymistyczne założenia.
Świat wyglądał zupełnie inaczej, kiedy 4 lutego prezydent wygłaszał doroczne przemówienie o stanie Unii. Trump nawiązał wtedy do nowych kosmicznych aspiracji Amerykanów. Bohaterem tej części przemówienia był Iain, 13-latek z Arizony. Prezydent zacytował jego słowa: „Większość ludzi spogląda w górę, by zobaczyć kosmos, ja chciałbym spojrzeć w dół, by zobaczyć Ziemię”. Odpowiedzią na marzenie ósmoklasisty miał być nie tylko rozwój Sił Kosmicznych, ale także cywilna eksploracja i eksploatacja kosmosu.
Kosmiczna gospodarka
To w tej sferze dokonał się największy postęp. Szybki rozwój prywatnego sektora podboju kosmosu wynika z przyjęcia przez NASA nowej strategii. Według niej misje na bliską orbitę – na przykład przelot na Międzynarodową Stację Kosmiczną – mają wykonywać prywatni przewoźnicy na zlecenie agencji.
Podbój kosmosu u swoich początków był kwestią stricte państwową. Nie budziło to zresztą żadnych kontrowersji: podmioty prywatne nie dysponowały odpowiednimi środkami ani technologią. Później jednak presja na otwarcie przestrzeni kosmicznej dla działań komercyjnych, zwłaszcza dla satelit telekomunikacyjnych, rosła. W 1984 r. prezydent Reagan podpisał Commercial Space Launch Act, nakazujący NASA umożliwienie pełnego wykorzystania przestrzeni kosmicznej do celów biznesowych. Jednak dopiero w 2004 r., wraz z poprawką do Reaganowskiej ustawy, umożliwiono prywatne loty ludzi na orbitę.
Choć kosmiczna turystyka nadal pozostała ciekawostką, to w realizowaniu komercyjnych lotów z satelitami oraz wykonywanych na zlecenie NASA podróży astronautów świetnie odnalazło się przedsiębiorstwo SpaceX, należące do Elona Muska. Swoje kapsuły w przestrzeni kosmicznej testuje też konsorcjum Boeing-Lockheed Martin, a o kontrakt na rakiety rywalizują również Blue Origin (należący do Jeffa Bezosa, właściciela Amazona), United Launch Alliance (konsorcjum Lockheed Martin i Boeinga) i Northrop Grumman.
Jednak to SpaceX wzlatuje ku gwiazdom najszybciej, bijąc kolejne rekordy. Finansowane dzięki konkursom i kontraktom NASA przedsięwzięcie pozwoliło zbudować rakietę, którą można w większości odzyskać po każdym kursie, co znacząco obniża koszty jej eksploatacji. Powstała też kapsuła Dragon, która stała się właśnie pierwszym prywatnym statkiem kosmicznym, który zabrał astronautów na ISS (International Space Station).
To wszystko jest opakowane doskonałym PR-em, który u wielu wzbudził tęsknotę do podboju kosmosu. Każdy start i lądowanie są transmitowane na żywo z podglądem z wielu kamer i w pełni profesjonalnym zespołem komentatorskim. Muskowi naprawdę trudno odmówić umiejętności przyciągania uwagi.
Recykling obniża koszty. Lądujące rakiety pomocnicze SpaceX. Źródło: SpaceX/flickr.com.
Komercyjna rywalizacja amerykańskich firm, wspierana przez NASA, może pogrążyć rosyjski program kosmiczny. Szef rosyjskiej agencji kosmicznej, Dimitri Rogozin, oskarżył ostatnio SpaceX o dumpingowe ceny i zapowiedział obniżkę rosyjskiej prowizji o 30%. Musk odpowiedział w swoim stylu: „Rakiety SpaceX w 80% nadają się do ponownego użytku. 0% ich rakiet można wykorzystać ponownie. To jest ich prawdziwy problem”.
Po aneksji Krymu amerykańskie sankcje zmusiły przemysł kosmiczny do zrezygnowania ze współpracy z Rosjanami i stworzenia własnych rozwiązań. Ofiarą tej zmiany jest na przykład doskonały rosyjski silnik rakietowy RD-180, który został stworzony dla Amerykanów przez Walentina Głuszkę. Ustawa wspierana m.in. przez Johna McCaina zakazała używania tego silnika w amerykańskich rakietach po 2022 r.
Cytowany w świetnym artykule w „MIT Tech Review” rosyjski analityk rynku kosmicznego, Paweł Łuzin, powiedział, że w ostatnich latach około 90% produkcji kosmicznej wyniosło się z Rosji do USA.
Znów sięgając gwiazd
Artemida w mitologii greckiej patronowała Księżycowi i była siostrą Apolla. Te dwa fakty sprawiły, że stała się też patronką programu NASA, mającego pozwolić człowiekowi na postawienie stopy na Księżycu po raz pierwszy od 1972 r. Lądowanie na Księżycu, które mimo opóźnień ma nastąpić już w 2024 r., to tylko wstęp do dalszej eksploracji kosmosu. Według założeń programu w trzeciej dekadzie XXI wieku człowiek ma szansę wreszcie postawić stopę na Marsie i dumnie wbić tam amerykańską flagę.
To misje, w których nie ma jeszcze gospodarczego interesu. Obarczone są one ogromnym ryzykiem. Sam przelot na Marsa będzie trwał miesiącami, podczas gdy podróż na Księżyc zajęła tylko parę dni. Ekspedycje nie będą też tanie, bo wymagają znaczącego rozwoju technologii. NASA ma nadzieję, że zaprojektowane na tę potrzebę wynalazki znajdą później swoje zastosowanie na Ziemi, tak jak to miało miejsce przed laty z cyfrową fotografią. Jednak takie rozumowanie, dające alibi ogromnym wydatkom z budżetu państwa, nie będzie łatwo przedstawić wyborcom, zwłaszcza w czasach koronawirusowego kryzysu gospodarczego.
Być może to geopolityczna rywalizacja z Chinami, jak niegdyś ze Związkiem Radzieckim, doprowadzi do powrotu USA na Księżyc. Być może przyczyni się do tego kontrowersyjny miliarder, który pobudzi zbiorową wyobraźnię. Na razie na pierwszej linii frontu walczą w imieniu państw roboty. 3 stycznia 2019 r. po raz pierwszy w historii ludzkości chińska sonda wylądowała na ciemnej stronie Księżyca – tej, której z Ziemi nigdy nie oglądamy. W odpowiedzi Europejska Agencja Kosmiczna we współpracy z Kanadą i Japonią szykuje do lądowania robotyczną misję nazwaną Heraklesem. Podobne plany mają Indie i Rosja.
Z pewnością doniesienia o utraceniu przewagi w kosmosie przez Amerykanów są wciąż przesadzone. To ich program kosmiczny jest najbardziej rozbudowany. Oni jako jedyni otwarcie postawili sobie za cel wysłanie na Srebrny Glob człowieka i wciąż utrzymują, że zrobią to za 4 lata. Co więcej, za ambitnymi planami NASA podążają już także prywatne firmy, za którymi stoją miliarderzy – Musk i Bezos. Niezależnie od żartów z kosmicznych wojsk amerykański program kosmiczny po latach zastoju znów nabrał werwy.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.
Bartosz Paszcza
Andrzej Kohut