Unia na niemiecko-francuskim rozdrożu. Europejskie podsumowanie 2019
W skrócie
Rywalizacja o najważniejsze stanowiska w Unii Europejskiej, nowe, pozatraktatowe sposoby działania kluczowych graczy, rosnące napięcie polityczne pomiędzy Niemcami a Francją, nieuzasadnione imperialne ambicje prezydenta Macrona, Nowy Zielony Ład i pytanie o globalną pozycję UE. Ostatnie miesiące obfitowały w znaczące wydarzenia dla nadchodzącej przyszłości europejskiej wspólnoty. Co nas czeka i gdzie w tym wszystkich jest miejsce dla Polski?
Spośród tzw. TOP 5, czyli pięciu najważniejszych stanowisk w UE (przewodniczący Komisji Europejskiej, Parlamentu Europejskiego, Rady Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego oraz Wysoki Przedstawiciel UE ds. Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa), kluczowe znaczenie mają dwa z nich: prezes EBC oraz przewodniczący KE. Fakt, że finalnie tymi dwoma funkcjami podzielili się Berlin z Paryżem może rodzić mylne wrażenie, że Niemcy i Francuzi zgodnie zdecydowali się na wspólne uchwycenie sterów UE. W rzeczywistości dokonany podział stanowisk stanowi raczej kolejny akord narastającego pomiędzy Berlinem i Paryżem sporu, który w dużej mierze determinuje zarówno obecną sytuację Unii, jak i możliwy rozwój wypadków w nadchodzącej przyszłości.
Gra o fotel prezesa EBC
W ten sposób toczone głównie w czerwcu 2019 r. negocjacje stały się areną politycznej rywalizacji dwóch kluczowych państw UE. Ze względu na specyfikę sposobu funkcjonowania instytucji europejskich i z perspektywy kluczowych problemów Wspólnoty najbardziej smakowitym kąskiem był fotel prezesa Europejskiego Banku Centralnego.
Po pierwsze, w przeciwieństwie do szefów innych europejskich instytucji prezes EBC cieszy się relatywnie sporą autonomię – tak wobec brukselskich elit, jak i europejskich stolic. Wystarczy prześledzić działania Mario Draghiego w trakcie jego ośmioletniej kadencji (2011‒2019). Niejednokrotnie podejmował kontrowersyjne decyzje (np. obniżenie stopy depozytowej EBC do ujemnego poziomu -0,5% lub zapowiedź uruchomienia nietraktatowych Outright Monetary Transactions), budzące zdumienie lub (zwłaszcza w Berlinie) irytację.
Drugą przyczyną tak ważkiego znaczenia funkcji prezesa EBC jest waga strefy euro (i jej ewentualnej reformy) dla przyszłości UE. Prezydent Emmanuel Macron niemal od samego początku swojego urzędowania próbuje przekonać Berlin do zmian konstrukcji Unii Gospodarczo-Walutowej, umożliwiających wprowadzenie jakiejś formy rekompensat („unia transferów”) dla państw, które ze względu na funkcjonowanie w reżimie wspólnej waluty systematycznie tracą konkurencyjność eksportu i zwiększają deficyty na saldach obrotów bieżących.
Historia relacji francusko-niemieckich z ostatnich kilkudziesięciu miesięcy pokazuje, że temat ten za sprawą francuskiego prezydenta stał się jednym z ich motywów przewodnich. Mowa sorbońska Macrona, prezentująca kompleksowy plan reformy UE (26 września 2017 r.), próba wpływu na program Wielkiej Koalicji w Niemczech (zaangażowanie po stronie SPD prof. Henrika Enderleina, szefa Instytutu Delorsa i zaufanego człowieka prezydenta Francji), konsultacje międzyrządowe w pałacu w Mesebergu (18-19 czerwca 2018 r.), mowa lizbońska o trzech kręgach integracji (27 lipca 2018 r.), nowy Traktat Elizejski podpisany w Akwizgranie (22 stycznia 2019 r.), publikacja w czołowych europejskich dziennikach listu Na rzecz europejskiego odrodzenia, zawierającego postulaty niezbędnych zmian w UE (4-5 marca 2019 r.) ‒ to tylko najważniejsze inicjatywy prezydenta Francji, które co prawda Niemcy deklaratywnie akceptowali, ale realnie uniemożliwiali wdrożenie ich w życie.
Symbolicznym projektem „utopionym” w charakterystyczny dla kanclerz Merkel sposób jest budżet strefy euro – co prawda Berlin w czerwcu 2019 r. na forum Rady UE zgodził się na jego powołanie, ale w kształcie, który nijak ma się do wstępnej propozycji Macrona. Przeznaczenie 25 mld euro na cały okres 2021-2027 w obliczu zadłużenia państw europejskiego południa mierzonego w bilionach euro to kpina, która, jak się wydaje, finalnie przelała czarę goryczy w ramach napiętych relacji na linii Berlin-Paryż. Można postawić hipotezę, że Macron zdał sobie wówczas ostatecznie sprawę, że dalsze przekonywanie Niemców nie ma większego sensu i trzeba zmienić strategię: zdobycie fotela EBC i uzyskanie bezpośredniego wpływu na politykę instytucji, która hipotetycznie może podjąć bardziej aktywne działania na rzecz reformy strefy euro, miało być pierwszym elementem nowego „masterplanu” prezydenta Francji.
Europejska partia szachów z nieudanym niemieckim gambitem
Negocjacje wokół pięciu najważniejszych stanowisk w UE to prawdziwy węzeł gordyjski. W ich trakcie należy uwzględniać parytet płciowy, frakcyjny oraz w jakiejś mierze geograficzny (Północ vs Południe, „stara” vs „nowa” UE). To sprawia, że ułożenie klocków tej układanki jest niezwykle skomplikowane, a osiągnięcie wszystkich celów przez każdego z liczących się graczy – niemal niemożliwe.
Warto dodać, że do negocjacji prowadzonych na forum Rady Europejskiej pomiędzy krajami członkowskimi bardzo mocno chciał się włączyć Parlament Europejski poprzez instytucję tzw. Spitzenkandidat. Chociaż unijne traktaty wskazują, że wybór przewodniczącego Komisji Europejskiej należy do kompetencji Rady Europejskiej, która może uwzględnić stanowisko Parlamentu, to jednak doświadczenia z poprzedniej elekcji i wybór desygnowanego przez PE Spitzenkandidata Jean-Claude’a Junckera zrodziły oczekiwania co do nieformalnego zaakceptowania tej procedury także i w tym rozdaniu. Nominację PE otrzymał szef frakcji Europejskiej Partii Ludowej, Niemiec, Manfred Weber. Propozycja ta nie zyskała jednak poparcia państw członkowskich, dlatego PE postanowił desygnować szefa drugiej co do wielkości frakcji, czyli Fransa Timmermansa.
Sytuacja wydawała się przesądzona, pomimo sprzeciwu państw naszego regionu. Holender Timmermans po pierwsze nie reprezentował żadnego z największych krajów Wspólnoty, a taka była praktyka ostatnich lat. Po drugie, jako wieloletni urzędnik i były pierwszy wiceprzewodniczący Komisji jawił się jako osoba posiadająca niezbędne kompetencje. Po trzecie wreszcie, Timmermans udowodnił, że z perspektywy starych państw członkowskich potrafi bardzo sprawnie zarządzać politycznym konfliktem, co pokazał w trakcie sporu o praworządność (wbrew pojawiającej się w Polsce narracji). Co więcej, wybór Manfreda Webera na przewodniczącego Komisji de facto utrąciłby kandydaturę Jensa Weidmanna, szefa Bundesbanku, na fotel prezesa EBC, a to byłoby bardzo nie w smak Berlinowi. Wydaje się zresztą, że swoisty gambit w postaci forsowania kandydatury Webera i poświęcenie jej w ostatniej chwili na rzecz Weidmanna stanowił racjonalną strategię negocjacyjną rządu Angeli Merkel.
Wtedy jednak do gry włączył się oficjalnie prezydent Macron. Wspólnie z premierem Węgier, Viktorem Orbánem, który do niedawna był jego głównym ideologicznym wrogiem, wyciągnął z kapelusza kandydaturę Ursuli von der Leyen na stanowisko szefowej Komisji Europejskiej. W moim odczuciu manewr ten był genialny na kilku poziomach. Przede wszystkim kanclerz Merkel nie bardzo mogła odrzucić propozycję nominacji dla swojej wieloletniej, bliskiej współpracowniczki. Jednocześnie wybór von der Leyen „zabijał” kandydaturę Weidmanna. Ponadto szefowanie Komisji Europejskiej w jakiejś mierze związuje Niemcom ręce w prowadzeniu autonomicznej polityki w ramach tej instytucji, gdyż zadaniem von der Leyen będzie głównie budowanie europejskiego kompromisu.
Dotychczas niemieccy komisarze, obejmując kluczowe teki gospodarcze, mogli wyraźniej pilnować interesów Berlina. Wystarczy wspomnieć chociażby Günthera Verheugena, komisarza ds. rozszerzenia (1999‒2004), który czuwał, aby przyjęcie nowych państw członkowskich ze Wschodu otworzyło nowe możliwości dla niemieckiej gospodarki (vide choćby transfer zwrotny do Niemiec środków z Funduszu Spójności). Inny przykład to Günther Oettinger, który pełnił m.in. funkcję komisarza ds. energii (opieka nad Nordstream 2), a w ostatnich dwóch latach także komisarza ds. budżetu (odpowiedzialność za przygotowanie Wieloletnich Ram Finansowych na lata 2021-2027).
To nie wszystko. Desygnowanie von der Leyen, a więc polityczki bez unijnego doświadczenia, przeciw kandydaturze Timmermansa osłabiło przyszłą Komisję i jednocześnie stanowiło wyraźny sygnał dla Parlamentu Europejskiego, kto realnie rozdaje karty w UE. Wreszcie uzyskanie dla swojej propozycji poparcia ze strony państw Europy Środkowej można odczytywać jako wyciągnięcie z niemieckiego „koszyka” tradycyjnych sojuszników Berlina na forum UE, choć paradoksalnie odbyło się to poprzez udzielenie wsparcia … niemieckiej kandydatce. Zresztą latem 2019 r. prezydent Macron pielgrzymował po całym naszym regionie, próbując budować koalicję oskrzydlającą Niemcy od wschodu. Za wyjątkiem Polski, która z politycznych i strukturalnych przyczyn nie może wejść do drużyny Macrona (nota bene może to stanowić spory problem dla jedności Inicjatywy Trójmorza – z tej perspektywy niezwykle ciekawie zapowiada się wizyta prezydenta Macrona w Polsce, która planowana jest na 3 lutego).
Jeden z europosłów Prawa i Sprawiedliwości zapytany o efekt negocjacji miał stwierdzić, że wszyscy coś ugrali, za wyjątkiem prezydenta Macrona, który ugrał wszystko. Trudno się z taką opinią nie zgodzić.
Christine Lagarde, współpracowniczka prezydenta Francji, niedługo po wyborze zapowiedziała, że wyczerpała się przestrzeń do prowadzenia standardowej i niestandardowej polityki monetarnej, a jej zadaniem jako nowej prezes EBC będzie próba podejmowania działań z zakresu polityki fiskalnej. Co prawda, nie do końca wiadomo, jaki kształt takie działania miałyby przyjąć, ale Lagarde jest bardziej polityczką niż ekonomistką i można podejrzewać, że będzie starała się na drodze dyplomatycznej przekonywać państwa europejskiej północy do poluzowania dyscypliny budżetowej. Jeśli to się nie uda, może się okazać, że będziemy świadkami polityki faktów dokonanych w zakresie poszerzania traktatowych kompetencji EBC w kierunku utworzenia nieoficjalnej unii transferowej. Zwłaszcza, że jak pokazuje historia z orzeczeniem Trybunału Sprawiedliwości UE w sprawie zaproponowanych jeszcze przez Mario Draghiego tzw. Outright Monetary Transactions (OMT), instytucje UE mogą być o wiele bardziej elastyczne w tej materii niż rząd w Berlinie.
Francusko-niemieckie podchody
Ten nieco przydługi opis negocjacji wokół obsady najważniejszych stanowisk w UE jest jednak o tyle istotny, że poza zrozumieniem samego procesu wyłaniania najwyższych władz w UE można z niego wyciągnąć dwa bardzo ważne wnioski dla całej Wspólnoty.
Po pierwsze, sam przebieg rozmów, jak i ich rezultat, może świadczyć o narastających problemach Niemiec i ich słabnącej pozycji w Unii. A przynajmniej o słabnącym politycznym (i fizycznym, o czym chyba nie można też zapominać) potencjale kanclerz Angeli Merkel, choć po prawdzie na niemieckiej scenie politycznej trudno dziś znaleźć kandydata lub kandydatkę, która byłby (byłaby) ją w stanie godnie zastąpić (szerzej o niemieckich problemach można przeczytać w znakomitej analizie autorstwa Piotra Burasa).
Jednocześnie nie można powiedzieć, że rolę nieformalnego hegemona przejął Paryż. Co prawda, Emmanuel Macron wydaje się niezwykle sprawnym graczem na europejskiej arenie, ale nie można zapominać, że Francja nie dysponuje potencjałem predestynującym ją do takiej roli. Nawet jeśli uwzględnimy, że francuska gospodarka ze względu na spore inwestycje w nowe technologie jest dziś w nieco lepszej pozycji wyjściowej niż gospodarka Niemiec, a dodatkowo ze względu na unitarny charakter państwa nie grożą jej tendencje dezintegracyjne, jak ma to miejsce w przypadku Wielkiej Brytanii, Hiszpanii czy Włoch (a w dalszej perspektywie może i Republiki Federalnej Niemiec, choć wielu taka wizja jawić się może jako political fiction).
Niezależnie jednak od analizy „hegemonicznego potencjału” Francji i Niemiec można bez obaw stwierdzić, że napięcie w relacjach między Berlinem a Paryżem jest najsilniejsze od lat. Co ciekawe, choć w polskiej debacie publicznej wątek ten jest wciąż dość słabo obecny, w Berlinie debaty o pogorszeniu stosunków francusko-niemieckich ze względu na swą powszechność „powoli zaczynają być nużące”, co w prywatnej rozmowie przyznał jeden z niemieckich ekspertów.
Zresztą ostatnie miesiące przyniosły nowe dowody, z których najbardziej wymowne wydają się słowa kanclerz Merkel wypowiedziane do prezydenta Macrona 9 listopada 2019 r. podczas uroczystej kolacji z okazji 30. rocznicy zburzenia muru berlińskiego.
Niemiecka kanclerz, zirytowana wywiadem Macrona dla tygodnika „The Economist” sprzed dwóch dni, w którym wyraził on opinię o śmierci mózgowej NATO, miała powiedzieć prezydentowi Francji: „Mam dość ciągłego sprzątania potłuczonego szkła. Za każdym razem muszę sklejać filiżanki, które pan tłucze, tylko po to, byśmy mogli znów wspólnie usiąść i napić się herbaty”. Co prawda, Urząd Kanclerski szybko zdementował fakt wypowiedzenia tych słów, ale czyż w dyplomacji nie wierzy się zwłaszcza w zdementowane informacje?
Innym symbolicznym przejawem napięć pomiędzy Berlinem a Paryżem są relacje z partnerami zewnętrznymi. Kiedy na początku listopada Emmanuel Macron poleciał z bilateralną wizytą do Pekinu, podczas oficjalnych spotkań przemawiał na tle… unijnej flagi, wysyłając tym samym sygnał, że reprezentuje stanowisko całej Wspólnoty, choć nie miał do tego żadnego mandatu. Fakt ten wzbudził w Berlinie irytację, zwłaszcza, że w drugiej połowie 2020 r., a więc w trakcie niemieckiej prezydencji, planowany jest szczyt UE-Chiny, przy okazji którego Niemcy spróbują odgrywać rolę primus inter pares. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Podczas niedawnej wizyty Angeli Merkel w Moskwie pani kanclerz dała się sfotografować z prezydentem Putinem na tle flag rosyjskiej, niemieckiej i… unijnej. Co istotne, podobnie jak prezydent Macron, tak i kanclerz Merkel nie miała żadnej legitymizacji do reprezentowania w tych rozmowach całej Unii. Smaczku dodaje fakt, że twarzą resetu pomiędzy Unią a Rosją chciał być Emmanuel Macron.
Oczywiście nie oznacza to, że Berlin i Paryż nie będą w stanie skoordynować poszczególnych działań na arenie europejskiej – wydaje się, że chociażby w ramach stanowiska wobec reform rynku wewnętrznego (vide Pakiet Mobilności), relacji pomiędzy UE a Rosją czy też Bliskim Wschodem (Syria, Irak, Iran, Libia) Francja i Niemcy będą stały ramię w ramię. Jednocześnie jednak, ze względu na brak potencjału militarnego, ale i strukturę relacji gospodarczych, Berlin będzie znacznie mniej skłonny do podkopywania słabnących więzi transatlantyckich, nawet jeśli działania prezydenta Trumpa przyjmowane są w Niemczech z dużym niezrozumieniem czy wręcz oburzeniem. Ponadto, co istotne z polskiej perspektywy, Niemcy ze względu na rosnące uzależnienie gospodarcze nie będą w krótkim okresie zainteresowane wypychaniem Polski i innych państw naszego regionu z rynku wewnętrznego i szerzej – z UE.
Unia wymyka się (własnym) standardom
Drugi wniosek, który można wysnuć na podstawie wydarzeń ostatnich miesięcy, to wzrost częstotliwości (i znaczenia) działań niestandardowych, omijających reguły traktatowe albo będących na kontrze wobec instytucji europejskich. Wspomniana już niestandardowa strategia Christine Lagarde w ramach EBC, jak i „niestandardowe” wizyty Macrona w Pekinie i Merkel w Moskwie mogą stanowić przejawy tego zjawiska. Niewątpliwie ich prekursorem był prezydent Francji – począwszy od „polityki gazetowej” po jednostronną decyzję dotyczącą zablokowania europejskich aspiracji Albanii i Macedonii Północnej, która niejako wymusza przyjęcia nowej, francuskiej wizji polityki rozszerzenia (m.in. wprowadzenie odwracalności procedury, jeśli państwo w opinii UE przestanie spełniać poszczególne kryteria, co jest wbrew dotychczasowej praktyce „zamykania rozdziałów negocjacyjnych”).
Niezwykle ciekawym przejawem niestandardowego działania prowadzonego de facto wbrew instytucjom europejskim był spór o powołanie francuskiego komisarza. Parlament Europejski podczas wstępnych komisyjnych przesłuchań dwukrotnie odrzucił kandydaturę Sylvie Goulard na stanowisko komisarza ds. rynku wewnętrznego. Oficjalnym powodem był brak kompetencji i zarzuty sprzeniewierzenia środków publicznych. Nieoficjalnie jednak mówiło się, że była to zemsta ze strony Europejskiej Partii Ludowej i Europejskich Socjalistów za utrącenie kandydatur Manfreda Webera, a zwłaszcza Fransa Timmermansa.
Prezydent Macron zmuszony wystawić nowego kandydata wskazał na Thierry’ego Bretona, a więc na równie, jeśli nawet nie bardziej, kontrowersyjną osobę. Breton w przeszłości był bowiem dyrektorem generalnym koncernów Thomson (1997-2002) i France Télécom (2002-2005), a po krótkiej przygodzie rządowej został dyrektorem generalnym w informatycznym koncernie Atos, co rodzi uzasadnione podejrzenie o wystąpienie konfliktu interesów (w Brukseli pojawiło się nawet powiedzenie „pierwszy dyrektor generalny wśród komisarzy”). Zwłaszcza, że Breton ma odpowiadać m.in. za politykę konkurencji. Presja polityczna i czasowa (nowa Komisja ruszyła i tak z miesięcznym opóźnieniem), pod jaką znalazł się Parlament Europejski, była jednak tak silna, że w końcu zaakceptował on kandydaturę Bretona.
Ponadto warto zauważyć, że w całym zamieszaniu wokół wyboru francuskiego komisarza umknęło to, co najistotniejsze, a mianowicie zakres jego kompetencji. Zgodnie z oficjalnym organigramem Komisji mają mu podlegać aż trzy dyrekcje generalne (Directorate General, DG, czyli unijne „ministerstwa”): DG Communications Networks, Content and Technology (DG CNECT), DG Internal Market, Industry, Entrepreneurship and SMEs (DG GROW) oraz nowe DG for Defence Industry and Space. Zważywszy na znaczenie i szeroki zakres kompetencji tych trzech dyrekcji generalnych, można zaryzykować stwierdzenie, że władza, którą w swoich rękach skupi francuski komisarz, jest bezprecedensowa – będzie on bowiem odpowiadać za rynek wewnętrzny i politykę konkurencji, politykę przemysłową (w tym przemysł zbrojeniowy), politykę cyfrową oraz politykę kosmiczną.
Zresztą utworzenia nowej dyrekcji generalnej ds. przemysłu zbrojeniowego i kosmosu oraz powierzenia jej francuskiemu komisarzowi trudno nie odczytywać inaczej niż jako dalszego wzmacniania Europejskiej Polityki Bezpieczeństwa i Obrony, a więc inicjatywy komplementarnej, jeśli nawet nie substytucyjnej wobec NATO. Pojawienie się nowej dyrekcji generalnej obok wcześniej uruchomionych za przyczyną Francji przedsięwzięć, takich jak PESCO (Stała Współpraca Strukturalna), Europejski Fundusz Obronny (European Defence Fund, EDF) czy wreszcie Europejska Inicjatywa Interwencyjna (European Intervention Initiative, EII), dowodzi bowiem, że państwa członkowskie pod przewodnictwem Paryża będą coraz mocniej wchodzić w ten obszar nawet przy braku wielkiego entuzjazmu ze strony Berlina.
Co warte podkreślenia, inicjatywy takie jak wspomniana EII mogą stanowić zapowiedź kierunku ewolucji UE – zamiast koncepcji formalnie ściślejszej integracji (ever closer Union) będziemy mieć raczej do czynienia z niestandardowym do tej pory działaniem polegającym na tworzeniu „koalicji chętnych” zgromadzonych wokół określonych problemów, które w ten lub inny sposób będą włączane do dorobku Wspólnot.
Taka sytuacja ma obecnie miejsce np. z układem z Schengen. Tym bardziej, że integracja według powyższego modelu nie budzi aż takiego sprzeciwu ze strony środowisk niechętnych dalszej federalizacji Unii.
Zjawisko to samo w sobie jest niezwykle ciekawe także z innego powodu – choć projekty takie jak EII mają charakter wielostronnej umowy międzynarodowej i co do zasady są zarządzane w oparciu o międzyrządowość (i przynajmniej formalnie poza unijnymi instytucjami), to jednak ich finansowanie będzie w mniejszym lub większym stopniu pochodziło z budżetu UE, podlegającego Komisji. Może to doprowadzić do sytuacji, w której nowe projekty integracyjne będą swoistą hybrydą władzy/kompetencji i kontroli/rozliczalności (accountability) ‒ z jednej strony nie będziemy w stanie precyzyjnie określić ich wewnętrznej specyfiki, a z drugiej będą one zewnętrznie postrzegane jako oficjalne inicjatywy UE.
Godny uwagi jest tu przykład EII. Wbrew opiniom twórców i zwolenników tej inicjatywy, którzy twierdzą, że nie jest to wcale zalążek europejskiej armii, trzeba sobie jasno powiedzieć, że zaiste jest to zalążek europejskiej armii. Armii, która posiada bardzo precyzyjnie zdefiniowany, choć politycznie niepoprawny i stąd nieformalny cel – powstrzymanie w najbliższych dekadach wszelkimi dostępnymi środkami napływu migrantów z pustynniejącej Afryki Północnej do Europy. W tym kontekście warto uważnie przyglądać się rozwojowi sytuacji w Libii i reakcji nie tyle UE, co właśnie państw członkowskich tworzących EII.
Nieudolny tenisista Macron i „zielona próba” powrotu na globalne salony
Można zatem powiedzieć, że Unia głównie za sprawą polityki Paryża chce w nowej formule zacząć odgrywać istotniejszą rolę na arenie międzynarodowej. Tym bardziej, że 1 lutego dojdzie, jak wskazują wszelkie znaki na niebie i ziemi, do brexitu i zniknie drugi obok Berlina hamulcowy dla francuskich pomysłów. Tak przynajmniej zdaje się na to patrzeć Emmanuel Macron, który co chwilę wysyła próbne balony, które testują możliwość przywrócenia Francji jej imperialnego blasku.
Mam świadomość, że uważny czytelnik na podstawie użytej dotychczas argumentacji mógł pomyśleć, że autor niniejszego tekstu realnie ocenia szanse powodzenia takiej imperialnej strategii. Nic bardziej mylnego. Trwa właśnie Australian Open, więc pozwolę sobie na analogię tenisową. Prezydent Macron może i rozgrywa obecnie mecz życia, tyle że co najwyżej gra w trzeciej rundzie. Co gorsze dla niego, ani jego efektowne woleje nie przynoszą punktów, ani nie gra na głównym korcie. Może docierają tam jego krzyki wydawane przy kolejnych serwisach, ale przyjmowane są one raczej z irytacją lub rozbawieniem niż powagą.
Powód jest prosty – nie stoi za nimi żaden konkret. Jeśli Francja nie potrafi dogadać się z Niemcami ani ich sobie podporządkować w ramach UE, co dopiero mówić o wypłynięciu na globalne wody. Zresztą podobny problem dotyczy Niemiec, choć oczywiście Berlinowi daleko do imperialnych ambicji. Jedynie Unia jako wspólnie działająca całość ma szansę stać się realnie globalnym graczem, jak szumnie zapowiada nowa przewodnicząca Komisji – Ursula von der Leyen.
Zresztą teza von der Leyen nie jest pozbawiona sensu z wielu powodów. Wystarczy popatrzeć na sferę gospodarki ‒ w dobie rewolucji cyfrowej kluczowy będzie dostęp do danych. Amerykanie, Chińczycy, a nawet Hindusi mają dostęp do rynków liczących kilkaset milionów (a nawet ponad miliard) konsumentów. Europejskie firmy pomimo funkcjonowania rynku wewnętrznego realnie wciąż bazują na rynkach narodowych i jeśli nie ulegnie to zmianie, nie będą w stanie konkurować ze swoimi odpowiednikami z USA czy Chin. Chociażby z tego powodu UE albo się skonsoliduje i będzie mogła aspirować do roli globalnego gracza, albo zostanie zepchnięta do roli peryferium. Tertium non datur.
Flagową inicjatywą, która ma pomóc urzeczywistnić te mocarstwowe aspiracje Wspólnoty, nie są jednak projekty z zakresu gospodarki 4.0, ale tzw. Nowy Zielony Ład. Widocznie liderzy UE uznali, że osiągnięcie do 2050 r. ustanowionego przez ONZ celu neutralności klimatycznej będzie wystarczającym dowodem na globalne przywództwo UE. Umówmy się – teza ta jest dość śmiała. Nie oznacza to oczywiście, że sam cel nie jest słuszny – ocieplenie klimatu jest prawdopodobnie jednym z największych i najważniejszych wyzwań dla ludzkości w XXI w. Co więcej, nawet jeśli sama UE nie uratuje świata, co zarzucają krytycy polityki klimatycznej, zdecydowanie warto dać światu dobry przykład. Tym bardziej, że choć w zakresie elektromobilności czy fotowoltaiki biznesowo jako UE wiele na takiej rewolucji nie ugramy, bo w tym zakresie Chińczycy dawno nas wyprzedzili, to w „zielonych technologiach” istnieje wciąż mnóstwo nowych, a pewnie po części nieznanych jeszcze nisz, w których europejskie firmy mogą zbudować sobie globalną pozycję.
Aby tak się stało, potrzeba jednak ogromnych inwestycji publicznych. Z tej perspektywy ogłoszony przez Fransa Timmermansa projekt europejskiego „Nowego Zielonego Ładu”, a zwłaszcza Funduszu Sprawiedliwej Transformacji, przeznaczonego do nadrabiania strukturalnych zapóźnień w energetyce niezwykle rozczarowuje. W ramach nowego, około bilionowego budżetu UE na lata 2021-2027, jeśli utrzymają się aktualne ustalenia, na cele Funduszu przeznaczono bowiem jedynie … 7,5 mld euro. Nawet jeśli doliczymy do tego środki z Europejskiego Funduszu Spójności i Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego plus środki krajowe, a do tego jeszcze środki zmobilizowane w ramach pozabudżetowego funduszu InvestEU uzbiera się maksymalnie 100 mld euro na siedem lat (143 mld euro do 2030 r.).
Państwa członkowskie borykające się z problemami w energetyce, cytując Rysię z Kilera, mogłyby zapytać: „Co mamy sobie za to kupić? Waciki?”. Te niepewne wciąż 100 mld euro to bowiem kropla w morzu potrzeb.
Jeszcze bardziej mglista jest zapowiedź wydania łącznie biliona euro na szeroko rozumiane cele klimatyczne do 2030 r. Zgodnie z planem przedstawionym przez Timmermansa w dwóch najbliższych wieloletnich perspektywach finansowych aż 25% środków (łącznie ponad 500 mld euro) ma być przeznaczonych na wdrożenie „Nowego Zielonego Ładu” (pozostałe 500 mld euro ma pochodzić głównie ze źródeł pozabudżetowych, takich jak wspomniany fundusz InvestEU).
Sęk w tym, że decyzja o wysokości i celu przeznaczeniu środków z unijnego budżetu nie zależy od Komisji, ale od państw członkowskich. Te zaś będą musiały przekonywać do tego swoich obywateli. Bądźmy realistami ‒ niemieccy, francuscy czy holenderscy podatnicy nie będą zachwyceni propozycją skierowania większego strumienia ich własnych pieniędzy do Brukseli. Zresztą jak usłyszałem od urzędnika niemieckiego MSZ: „Wybudujecie sobie w Polsce z przyznanych Wam środków z Funduszu Spójności jakiś aquapark, zainstalujecie na nim kilka paneli fotowoltaicznych i zaklasyfikujemy to jako New Green Deal, i tak osiągniemy ten bilion euro”.
Nie może więc dziwić przerażenie nie tylko rządu w Warszawie, ale i samorządów gospodarczych w Niemczech, Francji czy Włoszech, pojawiające się w reakcji na kolejne deklaracje unijnych przywódców. Zwłaszcza, że w gruncie rzeczy zapowiedź osiągnięcia neutralności klimatycznej UE do 2050 r. niewiele różni się od deklaracji podwyższenia pensji minimalnej do 4000 PLN do 2023 r. ‒ za żadnym z tych pomysłów nie stoi żadna poważna analiza ekonomiczna.
Zresztą nie ma żadnej gwarancji, że nawet „śmieszna” kwota 7,5 mld euro z unijnego budżetu przeznaczona na Fundusz Sprawiedliwej Transformacji zostanie realnie uruchomiona. Ponadto trudno uwierzyć, że obecna Komisja Europejska, która podobnie jak polski rząd grzeszy resortowością, pod rachitycznym przywództwem Ursuli von der Leyen będzie w ogóle w stanie zrealizować tak ambitny, horyzontalny cel. Dlatego nie trzeba być wielkim analitykiem, by stwierdzić, że cały ten plan szlag trafi na pierwszym zakręcie.
Oczywiście nie będzie to stać na przeszkodzie wykorzystywania ekologicznej pałki do dyscyplinowania niesfornych państw Europy Środkowej, które gospodarczo stanowią coraz poważniejsze wyzwanie dla niemieckiej, francuskiej czy włoskiej klasy średniej.
Wydaje się bowiem, że elity zachodnioeuropejskie zrozumiały, że sama praworządność nie wystarczy do uzasadnienia ataku na „nowe” państwa członkowskie (abstrahując od zasadności obaw zgłaszanych przez unijne instytucje pod adresem reformy wymiaru sprawiedliwości w Polsce), zwłaszcza, że same mogą mieć niedługo problemy z rosnącym kryzysem politycznym na własnym podwórku. Ideologia klimatyczna jako narzędzie politycznej walki jest o wiele bezpieczniejsza, gdyż różnice między Wschodem a Zachodem mają podłoże strukturalne, a przez to w krótkim okresie – nieusuwalne. Problem ten dotyczy zwłaszcza naszego kraju, który w tym obszarze ma najgorszą pozycję wyjściową.
Płonne marzenia o polsko-niemieckiej twarzy Unii
Co z powyższych niemiłosiernie długich rozważań wynika dla Polski? Niestety, ewolucja procesów politycznych w UE, w tym zwłaszcza stopniowe, ale systematyczne słabnięcie Niemiec, będzie prowadzić do coraz silniejszego wypychania Polski i innych państw naszego regionu z UE. Kolejne ustawy sądowe tworzą co prawda fantastyczny pretekst, którym ten proces będzie uzasadniany, ale wbrew głosom opozycji nie mają na niego większego wpływu. Zresztą w sporze wokół reform wymiaru sprawiedliwości bardziej powinniśmy się obawiać wzajemnej, wewnętrznej delegitymizacji niż oburzenia Brukseli.
Na poziomie europejskim większym powodem do zmartwień będzie polityka klimatyczna. Powód jest stosunkowo prosty ‒ obecnie Warszawa ponosi jedynie koszty polityczne. New Green Deal będzie ze sobą niósł poważne koszty ekonomiczne, których najpewniej nikt nam w pełni nie zrekompensuje. Ba, nawet 2 mld euro z Funduszu Sprawiedliwej Transformacji, które wprost z budżetu UE mają trafić do Polski, o czym niedawno „zaćwierkał” na jednym z portali społecznościowych minister klimatu, Michał Kurtyka, mogą okazać się iluzją, jeśli polski rząd na czerwcowym szczycie nie zgodzi się na osiągnięcie zeroemisyjności w perspektywie 2050 r. (o ile oczywiście wierzyć ptaszkom ćwierkającym z Brukseli i Paryża). Inna sprawa, że te kilkanaście miliardów złotych (2 mld euro + jakieś dodatkowe środki z funduszy pozabudżetowych) nijak nie zbliża nas do osiągnięcia tego magicznego celu.
Oczami wyobraźni widzę wyjście z tej beznadziejnej sytuacji. Większość członków UE, a ostatnio także niemiecki przemysł, modli się o uruchomienie przez rząd w Berlinie pakietu stymulującego gospodarkę, co byłoby pozytywnym sygnałem i dla Niemiec, i dla strefy euro. Co prawda mówi się „jedynie” o 35 mld euro, ale lepsze to niż nic. Gdzie zatem ta alternatywa?
Na początku XXI w. Niemcy były nazywane „chorym człowiekiem Europy”. Dzięki rozszerzeniu UE na wschód w 2004 r. (i Agendzie 2010) niemieckie firmy rozpoczęły na poważnie swoją zagraniczną ekspansję, by po kilku latach zostać globalnym czempionem eksportu. Twarzą tego otwarcia był wspomniany wcześniej komisarz Verheugen. Minęło ponad 15 lat, niemiecka gospodarka wpada w tarapaty. Czy nie dałoby się powtórzyć podobnego manewru? Czy Berlin nie mógłby wrzucić dodatkowych 50 mld euro na transformację energetyczną swoich partnerów z Europy Środkowej?
Zapewniam – zrobimy z tego dobry użytek. Zamiast kupować elektrownię atomową od Francuzów, która mogłaby być łatwym celem dla rosyjskich sił hybrydowych, rozproszymy energetykę w oparciu o OZE. Przeprowadzimy nad Wisłą słoneczno-wiatrową rewolucję. Polscy górnicy z zamkniętych kopalń będą uwijali się jak w ukropie, montując niemieckie panele fotowoltaiczne, tak by nasz kraj oglądany z kosmosu przypominał lustro i przebił widocznością Wielki Chiński Mur. W każdej polskiej wsi zasuwać będą niemieckie turbiny wiatrowe. Kupimy za te pieniądze od Niemców tuzin elektrowni gazowych. Co tam, ze dwa tuziny. A nasi inżynierowie nie będą spać po nocach, byle tylko wspólnie z niemieckimi koleżankami i kolegami skonstruować baterie do Opli, Mercedesów czy innych Volkswagenów, jakich świat nie widział. Niemcy! Dajcie nam te 50 mld euro, a pokażemy wspólnie Timmermansowi, co to prawdziwy Green Deal! Niech UE jako nowa globalna siła ma polsko-niemiecką twarz!
No dobrze, pora wrócić na Ziemię. Niestety, w Berlinie nie ma co liczyć na nowego Verheugena. Obawiam się, że i po polskiej stronie Odry zabraknie odwagi chociażby do zamknięcia kopalń. Jedyne, co nam zostaje, to współzarządzanie bieżącym procesem politycznym w UE i minimalizowanie kosztów, które pojawią się po wprowadzeniu „praworządnej lub „zielonej” warunkowości do unijnego budżetu. Rok 2020 będzie obfitował w takie mikro, choć ważne w dłuższej perspektywie zadania – poza wspomnianymi już negocjacjami budżetowymi będzie to np. szczyt UE-Chiny, który zadecyduje o kształcie relacji handlowym między Europą a Państwem Środka. Pozostaje mieć nadzieję, że uda nam się wytargować więcej, niż wynikałoby to z racjonalnej kalkulacji naszego aktualnego potencjału.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.