Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Jak oświecenie nauczyło nas wierzyć w teorie spiskowe

Jak oświecenie nauczyło nas wierzyć w teorie spiskowe Autor ilustracji: Rafał Gawlikowski

Stworzenie metody naukowej – być może najwspanialszego wynalazku ludzkości – stało się kamieniem węgielnym nowoczesnych teorii spiskowych. Przechodzenie od obserwacji do znajdywania i testowania hipotez pozwoliło nam zrozumieć znaczną część wszechświata. Jednak to właśnie dzięki metodzie naukowej powstały nowe mity.

Jak oświecenie opanowało lęk spadającymi gwiazdami

Nie tylko w kulturze łacińskiej „spadająca” kometa wieszczyła katastrofę. Te kosmiczne bryły lodu i kurzu cieszyły się w historii równie złą reputacją, co czarne koty oraz polskie drużyny piłkarskie w europejskich pucharach. Niektórzy badacze twierdzą, że gdy w eposie o Gilgameszu lub Księdze Apokalipsy pisano o „spadających gwiazdach”, chodziło w rzeczywistości o komety. Papież Kalikst III nawet ekskomunikował ten kawałek materii, nazywając go „narzędziem Szatana”. Z kolei Ambroise Paré, francuski lekarz, w opisie pojawienia się komety w 1528 r. stwierdził, że niektórzy świadkowie niesamowitego zjawiska umierali wręcz ze strachu. Nawet Inkowie i Aztekowie pojawienie się ciał niebieskich przypisywali gniewowi niebios. Choć trzeba przyznać, że komety zyskiwały czasem pozytywne konotacje: Napoleon upatrywał w nich dobrego znaku przed bitwą, Rzymianie natomiast widzieli w pojawieniu się tego zjawiska przejaw boskości swojego wodza – Juliusza Cezara.

Choć z zagadką dziwnych niebiańskich warkoczy siłowali się zarówno Arystoteles jak i Seneka Młodszy, to dopiero dzięki metodzie naukowej udało się ją rozwikłać. Duński astronom, Tycho Brache, na podstawie swoich obserwacji udowodnił w 1577 r., że komety są obiektami pochodzącymi spoza atmosfery ziemskiej (to może wydawać się oczywiste, ale Arystoteles czy chociażby Galileusz twierdzili inaczej). Kilkadziesiąt lat później nauczono się przewidywać drogę komet na orbicie. Jednak pełne wyjaśnienie dała dopiero wydana w 1687 r. teoria grawitacji Isaaca Newtona. Bazując na schemacie teoretycznym autora Principia Mathematica, Edmond Halley zorientował się, że część obserwowanych ciał niebieskich to jedna i ta sama kometa, powracająca na nieboskłon. Przewidział ponowne ukazanie się tego samego ciała niebiskiego między 1758 a 1759 r.

Ta ekskomunikowana dwieście lat wcześniej bryła pokornie stawiła się nad głowami ludzkości w przewidzianym miejscu i czasie, otrzymując imię zmarłego już Halleya. Przy okazji jednak zwiastowała kolejny triumf nauki, a także była następnym etapem kształtowania się, dominującego dziś, oświeceniowego światopoglądu.

Rodząca się metodologia naukowa, oparta o obserwację, analizę materiału empirycznego, dostrzeganie powtarzalnych wzorów, a także stawianie i weryfikację hipotez, staje się coraz częstszym wytrychem służącym do rozumienia świata. Składały się nań nie tylko teoria grawitacji i przewidywanie ruchu komet na nieboskłonie, ale też postępy w medycynie (teoria chorób Paracelsusa), identyfikacja kolejnych pierwiastków chemicznych (wodoru przez Cavendisha i tlenu przez Scheelego) czy odkrycie zjawisk elektrycznych w tkankach mięśniowych (dokonane dzięki rażeniu prądem żabich nóżek przez Galvaniego).

Natura przestała być boską tajemnicą, a zaczęła stawać się zmatematyzowanym uniwersum, pełnym obiektywnych praw, które można udowodnić na podstawie analizy doświadczenia. Z czasem to samo podejście zaczęło rzutować na próbę rozumienia społeczeństw. Całe narody, ukryte grupy interesów, czy społeczności zaczęto postrzegać jak zaplanowane mechanizmy, spójne i bez wewnętrznych tarć, nastawione na realizację z góry ustalonych celów. To pułapka, która rzutować będzie na nadchodzące stulecia.

Imperium wolności zbudowane na teorii spiskowej

Ojcowie założyciele Stanów Zjednoczonych byli ludźmi światłymi, produktami swojej oświeceniowej epoki. Społeczność trzynastu stanów składała się z ludzi nawykłych do walki z przeciwnościami losu, żyjących w niezwykle trudnych warunkach. Zagrażały im mroźne zimy, wypierana rdzenna ludność indiańska, obawiano się buntu niewolników stanowiących jedną piątą całej populacji. Na skutek ciągłej walki o przeżycie i zachowanie swoich dóbr zrozumiały wydaje się strach przed utratą wolności. To stanie się kamieniem węgielnym rewolucji przeciw Imperium Brytyjskiemu.

Był to jednak zryw zbudowany na fałszywym micie, tworzonym już dekadę przed wojną o niepodległość. Amerykanie zaczęli wierzyć, że celem Brytyjczyków jest uczynienie z nich niewolników, i to bynajmniej nie w metaforycznym sensie braku reprezentacji w Parlamencie. Rewolucja została podszyta teorią, według której obciążenia fiskalne stanowiły jedynie element „wielkiego planu”.

George Washington – samemu będąc właścicielem plantacji pełnej niewolników – wkrótce zacznie mówić o brytyjskim „regularnym, systematycznym planie” ucisku, spisku brytyjskich elit mającym na celu narzucenie Amerykanom „kajdan niewoli”. Ostrzegał mieszkańców trzynastu stanów, że wkrótce staną się „niewolnikami, tak jak czarnoskórzy, którymi tak arbitralnie rządzimy”. Inny z ojców założycieli, John Adams, anonimowo pisał w bostońskiej gazecie: „wydaje się, że istnieje bezpośredni i formalny plan, mający na celu zniewolenie całej Ameryki”. Po bostońskim parzeniu herbaty, Thomas Jefferson napisał: „pojedyncze akty tyranii można byłoby przypisać przypadkowej opinii dnia. Jednak seria ucisków zbyt wyraźnie dowodzi celowego i systematycznego planu sprowadzenia nas do niewoli”.

Nie chodzi tu o pisanie historii na nowo. Czynniki ekonomiczne (nowe podatki) czy społeczne (emancypacja kolonii i chęć posiadania reprezentacji w procesie stanowienia prawa) na pewno odegrały kluczową rolę w wybuchu amerykańskiego zrywu. Powyższe wypowiedzi jednak wskazują, że istotną rolę odegrała również teoria spiskowa płynąca z ust i piór politycznych liderów.

Narzucone podatki w rozumieniu Brytyjczyków miały jedynie sfinansować brytyjskich żołnierzy chroniących amerykańskie kolonie i pomóc wydostać się z długów powstałych m.in. na skutek wojny z Francją, w której trzynaście stanów miało swój interes. Na marginesie: z tej perspektywy chichotem historii wydaje się fakt, że dziś to przecież Amerykanie sami każą sobie płacić za stacjonowanie swoich wojsk w obcych krajach. Założyciele Stanów Zjednoczonych próbowali jednak dostrzec ukryty mechanizm działania społeczeństwa. Na podstawie swoich doświadczeń i historii chcieli odkryć odpowiednik teorii grawitacji rządzący brytyjskim imperium. Oświecenie – era rozumu – wychowała swoje dzieci w wierze w przydatność metody naukowej do zrozumienia społeczeństw. To doprowadziło do sformułowania teorii, która nie miała jednak wiele wspólnego z prawdą. Nie wierzono, że nowy podatek może być prostym środkiem załatania dziury budżetowej. Został zidentyfikowany jako element wielkiego procesu, doskonale nakręconego zegara, poruszającego się według ściśle określonych praw i reguł w celu uciemiężenia kolonistów.

Niedostrzegalne widmo przypadku

Nigdy nie staliśmy się w pełni racjonalnymi mechanizmami w rodzaju modelowego homo oeconomicusa. To zakrawające na banał stwierdzenie, biorąc pod uwagę chociażby osiągnięcia ekonomii behawioralnej, nadal jest dla nas trudne do zaakceptowania. Sukces jednostki przypisujemy talentowi i ciężkiej pracy, nie doceniając roli przypadku. To użyteczna bajka, którą opowiadamy sobie i kolejnym pokoleniom, namawiając do odrobienia zadania domowego czy pozostania jeszcze godzinę w pracy. Logicznie to trudne do obrony. Na świecie jest mnóstwo ludzi łączących talent z ciężką pracą, którzy również chcą zostać założycielami startupu, piłkarzami czy wybitnymi badaczami. Jeśli więc te dwa czynniki wystarczają do sukcesu, to dlaczego tylko ułamkowi populacji udaje się zostać Zuckerbergiem, Lewandowskim czy Skłodowską-Curie?

Garść statystyk przynosi ciekawą odpowiedź na tak postawione pytanie. Dziewięciu na dziesięciu kierowców uznaje się za „ponadprzeciętnych”. Nawet podczas hospitalizacji powypadkowej, ośmiu na dziesięciu twierdzi, że są lepsi niż przeciętny kierowca – choć przecież część wypadków właśnie to oni musieli spowodować. 70% wykładowców pewnego uniwersytetu twierdziło, że znajduje się wśród 25% najlepiej wykładających na tej uczelni. Z kolei wśród uczestników pewnego kursu MBA, aż 87% twierdziło, że ich wyniki plasują się w górnej połowie wyników całego rocznika. Inna ankieta – tym razem wśród licealistów – pokazała, że jedynie 2% uczniów sądzi, że jest gorsza co najmniej od połowy klasy. Wnioski są proste: wiara w siebie wydaje się – choć nie ma tu naukowego konsensusu – potrzebna do dobrego samopoczucia, a nawet uniknięcia depresji.

Ten optymizm pozwala nam zapewne uwierzyć, że nasz sukces jest niemal wyłącznie naszą własną zasługą. Przeprowadźmy jednak krótki eksperyment. Załóżmy, że szczęście (rozumiane tutaj jako pozytywny przypadek, fart) odpowiada za 2% składowej sukcesu, a za pozostałe 98% w równym stopniu odpowiada talent i ciężka praca. Symulacja polega na stworzeniu stu tysięcy rywalizujących agentów, każdego z losowo wybranymi parametrami tych trzech cech. Następnie spróbujmy wybrać zwycięzców – osoby o najwyższym łącznym wyniku wszystkich trzech cech.

Taką symulację przedstawił Robert Frank w książce Success and Luck. Wynik wcale nie jest oczywisty: wśród zwycięzców średni wynik parametru „szczęście” wynosił 90.23 (w skali od 0 do 100). Co więcej, w aż 78,1% symulacji zwycięzcy wcale nie mieli najwyższej pośród uczestników łącznej kombinacji parametrów umiejętności i ciężkiej pracy. Wygrywali ci, którzy wylosowali sporo farta, a nie ci, którzy merytorycznie byli najlepsi.

Zanim jednak nasz instynkt lenia czy prokrastynatora postanowi wykorzystać ten argument, aby nie wstawać rano do pracy, warto posłuchać, dlaczego tak się dzieje. Frank przypisuje to w dużej mierze prostej przyczynie: w rywalizacji, w której bierze udział spora ilość konkurentów, znajdziemy wiele ciężko pracujących i do cna wykorzystujących swe talenty osób. Różnice między nimi będą więc minimalne. Dlatego przypadkowy w swojej naturze fart, mimo odpowiadania za na przykład ledwie 2% ostatecznego wyniku, okaże się absolutnie decydujący o zwycięstwie. Talent i ciężka praca są warunkami – mówiąc matematycznie – absolutnie koniecznymi, ale niewystarczającymi.

Nawet jeśli przypadek nie jest ważny, to okazuje się decydujący. Nawet jeśli jego rolę zredukujemy do – mało chyba kontrowersyjnych – dwóch procent, to będzie decydować o sukcesie. Patrząc nieco szerzej, analogiczna sytuacja zachodzi w „logice” działania społeczeństw. Kiedy dorzucimy do tego skomplikowanego kotła personalne animozje, błędne decyzje, prozaiczne nieporozumienia i okazjonalne „wstawanie lewą nogą”, rysuje się bardzo jasny obraz. Przypadek rządzi, nawet jeśli nie potrafimy się z tym pogodzić.

Wszyscy jesteśmy gołębiami

W 1947 r. psycholog B.F. Skinner przeprowadził eksperyment, w którym karmił gołębie w regularnych odstępach czasu. Wkrótce zaobserwował, że te znienawidzone w miejskim krajobrazie zwierzęta zaczynają powtarzać czynności, które wykonywały w momencie otrzymania kolejnej porcji. Jeśli akurat dziobały – dziobią coraz więcej, jeśli kręciły się w kółko – kręcą się coraz bardziej intensywnie. Wydają się poszukiwać wzoru – związku pomiędzy czynnością a rezultatem, a więc kolejną dawka karmy.

Próbując zrozumieć postępowanie społeczności, narodów czy państw niczym gołębie staramy się odnaleźć ciąg przyczynowo skutkowy. Niejednokrotnie takie próby kończą się przenikliwymi analizami; równie często jednak prowadzą do nadinterpretacji rzeczywistości: zbiorem luźno powiązanych elementów pasujących pod z góry założoną tezę. Narody, loże, mafie, partie polityczne i naukowcy to społeczności będące w dużej mierze wielkimi zlepkami indywiduów, z których każdy ciągnie w swoją stronę. Kierunek podążania tych grup nie jest więc najczęściej realizacją wielkiego planu, ale wypadkową wielu wektorów. Wielkie grupy ludzi nie są maszyną działającą według niedostępnego dla oczu systemu zębatek i zapadni. Niemożliwa jest tak ścisła koordynacja, żeby na dłuższą metę spójnie ukryć tajne działania oszukujące resztę świata (naukowcy w sprawach szczepionek czy okrągłej Ziemi) lub realizować niezauważenie wielki plan obliczony na perspektywę długiego trwania (biali mieszkańcy Ameryki mający wymyślić HIV i AIDS, aby pozbyć się czarnoskórych). Tajemnice poliszynela na dłuższą metę i tak stają się publiczne, ukryte informacje, do których dostęp ma znacząca liczba wtajemniczonych, przeciekają do szerszej publiki.

Społeczeństwa to skomplikowane systemy zależności. Tej bezkształtnej masie próbujemy narzucić cechy, którymi charakteryzują się pojedyncze osoby. Redukujemy świat do mitów, upośledzając nasze rozumowanie zbyt małą ilością wiarygodnych przesłanek. Właśnie na tej zasadzie oskarżano Brytyjczyków o skonstruowanie monstrualnego planu całkowitego zniewolenia Amerykanów czy Żydów o zawarty w Protokołach mędrców Syjonu plan podboju świata.

Ten mechanizm poszukiwania przez nas wzorów postępowania, próby znalezienia powtarzalności przyczyn i powiązanych z nimi skutków oraz wytłumaczalności procesów to szczytowa zdobycz ewolucji. Jednak intuicja zbudowana na podstawie codziennego obcowania z innymi jednostkami często błędnie podpowiada nam, że całe ogromne i skomplikowane sieci-społeczności również charakteryzują się ludzkimi cechami.

Największy wynalazek ludzkości potrafi zwieść nas na manowce

Oświecenie nie jest jedyną przyczyną powstawania i popularności teorii spiskowych. Ogromną rolę odgrywa charakterystyka naszego mózgu i liczne błędy poznawcze. Elementem, który pozwolił teoriom spiskowym osiągnąć niespotykaną do tej pory skalę oddziaływania są oczywiście czasopisma, gazety, a szczególnie telewizja i internet. Pomocna jest również kultura popularna: mity superbohaterów walczących z systemem, a także znające się na wszystkim gwiazdy telewizji śniadaniowej, doradzające tak w sprawach wychowania, jak i szczepień oraz diety.

Mechanizm tworzenia teorii spiskowych jest wielowątkowy i skomplikowany, podobnie zresztą jak mechanizmy rządzące kierunkiem rozwoju społeczeństw. To szalenie ironiczne, że szczytowe osiągnięcie ludzkości – aparat pozwalający zrozumieć działanie części świata – przyczynia się również do tworzenia spiskowych hipotez. Duch oświecenia poszukuje racjonalnych przyczyn wydarzeń i odrzuca przypadek jako końcowe wytłumaczenie. Nie jest to jednak narzędzie, które można wykorzystać w każdej sytuacji. Ponownie okazuje się, że nawet największe wynalazki, podparte zbyt wielką wiarą w ich nieomylność, potrafią czynić zło. Tak jak nawigacja GPS niektórych kierowców doprowadziła do wjechania do rzek i jezior, tak zbyt kurczowe trzymanie się ducha oświecenia w analizie skomplikowanych systemów społecznych prowadzi nas czasem na manowce.

Esej pochodzi z szóstego numeru elektronicznego czasopisma idei „Pressje”. Zachęcamy do bezpłatnego pobrania całego numeru w formatach PDF, EPUB lub MOBI. 

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.