Kraina nicości. III RP w literaturze
W skrócie
Doświadczenie tymczasowości. Utrata stabilnego normatywnego kośćca. Zawód Solidarnością i demonizacja polityki. Tęsknota za świadomym mieszczaństwem. Powrót romantyzmu, sarmatyzmu oraz prowincji. Literatura ostatnich 30 lat tworzy obraz, w którym z łatwością możemy się rozpoznać.
Maria Janion stwierdziła kiedyś, że w 1989 r. zakończył swoje istnienie paradygmat romantyczny w polskiej literaturze. Czy jakiś inny paradygmat go zastąpił?
Maria Janion nieco słabiej to określiła. Mówiła bowiem o zmierzchu paradygmatu romantycznego, mając na myśli ten szczególny romantyzm w wersji polskiej, dziewiętnastowiecznej – a więc takiej, która mówiła o jednostce w związku z historią. Romantyzm ten cechowało także doświadczenie zbiorowości narodowej: jednostka była widziana w silnym związku z narodem, z katolicyzmem, tradycją… Ten wzór pisania o literaturze był silnie obecny w literaturze lat 70. i 80. I w 1989 r. Janion mówi o zmierzchu tego paradygmatu na zasadzie pewnej tezy i zarazem hipotezy. Oto w nowej Polsce, w warunkach politycznej niepodległości, ten model romantycznego myślenia o literaturze i o człowieku zostanie zdezaktualizowany. To oczywiście wpisywało się jakoś w poczucie końca, czy też wyczerpania „starego”, które wówczas pojawiało się nie tylko w Polsce, że przypomnę tezy o końcu historii Francisa Fukuyamy.
Tezy Marii Janion od razu były kontestowane, chociażby z tego względu, że paradygmat romantyczny nie był zdaniem niektórych dominującym, a na pewno nie jedynym w nowoczesnej polskiej literaturze i kulturze. Myślę tu o nurtach antyromantycznym, szyderczym, a także o nurcie awangardowym. Do tego z biegiem lat okazywało się, że romantyzm ma dużą, rosnąca nawet żywotność.
Kilka lat temu sama Maria Janion na Kongresie Kultury ze zgrozą skonstatowała, że oto nagle odrodził się we współczesnej polskiej kulturze „upadły epigoński romantyzm” i wyznała nienawiść do polskiego mesjanizmu. A zatem jej przewidywania się nie sprawdziły! Tym niemniej po 1989 r. wykonywano gesty, które można nazwać antyromantycznymi – co dla niektórych wiązało się z próbami zastąpienia paradygmatu romantycznego nowoczesnym, ponowoczesnym, neo-oświeceniowym, czy mgliście określanym mianem europejskiego albo postępowego. We współczesnej polskiej kulturze chciano widzieć nowe wcielenie walki „oświeconych” z „ciemnogrodem”. Ale po 1989 r. pojawiła się próba wprowadzenia, czy może reaktywacji w naszej kulturze również innych paradygmatów. Myślę tu chociażby o sarmatyzmie czy poniekąd bliskim mu republikanizmie. W eseistyce, kulturze masowej, w pisarstwie, zwłaszcza w historycznym (choć nie tylko) próbowano ożywiać i rehabilitować wzorce już nie dziewiętnastowieczne, ale te, które wypracowała I RP. Sprawdzano, czy są naturalnym punktem odniesienia dla modelu myślenia o kulturze Polski odrodzonej po 1989 r.
Ostatecznie ten zmierzch paradygmatu romantycznego okazał się być pewnym złudzeniem, jak i zresztą sam „koniec historii”. W Polsce badacze podkreślają w tym kontekście chociażby znaczenie tragedii smoleńskiej, i tego, co działo się bezpośrednio po 10 kwietnia 2010 r. To wydarzenie pokazywało dobitnie, że wzorce myślenia romantycznego w szerokim znaczeniu kulturowym, ale także literackim, są mocno wpisane w kod kulturowy polskości. Po 10 kwietnia ten romantyzm w wersji dziewiętnastowiecznej, nawet mesjanistycznej, powraca, ożywa, zaczyna być aktualizowany, rekontekstualizowany, zwłaszcza w poezji. Kanonicznym przykładem są tomy Wojciecha Wencla, jak również twórczość eseistyczna i poetycka Jarosława Marka Rymkiewicza, która zresztą od początku była przykładem trwania wzorca romantycznego, dyskutowania z nim.
Dodać tu można też eseistykę Andrzeja Waśki i Przemysława Dakowicza, powstanie pisma „Kronos”, aktywność środowiska „Teologii Politycznej”. Dakowicz pięć lat temu w manifeście O literaturze polskiej w wieku dwudziestym pierwszym pisał o zaskakującej aktualności słów Mochnackiego, że „literatura jest wyciągnieniem na jaśnią myśli narodu”. Skończyła się już dawno temu ucieczka od narodowej historii, tak znamienna dla dekady lat 90. W prozie mamy Wacława Holewińskiego, Elżbietę Cherezińską, czy świetną powieść Nad Zbruczem Wiesława Helaka.
Paradygmat romantyczny cały czas jest więc obecny w literaturze trzydziestolecia, choć oczywiście z różnym natężeniem i w różnych formach. Równolegle funkcjonuje wspomniany paradygmat sarmacki. Jest też ten, który nazwałbym antyromantycznym, oświeceniowym. Pojawiły się także kontrwizje „romantyzmu innego”, o którym pisała kiedyś Agata Bielik-Robson, a więc bardziej egzystencjalnego, metafizycznego, skupionego na doświadczeniu jednostkowym. W polskiej tradycji jednak oba te wymiary romantyzmu pozostawały zawsze obecne i nie były sprzeczne. Wystarczy poczytać naszych Wieszczów.
Wyróżnił Pan również postawę dezertera, który nie wiąże się z żadnym ugrupowaniem, z żadną sprawą ani ideą, stale się buntuje.
Wydawało mi się wówczas – mowa o tekstach pisanych na początku lat 90. XX w. – że jest to postawa, ale też rodzaj gestu kulturowego, który w jakimś stopniu charakteryzował twórczość mojego pokolenia, a więc pisarzy kojarzonych ze środowiskiem „brulionu”, których nie tylko ja utożsamiałem wtedy z literaturą nowej Polski. Oczywiście był to też gest, który jakoś funkcjonuje w całej literaturze polskiej XX w., a więc odrzucenie etosu żołnierskiego, nakazującego pisarzowi widzieć się członkiem wspólnoty, stawać w jej obronie, czuć się z nią solidarnym, być nawet jej przywódcą. Twórcy wybierający gest „żołnierski” wyznają zwykle cnoty heroiczne, bliska im jest wzniosłość, powaga, nawet patos…
Postawa dezertera pojawiła się w twórczości wielu poetów „brulionu”, wiązała się z apologią etyki ostentacyjnie cywilnej, kontestatorskiej, krył się za nią gest ucieczki od wspólnoty narodowej, co nazywano wtedy za Jackiem Podsiadłą „odmową współudziału”. Myślę, że wiązało się to także z silnym wpływem na literaturę III RP Witolda Gombrowicza, największego może dezertera polskiej literatury, dezertera trochę nawet w sensie dosłownym, gdy pamiętać, że Gombrowicz odmówił wyjazdu z Argentyny, aby wziąć udział w walkach na froncie II wojny światowej i w przeciwieństwie do wielu rówieśników nie wziął udziału w wojnie polsko-bolszewickiej. „Dekował się” na tyłach, o czym pisze szczerze we Wspomnieniach polskich. Ale ważniejsze, że Gombrowicz był zwolennikiem dezercji literatury (nie zawsze słowo to rozumiem negatywnie) od jej zbiorowych obowiązków. Gombrowicz był wyznawcą literatury obowiązków prywatnych, i taka właśnie prywatność, cywilność jest charakterystyczna dla literatury po 1989 r. Było tak przynajmniej w jej fazie wczesnej, która zresztą bardzo często – stąd tezy Marii Janion – postrzegana była w kategoriach pewnej analogii wobec tego, co działo się w literaturze polskiej po 1918 r. Próbowano przymierzać te dwa doświadczenia, oczekiwano repetycji tego, co działo się po 1918 r. – gestów zrzucania płaszcza Konrada, buntu wobec tradycji romantycznej w stylu futurystycznym, skamandryckim czy boyowskim. To jednak aż tak mocno nie wybrzmiało i nie miało aż tak dużego znaczenia. Chyba dlatego, że gest antyromantyczny zdążył spowszednieć, przestał być już od dawna czymś świeżym, oryginalnym i to zarówno intelektualnie jak i estetycznie. Budowa Muzeum Powstania Warszawskiego, a później reakcje na katastrofę smoleńską, wskazywały też, że romantyzm znakomicie nadaje się do mówienia o współczesności.
Mówił Pan o ucieczce w prywatność, być może wiąże się to trochę ze schematem, który przed kilkunastu laty zaproponował krytyk Dariusz Kulesza. Zgodnie z tym schematem polską literaturę po 1989 roku można wpisać w trójkąt, którego podstawą byłaby proza opisująca doświadczenie prywatne, ramiona zaś stanowiłyby proza paradokumentalna oraz ta oparta na konwencji fantastycznej, baśniowej. Czy taki schemat się broni, a jeśli tak, to czy jest nadal aktualny?
Dyskutowałbym nad precyzją takiego ujęcia, bo kategoria prywatności jest kategorią raczej „merytoryczną”, podczas gdy kategorie baśniowości i paradokumentalności mają charakter estetyczny, „formalny”. O prywatności można więc mówić w kategoriach baśniowych czy paradokumentalnych. Jacek Dukaj opisał doświadczenie stanu wojennego w konwencji baśniowej, Dawid Bieńkowski w konwencji paradokumentalnej, a obaj też przyjęli perspektywę „prywatną”, w znaczeniu jednostkową. Poza tym zawsze mam obawy, że tego typu schematy coś pomijają, zwłaszcza teksty ważne, a wymykające się jednoznacznym ujęciom. Po trzecie, pewnie jak wielu z nas, mam dzisiaj pewne poczucie przytłoczenia skalą produkcji literackiej w ostatnich trzydziestu latach. To trzydziestolecie jawi się mi stale jak coś, co jest bogate, a zarazem chaotyczne, nieuporządkowane.
Na pewno jest tak, że po 1989 r. w pewnym momencie dominował nurt, który można określić baśniowym czy fantastycznym. W tym kontekście trzeba umieścić science-fiction wraz z antyutopiami, w który wpisuje się wczesna proza Rafała Ziemkiewicza czy do pewnego stopnia także Szczepana Twardocha. Konwencję realizmu magicznego wykorzystywała wówczas również Olga Tokarczuk. W przypadku tej ostatniej mówiono czasem o ucieczce od rzeczywistości, niechęci wobec zmierzenia się z tym, co tu i teraz. W warszawskim dzienniku „Życie” toczyła się ciekawa debata na temat „nowego świata nieprzedstawionego” w literaturze polskiej po roku 1989. Było w tym coś na rzeczy, choć fantaści w rodzaju Ziemkiewicza czy Dukaja, kreując swe futurystyczne wizje, w gruncie rzeczy wiele mówili o naszej współczesności, wyostrzając tylko w swoich futurystycznych wizjach pewne charakterystyczne i budzące niepokój jej cechy.
Z drugiej strony obecny był taki nurt, który można nazwać paradokumentalnym czy wręcz dokumentalnym. Stąd wielka kariera reportażu – tak po stronie piszących, jak i czytających. Co ciekawe, polski reportaż, który cieszy się powodzeniem po 1989 r., to bardzo często – szczególnie początkowo – reportaż sprawozdający podróże po świecie. Nie chciano iść w ślady Pruszyńskiego, który w 1937 r. wydał swoją Podróż po Polsce czy Mackiewicza, opisującego w tym samym mniej więcej czasie Bunt rojstów w Polsce kresowej. W latach 90. Polska nie interesuje jeszcze tak bardzo naszych reporterów, bardziej ich pociąga Afryka, Azja, Kaukaz.
Z drugiej strony, w ramach tego nurtu „paradokumentalnego” pojawiają się także utwory opowiadające o współczesnej Polsce. Mam na myśli dzieła nestorów polskiej literatury, takich jak Marek Nowakowski, Janusz Krasiński czy Kazimierz Orłoś. Tu można dodać również Bronisława Wildsteina, którego Dolina nicości wyraźnie zderza się z rzeczywistością, chce przełamać konwencję „świata nieprzedstawionego”. Człowiek nieprywatny, człowiek historyczny konfrontuje się tu z doświadczeniem cywilizacyjnym czy kulturowym.
Pierwsze lata II RP to okres gorących sporów pomiędzy pisarzami, z których wielu wcielało się w role publicystów. Toczono polemiki o Generała Barcza Kadena-Bandrowskiego, twórczość skamandrytów, o teorię Czystej Formy Witkacego i wiele innych zjawisk pojawiających się w przestrzeni literackiej. Porównał Pan niegdyś tę atmosferę do gwałtowności ringu bokserskiego, stwierdzając nieco żartobliwie, że w tym kontekście życie literackie III RP jawi się jako spokojny salon fitness.
II Rzeczpospolita i jej literatura były naturalnymi punktami odniesienia dla tego, co działo się po 1989 r. Analogia oczywista: Polska po okresie niewoli wkracza w niepodległość, coś się zaczyna budować od nowa. Stąd symboliczne gesty nawiązywania do międzywojnia w polityce, ale też w literaturze. Jan Błoński szukał po 1989 roku nowych skamandrytów, podobnie Krzysztof Koehler. Mnie z kolei uderzała spora różnica w temperaturze polemik literackich: przed II wojną pisarze toczyli gorące spory, które cechowała niekiedy nawet brutalność. Ówcześni literaci potrafili pisać o sobie nawzajem z bezceremonialnością, bywało, że te spory kończyły się pojedynkami. W tym kontekście atmosfera literacka III RP była apatyczna, senna i irytująco nawet spokojna. Polemik przypominających te z dwudziestolecia międzywojennego nie było, albo nie były one tak ostre i tak – to chyba najważniejsze – zasadnicze. Zdecydowanie nie na miarę jednak Plagiatowego charakteru przełomów literackich w Polsce albo Beniaminka Karola Irzykowskiego czy Choromaniaków Ignacego Fika. Oczywiście: po roku 1989 będą „mocne” teksty powstawać, przykładem Dziennik kwarantanny Tomasza Burka, ale nie wywołają one już takiego rezonansu.
Myślę, że stanowi to po części pokłosie lat 80., nawet PRL-u, kiedy to literatura była mocno zaangażowana i upolityczniona. Literatura po 1989 r. schodzi więc do szatni, odpoczywa, cieszy się świętym spokojem. Manifestuje prywatność, delektuje się wódką, papierosami, bólem zębów. Toczy hermetyczne gry z poezją amerykańską i filozofią francuską. Także instytucjonalnie jest to literatura słabsza i jakoś rozdrobniona. Wspominany Burek pisał nawet o literatura pomniejszonej.
Potem jednak będą miały miejsce polemiki chociażby wokół książek Jarosława Marka Rymkiewicza. Fronda wydała ich gruby tom – Spór o Rymkiewicza. Jednak to były już książki ogólnie podejmujące problematykę polskiej historii czy polskiego losu. Dzisiaj głośno mówi się o zaangażowanej poezji lewicowej, młodzi krytycy dowartościowują kategorię „polityczności”, więc na naszych oczach wahadło znów się przesuwa.
Chciałbym teraz zapytać o problem obrazu PRL-u w literaturze powstającej po 1989 r. Przemysław Czapliński wskazywał, że ukazanie się Madame pióra Antoniego Libery stanowi – jego zdaniem – domknięcie paradygmatu izolacyjnego. Zgodnie z nim, jeżeli człowiek chciał się w Polsce Ludowej realizować, to mógł to robić jedynie prywatnie, uciekając na przykład sztukę. Czapliński widział w tym obrazowaniu PRL-u promowanie postaw raczej zachowawczych niż wojowniczych. To odosobniona opinia?
Gdy idzie o Madame Libery, to sam autor protestuje przeciwko traktowaniu tej książki jako rozrachunku z PRL. Niedawno na łamach Toposu wyjaśniał, że tyleż tu jest PRL ważny, co samo zjawisko mitu i powstawania legendy. Tak czy owak powieść ta jest czytana jako opowieść o PRL, jedna zresztą z najbardziej sugestywnych opowieści, jaki napisano w III RP. Daleko jej do stylu rodem z filmów Barei. Libera nie idzie w stronę opisywania sytuacji komicznych, groteskowych, gdzie najbardziej bolesny jest brak papieru toaletowego i rozmaite, raczej śmieszne niż straszne, absurdy rzeczywistości. Tak jest w Spisie cudzołożnic Jerzego Pilcha. Ten nurt pisania o Polsce Ludowej miałby patrona w lżejszej twórczości Sławomira Mrożka. Drugi obraz to nurt nostalgiczny, gdzie występuje powrót do PRL-u jako czasu młodości, doświadczeń niekoniecznie jasnych, ale na pewno nie strasznych. W tym kontekście można przywołać przykładowo Białego kruka Andrzeja Stasiuka. Po trzecie, istnieje wreszcie nieco słabszy i spychany przez krytykę w cień nurt, w którym PRL jawi się jako więzienie, jako wspomniana przez Pana straszna machina. Tu wyraźne jest unikatowe doświadczenie totalitaryzmu, o którym wciąż nie wszystko powiedziano w kontekście polskim. W ten nurt wpisuje się przede wszystkim arcydzielny cykl powieści Janusza Krasińskiego, autobiograficznych, specyficznie paradokumentalnych. Krasiński opowiada o doświadczeniu młodego bohatera, Szymona Bolesty, ale Bolesta to właściwie on sam. Bolesta po powrocie do kraju jako siedemnastolatek w 1947 r. zostaje skazany na wieloletnią karę pozbawienia wolności jako domniemany szpieg amerykański, przebywa w komunistycznych więzieniach w latach 50. To więzienie jest mikrokosmosem PRL-u, odczuwanego później jako więzienie niewidzialne, w którym człowiek jest miażdżony, żyje w lęku, a także decyduje się na rozmaite kompromisy. Cykl Krasińskiego pokazywał inne oblicze PRL-u – to, które nie zawsze chciano widzieć, także jeżeli chodzi o krytykę.
Gdy mowa o PRL-u, trudno pominąć problem wizji „Solidarności” w literaturze III RP. Odnoszę wrażenie, że o ile stan wojenny jest już w niej jako tako rozpoznany, to sama epopeja Solidarności wciąż czeka na to, aby ktoś napisał o niej opowieść.
Tu się z Panem zgodzę, nie potrafiłbym w tym momencie przywołać takiego dzieła. Może wskazałbym tylko Czas niedokonany Bronisława Wildsteina, którego spory fragment opowiada o doświadczeniu Solidarności, albo na piękny wiersz Wojciecha Wencla Pani Cogito o Annie Walentynowicz. Ale faktem jest, że pisarze rzadko ten temat podejmowali w III RP. Warto zresztą pamiętać, że niedługo po 1989 roku głośna była sprzedaż legitymacji Solidarności przez Zbigniewa Bujaka na aukcji, którą zorganizowała żona gen. Kiszczaka. Ten sam Bujak wydał książkę „Przepraszam za Solidarność”. To pokazywało myślenie ówczesnych elit solidarnościowych o doświadczeniu, które jakby chciano unieważnić albo jakoś pomniejszyć. Potem dowiadywaliśmy się o różnych niejasnych, a czasem wręcz ciemnych faktach, chociażby z biografii Lecha Wałęsy. Być może to wszystko spowodowało, że nie powstało dzieło literackie, które ukształtowałoby zbiorowe wyobrażenie Polaków po 1989 r. o Solidarności. Nie zmienił tego nieudany, bo skłamany film Wajdy o Wałęsie.
Chciałbym przejść teraz do problematyki powieści politycznej, z którą zawsze wiążą się pewne dylematy. Wyraził je niegdyś Stefan Chwin, mówiąc: „Z ręką na sercu, kto z nas naprawdę chciałby przeczytać dzisiaj pasjonującą powieść o aferze korupcyjnej? Ja nie. (…) Kto chciałby przeczytać powieść o rozczarowaniach smutnego pokolenia »pampersów«? Ja nie. Kto chciałby przeczytać powieść o przewrocie nomenklaturowym? Ja nie. (…) Mnie interesuje rzeczywistość, a to, o czym mówię, to nie Rzeczywistość, tylko jej barwne i dokuczliwe akcesoria”. Te słowa można odczytywać jako ostrzeżenie przed popadnięciem tego typu literatury w publicystykę. Z drugiej strony wydaje się, że mimo tego niebezpieczeństwa nie można rezygnować z prób opowiedzenia o polityce, nawet tej, która rozgrywa się na naszych oczach.
Oczywiście rozumiem obawy przed literaturą polityczną, przed łatwą, szybką publicystycznością, zaangażowaniem, które ma charakter interwencyjny. W Polsce, zwłaszcza w przypadku takich autorów jak Stefan Chwin i innych z jego pokolenia, istotne jest doświadczenie PRL-u, zwłaszcza literatury socrealistycznej, gdzie tego rodzaju zaangażowanie i powierzchownie rozumiana polityczność przyniosły zatrute owoce. Tego rodzaju literatura szybko spoczęła w punktach sprzedaży makulatury.
Natomiast z drugiej strony jest też coś, co Tomasz Burek zaliczył do żywotnych tradycji polskiej literatury i jest to właśnie polityczność. Literatura polska od samego początku, co najmniej od Kochanowskiego i jego Pieśni o spustoszeniu Podola była przecież polityczna w tym znaczeniu, że komentowała los zbiorowości narodowej, utrwalała jej dzieje, angażowała się w krzepienie serc, próbując też wyciągnąć wnioski, nierzadko krytyczne, z tego co doświadczają współcześni. Chciała nawet organizować wyobraźnię narodową. Ta literatura przynosiła teksty ważne, dyskutowane, które często przetrwały próbę czasu. A zarazem tego rodzaju polityczność przynosiła nierzadko dzieła o trwałych walorach literackich. Była to literatura może nawet nie tyle polityczna, co obywatelska. Przywoływano ją zresztą jako pewien istotny i oczekiwany wzór także w III RP. Myślę np. o Przedwiośniu czy Generale Barczu. Były to dzieła, które w estetycznie oryginalny sposób komentowały współczesną politykę, dając czytelnikowi coś więcej niż znajdował w prasie. Pokazywały, że człowiek apolityczny jest pozbawiony ważkiego elementu swojej egzystencji – człowieczeństwo także realizuje się w polityce, rozumianej jako interakcja z ludźmi. Pamiętajmy, że grecki idiota to człowiek prywatny, wycofany do tego, co prywatne, a więc niepełny, upośledzony… Człowieczeństwo zyskuje się poprzez aktywność polityczną czy obywatelską. Zatem ten nurt polityczny w Polsce był po 1989 początkowo kontestowany, ale mimo to pojawiały się książki, które mówiły albo o polityce, albo były polityczne w tym znaczeniu, że pokazywały także niekiedy w sposób pośredni pewien nie tyle program partyjny, co wizję polityczną człowieka. Myślę tutaj właśnie o wspomnianych już Rymkiewiczu, Horubale, Ziemkiewiczu. Do pewnego stopnia, także tego rodzaju polityczność można odnaleźć w książkach Stefana Chwina, nie jako komentarz, ale pewną wizję, którą można opisywać w kategoriach np. konserwatyzmu, liberalizmu, czy w przypadku innych pisarzy – lewicowości.
Wspomniał Pan o Generale Barczu, w III RP powstała powieść, której niepokojące podobieństwo do dzieła Kadena niegdyś Pan podkreślał. Chodzi mi o Umoczonych Andrzeja Horubały; wskazywał Pan, że w obu tych książkach polityka jest ukazana nie jako starcie idei, a ludzi, polega ona na poszukiwaniu „haków” i wbijaniu noża w plecy. Konstatował Pan wówczas, że polityka jest ukazana u Horubały jako „szambo”. Czy jednak ta powieść stanowi wyraz przekonania, że inteligent powinien brzydzić się polityką?
Dzisiaj chyba trochę inaczej napisałbym o tej powieści. Nie akceptuję takiego ujmowania polityki, jakie prezentowane jest w granym właśnie w kinach filmie Patryka Vegi pod tytułem Polityka. To właśnie tam polityka pokazana jest jako szambo, jako coś, z czym przyzwoity człowiek nie powinien w ogóle mieć kontaktu. To jest wizja, która wydaje mi się dzisiaj banalna, oczywista, nieciekawa pod każdym względem. Wierzę, a nawet jestem przekonany, że polityka jest czymś więcej. W Umoczonych Horubała pisał o polityce w Polsce w ówczesnym momencie historycznym. Jeżeli zatem ukazywał politykę jako szambo, a zatem jako coś, co jest nieczyste, co grozi rozmaitymi niebezpieczeństwami, nie tylko natury higienicznej, ale i duchowej, to było to swego rodzaju ostrzeżenie. Dla wielu z nas III Rzeczpospolita była rozczarowaniem, i te powieści miały walor pokazania kulisów polskiej polityki w wymiarze jednostkowym, to było ciekawe ukazanie człowieka w polityce, tego co robi z człowiekiem polityka. Wcześniej, przed 1989 r., tego rodzaju doświadczeń, doświadczeń polityki rozumianej jako uczestniczenie w instytucjach wolnego państwa, mechanizmach demokracji – tych widocznych i niewidocznych – byliśmy pozbawieni z oczywistych przyczyn. Pisarze musieli znaleźć język, także wiedzę, jak to opisywać.
Z tym wiąże się chyba problem tego, co krytycy określają jako pustkę czy próżnię aksjologiczną, silnie akcentowaną w wielu powieściach powstałych w III RP. Reprezentatywne jest tu pisarstwo Wildsteina z jego Domem wybranych, Warunek Eustachego Rylskiego czy Chwina jako autora Złotego Pelikana. Można tu dodać również kolejną powieść Horubały, Przesilenie, której akcja rozgrywa się w świecie mediów. Wreszcie twórczość Jarosława Marka Rymkiewicza, ubolewającego nad tym, że nowa Polska budowana jest na fundamentach materialnych, a nie duchowych. Z czego wynika to poczucie pustki? Czy jest to odbicie kryzysu wartości na Zachodzie, czy też może wyraz rozczarowania życiem duchowym III RP?
Wśród wymienionych książek Warunek dotyczy nie wprost III RP, bo jest to powieść, której akcja rozgrywa się podczas wojen napoleońskich, ale na pewno wyraża doświadczenie pustki, próżni, braku idei. Kiedyś też zestawiałem dwa tytuły: Dolina radości Chwina i Dolina nicości Wildsteina jako metafory, którymi można by opisywać obraz III RP w naszej literaturze. Jest taki wiersz Marcina Sendeckiego z 1989 r., pisany trochę z przymrużeniem oka, ale wyrażający nadzieję, że w wolnym państwie będziemy jeść ciastka, będą pochody, całości towarzyszyć miała taka atmosfera karnawału. Myślę, że literatura polska w dużej mierze wyrażała jednak wspomniane rozczarowanie nowym państwem. Mam na myśli także na przykład Marka Nowakowskiego, z jego wstrząsającą mikropowieścią Psie głowy, bardzo ciekawą prozę Wojciecha Chmielewskiego, także Masłowską z jej Wojną polsko-ruską. III RP to właściwie owa doliny nicości, kraj, w którym rozpływają się stabilne wartości, wkracza na scenę nowy typ człowieka – homo polonicus, groźny, drapieżny, bezwzględny, cyniczny.
Czy to obraz nie nazbyt katastroficzny? To jest także zadanie literatury, która ma ostrzegać przed tego rodzaju zagrożeniami. Pozostaje pytanie, czy jest to pustka będąca pokłosiem doświadczenia komunizmu? Czy ta dolina nicości to ciąg dalszy podróży do kresu nocy, w którą polska kultura wkracza w okresie komunizmu albo jeszcze wcześniej, w XX w., w wieku rewolucji? Z drugiej strony, pustka może też być związana z nowym wspaniałym światem, który starano się stworzyć po 1989 r. Zapewne każdą z tych książek łączy rodzaj rozczarowania, niepokoju, który wiąże się nową Polską. Zresztą to znów jest nieco analogiczne do prozy dwudziestolecia – jeżeli pamiętamy np. Bal w operze Tuwima, czy Wspólny pokój Uniłowskiego, to widzimy, że sporo jest tekstów, w których ukazane są wizje wręcz katastroficzne.
Te wątpliwości wokół pustki duchowej w jakimś stopniu znajdują chyba odbicie w obrazie miasta i mieszczan po 1989 r. W dziełach z gatunku powieści mieszczańskiej przedstawiano niegdyś głównie problemy społeczne, obecnie mamy do czynienia przede wszystkim z rozpoznawaniem kryzysu jednostki. Czy to oznacza również kryzys mieszczaństwa?
Rzeczywiście istnieje w polskiej literaturze nurt prozy mieszczańskiej czy nawet drobnomieszczańskiej. Wynika to trochę z tęsknoty polskich elit liberalnych do tego typu egzystencji. Niektórzy do dzisiaj uskarżają się na brak w Polsce mieszczaństwa jako świadomej warstwy społecznej. To tęsknota do warstwy będącej ostoją stabilności, zdrowego rozsądku, demokratycznych cnót, wyznającej ideologię ciepłej wody w kranie. I stąd też z nostalgii za świętym spokojem i za przeszłością, moim zdaniem, pojawiały się powieści mieszczańskie. W szczególności Stefan Chwin jest chyba dobrym przykładem tego nurtu. Kiedy Chwin napisał powieść Esther, Tomasz Burek bardzo mocno ją skrytykował jako nową Trędowatą, zarzucał tej powieści kiczowatość. I rzeczywiście w tym całym nurcie mieszczańskim było coś sztucznego, nieprawdziwego, może nawet podrabianego. To poczucie towarzyszyło mi przy lekturze innych książek tego typu, często mannowskich z ducha. Kariera powieści mieszczańskiej, a więc i miejskiej – przynajmniej na razie – skończyła się, dzisiaj od paru dobrych lat dominuje nurt wiejski. Jest to związane także z wkroczeniem na scenę trochę młodszego pokolenia, także z innymi doświadczeniami. Myślę o Andrzeju Muszyńskim, o Weronice Gogoli, czy o Gugułach Wioletty Grzegorzewskiej. Tam mamy raczej doświadczenie prowincji, wsi, rzeczywistej, często przefiltrowanej przez własne doświadczenie biograficzne. Jest to bardziej interesujące, a ponadto historycznie lepiej uchwytne. To zapewne wiąże się z tym, co Pan nazywa kryzysem formacji mieszczańskiej, której być może tak naprawdę nigdy nie było i być może długo nie będzie.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.
Maciej Urbanowski
Jan Woźniak