Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Michał Sutowski  19 grudnia 2019

Państwo dobrobytu? To nie luksus, to warunek rozwoju [KRYTYKA POLITYCZNA]

Michał Sutowski  19 grudnia 2019
przeczytanie zajmie 6 min

Wysokiej jakości praca w usługach publicznych wyznacza standardy dla reszty rynku pracy i daje wiarygodną nadzieję kariery zawodowej na masową skalę. Państwo doświadczone jako wehikuł wyższego standardu życia, kreator rynku dla innowacyjnego przemysłu i siatka zbiorowego bezpieczeństwa mogłoby ściągać wyższe daniny przy społecznej akceptacji. Wreszcie państwo dobrobytu może stworzyć bazę dla opowieści o inkluzyjnej wspólnocie. Nie widzę innej drogi przekonania Polaków z metropolii i z prowincji, oglądających TVN24 i TVP Info, głosujących na PiS, KO i Lewicę – że naprawdę jadą na tym samym wózku.

Państwo dobrobytu Piotr Kaszczyszyn z Klubu Jagiellońskiego trafnie definiuje jako „modernistyczny w swojej istocie projekt racjonalizacji kapitalizmu przemysłowego, uporządkowania świata oraz nadania mu stabilnej i przewidywalnej postaci”. I dodaje, niemniej słusznie, że w swej historycznej postaci „trójkąt państwo-pracodawcy-związki zawodowe, który organizował funkcjonowanie zachodniego welfare state, to tak naprawdę instytucjonalna forma wielkiej etycznej umowy społecznej, w której każda ze stron bierze na siebie odpowiedzialność za określony fragment rzeczywistości. Jednocześnie ta umowa miała charakter moralny – trudne negocjacje co do podziału uzyskiwanego dochodu, owoców pracy i wzrostu gospodarczego były rodzajem kiełznania ludzkich namiętności: pychy oraz chciwości”. To dobry punkt wyjścia do określenia, czym państwo dobrobytu mogłoby być dzisiaj w Polsce. I jakie państwo dobrobytu może być w obliczu wyzwań kapitalizmu półperyferii u progu trzeciej dekady XXI wieku.

Po pierwsze zatem, „kapitalizm przemysłowy” – w połowie XX wieku zorganizowany wokół fordowskiego modelu masowej produkcji i konsumpcji – dziś jest czymś głęboko nieoczywistym. Stało się tak choćby ze względu na ograniczoność zasobów planetarnych, automatyzację i rosnące koszty zewnętrzne, zwłaszcza środowiskowe.

Po drugie, „trójkąt państwo-pracodawcy-związki zawodowe” – ma nierówno przeskalowane boki. Pracodawcy relatywnie konsolidują się na potęgę i tracą lokalne zakotwiczenie. Zarabiają coraz więcej i zatrudniają coraz mniej. Państwa konkurują o inwestycje z sąsiadami i rynkiem aktywów nieprodukcyjnych. Gorset reguł fiskalnych jest dużo ściślejszy niż kiedyś. Instrumenty ochrony rynku i producentów – mikre, zwłaszcza dla mikrusów i średniaków. Wreszcie, gospodarka platformowa i inne formy uelastycznienia pracy w wielu aspektach przywracają standardy raczej z Ziemi obiecanej niż z zachodniej cywilizacji dobrobytu. Jednocześnie aktorami podmiotowości zbiorowej w coraz większym stopniu są ruchy społeczne, organizacje pozarządowe, wspólnoty i kampanie ad hoc, wreszcie świadome swej siły samorządy terytorialne.

Po trzecie, „wielka etyczna umowa społeczna oraz negocjacje podziału dochodu, owoców pracy i wzrostu gospodarczego”. Umowa ta tuż po wojnie na Zachodzie zakładała względnie równy układ zorganizowanych sił świata pracy i kapitału (nieaktualny, o czym powyżej), ale też duży poziom spójności (narodowej) wspólnoty. Podzielone klasowo czy rasowo społeczeństwa udawało się trochę uspójnić za sprawą doświadczenia wojny (ludzie różnych statusów w jednym okopie, opieka nad dziećmi wojennych uchodźców), lęku elit przed niepokojami na tle socjalnym, wreszcie za sprawą widma komunizmu zmaterializowanego w tysiącach czołgów i głowic nuklearnych na linii Łaby.

Niestety, postępująca dziś fragmentacja społeczna (terytorialna i symboliczna), brak uniwersalistycznych idei emancypacyjnych popartych siłą geopolityczną, potanienie technologii kontroli i nadzoru czy zanik realnego doświadczenia wspólnoty egzystencji usuwają solidarystycznym instytucjom grunt spod nóg. Nacjonalistyczna ideologia może być najwyżej protezą.

To tyle „warunków ogólnych”. A co z tymi konkretnymi, tu w Polsce? Po PRL zostały nam uprzedzenia względem socjalu (choć częstsze wśród elit niż zwykłych obywateli), sceptycyzm wobec sprawstwa biurokracji państwowej, poczucie obcości państwa, niedocenienie pracy domowej kobiet oraz wybiórcza opiekuńczość powiązana z produktywizmem (!), o czym najmocniej przekonują się osoby z niepełnosprawnościami.

A potem było transformacyjne trzydziestolecie. Desperackie gonienie Zachodu pod względem PKB i całkiem udane włączanie się w tamtejsze łańcuchy produkcji. Niestety, dokonane głównie dzięki taniej, acz nieźle wykształconej sile roboczej, bezpłatnej pracy opiekuńczej (kobiet), środkach unijnych i wybudowanej za PRL infrastrukturze (np. energetycznej). Na to wszystko nałożyły się rządy PiS.

Ja oceniam politykę tej partii – w perspektywie sześciu fundamentalnych zadań i cech zachodniego państwa opiekuńczego – bardziej sceptycznie niż Piotr Kaszczyszyn. Bo przecież niskie bezrobocie to pochodna raczej demografii i emigracji niż „idei pełnego zatrudnienia”. Faktyczna podwyżka płacy minimalnej teoretycznie pasowałaby do „powiązania wzrostu płac ze wzrostem wydajności pracy”, ale bez zakorzenienia w negocjacjach zbiorowych czy choćby wzmocnienia Państwowej Inspekcji Pracy to raczej fenomen doraźny, a nie trwały mechanizm polityczny. Z tezą, że „pozostałych trzech cech (rozbudowanego systemu usług publicznych, roli związków zawodowych i progresywnego opodatkowania) «dobra zmiana» póki co nie realizuje” mogę się tylko zgodzić. Z porządnego państwa opiekuńczego na wzór zachodni zostaje zatem „istnienie pozapłacowych świadczeń gwarantowanych przez państwo”, czyli powszechna Rodzina 500+. Wynik: jeden na sześć.

Stąd przychodzimy. A dokąd powinniśmy zmierzać? Właśnie w stronę usług publicznych. I wcale nie dlatego, że to takie socjaldemokratyczne.

Przede wszystkim bowiem musimy przyjąć – i przekonać do tego Polaków, że państwo dobrobytu to nie tylko instrument dzielenia dochodu, ale także warunek jego wytwarzania. Instrument kreowania wartości, a nie wór bez dna, który zużywa to, co wypracowali inni.

I nie chodzi o współczesnego karbowego (tzw. workfare state), który kijem popędzi nierobów do produktywnych zadań.

Weźmy takie z brzegu przykłady: jeśli chcemy, żeby w krajowych firmach było komu pracować, to dostępny transport publiczny na pozbawionej zatrudnienia prowincji wyjątkowo temu sprzyja. A raczej sprzyjałby, gdyby komunikację zbiorową uznać za nieodzowny element włączenia wsi i małych miast w obieg gospodarczy i społeczny. W metropoliach byłaby ona czynnikiem poprawy jakości powietrza i ogólnego standardu życia. W całej Polsce – świetnym kołem zamachowym dla rozwoju krajowego (!) przemysłu ekologicznych środków transportu, które produkować umiemy, zupełnie inaczej niż samochody elektryczne.

Dalej, realnie dostępna, wysokiej jakości edukacja publiczna to priorytet oczywisty z punktu widzenia równości szans, budowania wspólnoty demokratycznej i cywilizowanych relacji międzyludzkich. Równocześnie to też przewaga konkurencyjna pozwalająca ściągać inwestycje efektywne rozwojowo i organizować produkcję o wysokiej wartości dodanej. Bo wykształceni pracownicy na drzewach nie rosną.

Powszechnie dostępna i skuteczna służba zdrowia to nie tyle wciąż rosnący – ze względu na starzenie się społeczeństwa – koszt, ile jedyna nadzieja na uczynienie życia milionów seniorów znośnym. Ale także szansa, by Polacy faktycznie byli w stanie i mieli ochotę pozostać aktywni (także zawodowo) dłużej, niż ustawa prezydenta Dudy przewiduje.

Wreszcie, wsparcie opiekunów i osób z niepełnosprawnościami to instrument włączenia ich do społeczeństwa. Wykluczenie z normalnego życia i obciążenie bezpłatną pracą ponad siły to dziś jeden z najgorszych przejawów dyskryminacji kobiet, horrendalna utrata potencjału talentów i pracy, wreszcie gruba nieprzyzwoitość.

Ale znów, nie chodzi tylko o odbiorców usług, ale ich wykonawców. Dobrze opłacona, wysokiej jakości praca w usługach publicznych kreuje niskoemisyjne PKB. Wyznacza standardy dla reszty rynku pracy i daje wiarygodną nadzieję kariery zawodowej na masową skalę.

Państwo doświadczone jako wehikuł wyższego standardu życia, kreator rynku dla innowacyjnego przemysłu i siatka zbiorowego bezpieczeństwa byłoby w stanie ściągnąć wyższe, niezbędne do utrzymania daniny przy względnej akceptacji społecznej.

Państwo usług publicznych może zatrzymać prywatyzację strategii życiowych i atomizację społeczną, ale też stworzyć bazę dla opowieści o inkluzyjnej wspólnocie. Nie widzę innej drogi przekonania Polaków z metropolii i z prowincji, oglądających TVN24 i TVP Info, głosujących na PiS, KO i Lewicę – że naprawdę jadą na tym samym wózku. Że mają sobie coś do zawdzięczenia, że od siebie nawzajem zależą. Że mają jakiś powód do dumy poza tym, że być może nas zabito kiedyś więcej niż myśmy sami zabili.

 

Artykuł powstał w ramach projektu „Spięcie” realizowanego przez: redakcję Klubu Jagiellońskiego – klubjagiellonski.pl, Magazyn Kontakt, Kulturę Liberalną, Krytykę Polityczną i Nową Konfederację. Wszystkie teksty powstałe w ramach projektu znaleźć można tutaj. Inicjatywa wspierana jest przez Fundusz Obywatelski zarządzany przez Fundację dla Polski.