Transformacja ustrojowa była mieszanką radykalizmu i ostrożności. Recenzja książki Antoniego Dudka „Od Mazowieckiego do Suchockiej”
W skrócie
Transformacja ustrojowa, której symboliczną datą są wybory 4 czerwca 1989 r., budzi emocje z powodu samej nazwy. Oto po półwieczu braku suwerenności zachodzi proces, którego nie nazywa się odzyskaniem niepodległości, lecz przejściem z jednego ustroju polityczno-gospodarczego do innego. Na tę płynnie zdefiniowaną rzeczywistość nakładał się proces bardzo drastycznych reform, które miały na celu uzdrowienie fatalnej sytuacji ekonomicznej w kraju oraz zbudowanie podstaw gospodarki rynkowej. Były to czasy przejścia, w których dopiero coś się budowało, a wszyscy starali się na tym zyskać, nie zawsze uczciwie. Z tego powodu był to też okres, który stwarzał możliwości popełnienia niezliczonej liczby błędów.
Oczami decydentów
Antoni Dudek buduje opowieść o pierwszych niekomunistycznych rządach, których działalność przypada na lata 1989-1993, przede wszystkim na podstawie świadectw głównych aktorów tamtego czasu. Wypowiedzi pamiętnikarskie polityków i archiwalne zapisy posiedzeń Rady Ministrów – to właśnie dzięki tym źródłom odsłania się przed czytelnikiem cały proces podejmowania decyzji. Autor umieszcza zebrane materiały w ogólnym kontekście wydarzeń, tworząc kompletny obraz tego, co działo się od wyborów 4 czerwca do końca urzędowania gabinetu Hanny Suchockiej.
Pytań do epoki wciąż jest wiele. Czy można było szybciej wyprowadzić z Polski Armię Czerwoną? Czy plan Balcerowicza i słynna terapia szokowa były jedynymi opcjami na stole? Czy można było przeprowadzić rzetelną weryfikację służb, zwłaszcza służb specjalnych? Czy wreszcie za prawdziwą można uznać legendę powstałą wokół rządu premiera Olszewskiego, który miał upaść z powodu spisku postkomunistów i tajemnych współpracowników SB? W perspektywie dzisiejszych sporów odpowiedź na każde z tych pytań jest argumentem na rzecz historycznej słuszności jednej lub drugiej strony sporu politycznego. Z jednej strony to zrozumiałe, ponieważ każde pytanie o pierwsze lata po 1989 r. dotyczy w gruncie rzeczy tego, dlaczego obecna sytuacja przybrała taki, a nie inny kształt. Z drugiej strony jednak dyskusja polityczna w żadnym wypadku nie ułatwia ustalenia, jak było naprawdę.
Pierwszy niekomunistyczny rząd
Rząd Tadeusza Mazowieckiego został zaprzysiężony 12 września 1989 r. Jego skład budził, i budzi nadal, spory, ponieważ był to rząd tylko w części złożony z polityków obozu solidarnościowego. Wielu ministrów pochodziło ze sprzymierzonych z PZPR-em ugrupowań, jak chociażby minister sprawiedliwości, Aleksander Bentkowski z UD, czy minister zdrowia i opieki społecznej, Andrzej Kosiniak-Kamysz z ZSL (późniejszego PSL). Jednak żadna inna nominacja nie budziła takich emocji, jak mianowanie gen. Czesława Kiszczaka ministrem spraw wewnętrznych lub gen. Floriana Siwickiego ministrem obrony narodowej. Przyczyną takiej sytuacji nie była wcale siła polityczna komunistów, lecz ocena sytuacji dokonana przez samego Mazowieckiego, który w swojej osławionej ostrożności uważał, że ludzie z „Solidarności” nie będą w stanie kontrolować milicji, służb oraz wojska. Premier sądził, że istnieje ryzyko buntu mundurowych przeciwko nowej władzy i tylko obsadzenie w MSW oraz MON komunistycznych generałów zapewni ich lojalność. Mazowiecki zdawał się zupełnie pomijać fakt, że PZPR przegrało z kretesem wybory czerwcowe również w okręgach zamkniętych, w których swoje głosy oddawali wojskowi oraz milicjanci. Trudno więc mówić o realnej groźbie buntu mundurowych przeciwko solidarnościowemu rządowi. Choć z dzisiejszej perspektywy łatwo powiedzieć, że był to błąd, nie można przecież pominąć tego, że ostrożność premiera i jego niechęć do zagrywek ryzykownych zostały znacznie spotęgowane doświadczeniem stanu wojennego, który przestał obowiązywać zaledwie sześć lat przed powołaniem Mazowieckiego na stanowisko szefa rządu. Premier pamiętał, że jeszcze nie tak dawno rozmach działań i duży entuzjazm, które towarzyszyły karnawałowi „Solidarności”, skończyły się szybko i smutno w przeciągu zaledwie jednej grudniowej nocy. Mazowiecki już jako premier wiedział, że szanse są ogromne, ale też bardzo dużo jest do stracenia. Jeśli popełniał błędy to właśnie dlatego, że nie chciał tych szans zaprzepaścić.
Niemcy, Rosja i kwestia ostrożności
Nie wszyscy ministrowie pierwszego niekomunistycznego rządu byli aż tak kontrowersyjni, jak Siwicki czy Kiszczak. Nie wszyscy też piastowali swoje funkcje jedynie przez czas urzędowania konkretnego premiera, czyli średnio przez rok. Przykładem takiej osoby był prof. Krzysztof Skubiszewski, który pozostał szefem Ministerstwa Spraw Zagranicznych aż do roku 1993. Z tego powodu to właśnie on był jednym z głównych autorów polityki zagranicznej pierwszego czterolecia III RP, której głównymi wyzwaniami były niepewna postawa Związku Sowieckiego oraz kwestia zabezpieczenia granicy polsko-niemieckiej na Odrze i Nysie Łużyckiej. Patrząc na rzecz z perspektywy ogólnej, trzeba powiedzieć, że polityka zagraniczna rządu Mazowieckiego okazała się sukcesem, ponieważ zrealizowano wszystkie cele strategiczne. Nie można powiedzieć tego samego o sposobie osiągania tych celów, które można było dopiąć znacznie szybciej, gdyby tylko rząd zdecydował się działać bardziej stanowczo.
Oba problemy, tj. obecność Armii Czerwonej oraz granicy z Niemcami, Mazowiecki powiązał ze sobą, co najdobitniej wyrażają słowa premiera, w których poleca on polskim dyplomatom tłumaczenie we wszystkich zainteresowanych sprawą stolicach, że „pobyt wojsk radzieckich w Polsce w odróżnieniu od Węgier i Czechosłowacji ma inny charakter – jest funkcją stacjonowania tychże wojsk w NRD, gdzie przebywają na mocy decyzji alianckich” (A. Dudek, s. 66).
Racją, na której wspierał się pogląd Mazowieckiego, była obawa przed rewizjonizmem Niemiec, które wówczas wyraźnie parły ku zjednoczeniu. Była to jednak obawa próżna, a jeśli rząd Kohla zwlekał lub unikał jasnych deklaracji, czynił to przede wszystkim z powodu sytuacji wewnątrzpartyjnej oraz wewnątrzkrajowej. Co bardziej prawicowym wyborcom zgoda na granicę odrzańską mogłaby się nie spodobać, aczkolwiek niechęć nie była na tyle silna, żeby wymusić na rządzie niemieckim dążenie do rewizjonizmu.
Niemniej takie postawienie sprawy przez Mazowieckiego czyniło Armię Czerwoną gwarantem zachodniej granicy Polski. Jak bardzo paradoksalne było to stanowisko, widać jasno z przebiegu szczytu państw NATO oraz Układu Warszawskiego w Ottawie w 1990 r. Wówczas Edward Szewardnadze, minister spraw zagranicznych ZSRS, w rozmowie z Ambasadorem RP w Moskwie, Stanisławem Cioskiem. zadeklarował wprost, że Związek Sowiecki jest gotów wyprowadzić Armię Czerwoną z Polski. W odpowiedzi na to Mazowiecki odrzekł, że jeszcze za wcześnie, żeby rozpoczynać negocjacje w tej sprawie. Oczywiście powodem było zjednoczenie Niemiec i otwarta sprawa granicy na Odrze. Koniec końców, do rozmów z ZSRS w sprawie wojsk stacjonujących na nad Wisłą przystąpiono pod koniec kadencji rządu Mazowieckiego, czyli w grudniu 1990 r. Minęły jednak aż trzy lata, nim ostatni radziecki żołnierz wyjechał z Polski. Cel zatem osiągnięto, choć zapewne można to było zrobić lepiej.
Gospodarka w stanie agonalnym
W 1989 r. Polska była w gospodarczej zapaści. Zadłużenie zagraniczne wynosiło ponad 40 mld dolarów. W zakładach przemysłowych poziom zużycia maszyn wynosił 64%, do czego przyczyniła się zapaść inwestycyjna w końcu dekady lat 80. Tak pisze Antoni Dudek o kupowaniu zagranicznych licencji: „O ile w dekadzie lat 70. pozyskano ich ponad 400, to w okresie rządów gen. Jaruzelskiego zaledwie 26”. Zapaści w przemyśle oraz zapaści technologicznej towarzyszyła katastrofalna jakość towarów. „W 1988 r. Państwowa Inspekcja Handlowa zakwestionowała jako «niespełniające wymagań jakościowych» aż 57% zbadanej odzieży, 45% obuwia i 34% mebli. Podobnie negatywnie zweryfikowano ponad jedną czwartą produkowanego wtedy pieczywa”.
Wszystkie kolejne dane ekonomiczne tylko dopełniały obraz nędzy i rozpaczy, w jakim znajdowała się polska gospodarka. Na 100 mieszkańców przypadało zaledwie 8 telefonów. Inflacja szalała. Jej skumulowana wartość za sierpień, wrzesień i październik 1989 r. wyniosła 189%. W budżecie państwa nie było pieniędzy na najbardziej podstawowe wydatki.
Jesienią 1989 r. Jacek Kuroń, który w rządzie Mazowieckiego był ministrem pracy, powiedział 13 września do premiera: „Jeżeli ZUS w poniedziałek nie dostanie z budżetu dotacji, to zawiesi wypłatę emerytur i rent”. A co z oszczędnościami zwykłych Polaków? Ich też nie było. Rezerwy bankowe były puste. Po latach Leszek Balcerowicz, minister finansów w rządzie Mazowieckiego, wspominał, że musiał ukrywać informacje na ten temat, bo w przeciwnym wypadku wybuchłaby panika.
Terapia szokowa i koszty społeczne
Pierwszym krokiem ówczesnej ekipy było zahamowanie inflacji. Uznawano wówczas za oczywiste, że nie da się przeprowadzić operacji antyinflacyjnej bez ponoszenia kosztów społecznych. Kwestią otwartą pozostawała jednak skala tych kosztów, ale na to pytanie nikt wówczas nie był w stanie znaleźć odpowiedzi. Okazało się później, że koszty były ogromne. Balcerowicz postanowił bowiem, że ze wszystkich dostępnych metod uzdrowienia gospodarki wybierze tę najbardziej radykalną. Sformułowany przez niego program, zwany od nazwiska wicepremiera i ministra finansów programem Balcerowicza, wszedł w życie 1 stycznia 1990 r. Dzięki niemu niewydolna gospodarka realnego socjalizmu w trybie ekspresowym zmieniła swoje ramy prawne i stała się gospodarką wolnorynkową. Balcerowicz uważał, że tempo i radykalizm posunięć są konieczne ze względu na sytuację. Ci jednak, którzy tych zmian doświadczali na własnej skórze, mogli mieć nieco odmienne zdanie. Bez wątpienia to, co wówczas zrobiono, słusznie zostało nazwane terapią szokową.
Na początku swojego urzędowania Balcerowicz wziął na cel doraźne ograniczenie skali deficytu budżetowego. W związku z tym zwiększono stopy procentowe w 25 działających wówczas bankach (wszystkie były państwowe), zaprzestano dotacji do cen artykułów (m.in. mięsa i chleba), ograniczono zakres indeksacji płac, podniesiono ceny alkoholu (o 125%), prądu (o 150%) i paliw (o 60% we wrześniu i o 50% w listopadzie 1989). Mimo to budżet roku 1989 zamknięto z deficytem na poziomie 3,6 biliona złotych, a 11% wszystkich wydatków pokryto drukiem pustego pieniądza.
Wszystkie te posunięcia były jednak obliczone na tu i teraz. Właściwy program Balcerowicza miał trzy założenia: 1) reformę finansów państwa i odzyskanie równowagi budżetowej; 2) wprowadzenie mechanizmów rynkowych; 3) zmianę struktury własnościowej gospodarki. Narzędziami, dzięki którym te cele miano zrealizować, były zniesienie automatycznej indeksacji płac, zahamowanie ich wzrostu dzięki wprowadzeniu słynnego podatku zwanego popiwkiem, podwyżka cen pozostających pod kontrolą rządu (np. węgiel, energia, bilety PKP i PKS etc.), nawet o 400%. Dalej, uwolniono ceny, wprowadzono prawną możliwość przeprowadzenia procedury upadłościowej przedsiębiorstwa, urealniono oprocentowanie kredytów, zakazano finansowania deficytu budżetowego przez bank centralny oraz wprowadzono wewnętrzną wymienialność złotówki. Usztywniono także kurs złotego względem dolara, który kosztował 9,5 tys. PLN za 1 USD.
Wytyczony kierunek zmian uznać należy za zdecydowanie liberalny, jednak było to spowodowane nie tylko osobistymi przekonaniami Balcerowicza lub odziedziczonym po poprzednim ustroju zniechęceniem do udziału państwa w gospodarce. Trzeba pamiętać, że Polska była bankrutem uzależnionym od pomocy zagranicznej. Konsekwencja w przeprowadzeniu reform gospodarczych, w szczególności w walce z hiperinflacją, stanowiła konieczny warunek uzyskiwania dalszej pomocy od MFW. Osobistym wkładem Leszka Balcerowicza do kształtu przemian gospodarczych było wybranie jego konkretnej wersji, która przybrała ostatecznie postać pakietu reform wdrażanych od 1 stycznia 1990. Była to bowiem wersja najbardziej radykalniejsza z możliwych. O ile w trakcie debaty sejmowej nikt nie kwestionował zasadniczego kierunku reform, o tyle dopytywano o precyzyjne szacunki kosztów społecznych oraz politykę osłonową. Tego natomiast nie wiedział nikt.
W pędzie do wolnego rynku zapominano też o przygotowaniu bardziej szczegółowych planów dla wybranych sektorów gospodarki. Przykładem są tutaj Państwowe Gospodarstwa Rolne, które po prostu wpuszczono prawie z dnia na dzień w mechanizmy kapitalistycznej konkurencji. Oznaczało to w praktyce zgodę na ich dewastację i wystawienie mieszkańców tych obszarów na najmocniejsze doświadczenie negatywnych skutków nowej polityki gospodarczej.
Nie sposób także nie wspomnieć o wszystkich ciemnych stronach transformacji gospodarczej. Głównym orężem krytyków pierwszej fazy prywatyzacji był zarzut, że potęguje ona proces tzw. uwłaszczenia nomenklatury. Na przykład w kwietniu 1989 r. dyrektor Kozienieckiej Fabryki Mebli wydzierżawił spółce „Furnel”, w której również był dyrektorem, „cały potencjał zakładu za czynsz równy kosztom amortyzacji środków trwałych, powiększony o zaledwie 10%”. W innym wypadku premier Bielecki, gdy wizytował znajdujące się w katastrofalnym stanie zakłady Ursus, ku własnemu zdziwieniu odkrył, że bank, który bezkrytycznie finansował rosnący deficyt przedsiębiorstwa, miał w swoich władzach Zbigniewa Szałajdę – wicepremiera w rządach Jaruzelskiego i Messnera. Nie były to bynajmniej odosobnione przypadki. Ogólna liczba spółek nomenklaturowych na początku 1990 r. – taką liczbę podała Prokuratura Generalna – wynosiła 1593. Te szacunki nie obejmowały jednak firm, w których udziały posiadali członkowie rodzin osób należących do nomenklatury PZPR. „Ponieważ w końcu 1989 roku istniało blisko 3,5 tysiąca spółek z udziałem przedsiębiorstw państwowych, to właśnie tę wielkość można uznać za górną granicę ich liczby” – napisał Dudek.
Z polityką ekonomiczną pierwszego czterolecia jest podobnie jak z polityką zagraniczną rządu Mazowieckiego. Osiągnięto główne cele. Rynek się ustabilizował, wprowadzono mechanizmy rynkowe, zdławiono inflacje, a od 1992 r. Polska notuje nieprzerwany wzrost gospodarczy. Jednak szczegóły planu Balcerowicza otwierają całą przestrzeń wątpliwości, którą najlepiej wyrazić słowami premiera Mazowieckiego: „Gdybym wiedział, że bezrobocie wzrośnie do 19%, długo bym się zastanawiał nad decyzjami o transformacji gospodarczej”.
Wymiana kadr
6 kwietnia 1990 r. Sejm uchwalił wyraźną większością głosów trzy ustawy: o Policji, o Urzędzie Ochrony Państwa i o Urzędzie Ministra Spraw Wewnętrznych. Na mocy tych ustaw Milicję Obywatelską przekształcono w Policję Państwową, a w miejsce likwidowanej Służby Bezpieczeństwa wspomniany Urząd Ochrony Państwa. Tyle opisu formalnego. Pozostawał do rozwiązania problem kadr i ich weryfikacji. Ktoś bowiem w nowo utworzonych organach musiał służyć. Wszystkich nie można było wyrzucić, ponieważ nie było wówczas ludzi, którymi można było zastąpić dotychczasowych milicjantów. Należało zatem przeprowadzić weryfikację.
Milicja Obywatelska nie została zweryfikowana w ogóle. Na mocy nowego prawa wszyscy milicjanci zostali automatycznie wcieleni do policji. W marcu 1990 r. ówczesny minister spraw wewnętrznych, Krzysztof Kozłowski, stwierdził, że nie widzi technicznej możliwości przeprowadzenia weryfikacji osiemdziesięciu kilku tysięcy policjantów. Jednak na przekór stwierdzeniu ministra Antoni Dudek zauważa, że przecież „dało się wyodrębnić konkretne, nie tak liczne przecież grupy – jak np. oficerów ZOMO – których funkcjonariusze byli w minionym okresie szczególnie zaangażowani w represjonowanie obywateli”. Innymi słowy żadnej wymiany kadr w milicji nie było. Ograniczono się do zmiany szyldu instytucji.
Inaczej było z funkcjonariuszami Służby Bezpieczeństwa. Każdy oficer, jeśli chciał służyć w policji, musiał przejść przez indywidualną weryfikację. 21 maja Rada Ministrów uchwaliła zasady przeprowadzenia tej procedury, którą miały się zająć trzy rodzaje komisji: wojewódzkie komisje kwalifikacyjne, Komisję Kwalifikacyjną do Spraw Kadr Centralnych (jako instancję odwoławczą), Centralną Komisję Kwalifikacyjną.
Ta ostatnia składała się z przewodniczącego, którym został szef UOP, czterech posłów, trzech przedstawicieli Politycznego Komitetu Doradczego oraz zastępca komendanta głównego Policji. Komisje miały zbadać, czy dany funkcjonariusz „wykonywał swoje obowiązki służbowe w sposób nienaruszający praw i godności innych osób” lub „nie wykorzystywał stanowiska służbowego do celów pozasłużbowych” i czy nie naruszył prawa. Przez tak zorganizowaną procedurę weryfikacji przeszło 60% z 14 tysięcy funkcjonariuszy, którzy pracowali w połowie 1989 r. Pozostali zrezygnowali lub – w wypadku przekroczenia 55 roku życia – zostali przeniesieni na emeryturę. Ostatecznie całkowita liczba negatywnie zweryfikowanych wynosiła 3,6 tys. Pozostali mogli kontynuować służę w policji lub UOP.
Cytowany przez Dudka Andrzej Milczanowski, szef wówczas nowo utworzonego Urzędu Ochrony Państwa, powiedział po latach: „Czy weryfikacja była rzetelna? Odpowiedź jest krótka: nie”. Tłumaczono ten fakt różnie m.in. przez brak czasu, konieczność ochrony państwa, dla której wydłużająca się weryfikacja byłaby zagrożeniem, gdyż zdezintegrowałaby służbę. Czy jednak proporcja „starych” do „nowych”, która wynosiła 9:1, wyszła UOP na dobre? O tym będzie można stwierdzić dopiero po latach, gdy badaczom zostaną udostępnione archiwa. Natomiast już teraz można z pewnością stwierdzić, że przez komisje weryfikacyjne przechodzili ludzie, którzy ze względu na swoją przeszłość w żadnym wypadku nie powinni się byli znaleźć w służbach specjalnych III RP.
Legenda rządu Olszewskiego
Rząd premiera Jana Olszewskiego został odwołany 4 czerwca 1992 r. Przyspieszone procedowanie wniosku prezydenta Wałęsy o dymisję rządu oraz klimat polityczny, który wywołała uchwała lustracyjna z 28 kwietnia, wytworzyły legendę tego gabinetu. Upadł on z powodu spisku postkomunistów i agentów, obawiających się lustracji. Do jej powstania dołożył się także sam premier Olszewski, który w podniosłym przemówieniu w Sejmie sprawę lustracji i dekomunizacji wysunął na pierwszy plan. Wyraził też nadzieję, że „gdy to się wszystko wreszcie skończy, będzie normalnie mógł wyjść na ulice tego miasta i popatrzeć ludziom w oczy”.
Rzeczywistość tamtych dni była jednak bardziej złożona, niż chce tego mitologia jednej lub drugiej strony konfliktu politycznego. Rząd Olszewskiego, który został powołany na stanowisko 23 grudnia 1991, był rządem mniejszościowym. W wyniku wyborów z 27 października Sejm był bowiem bardzo rozdrobniony. Jak pisze Dudek: „Przyprawiającą o ból głowy listę 24 formacji, które znalazły się w Sejmie I kadencji, uzupełniało 14 innych ugrupowań, posiadających mniej niż 10 posłów, z czego 7 było reprezentowanych przez zaledwie jednego parlamentarzystę”. Mimo tych niesprzyjających warunków oraz niechętnego nastawienia Wałęsy udało się stworzyć rząd, w skład którego weszli przedstawiciele czterech partii (Porozumienie Centrum – 4, Zjednoczenie Chrześcijańsko- Narodowe – 3, Polskie Stronnictwo Ludowe – , Porozumienie Ludowe – 2 oraz Partia Chrześcijańskich demokratów – 1), które łącznie dysponowały w Sejmie 114 mandatami. Wynika z tego, że dalsze trwanie rządu było uzależnione od poparcia pozostałych ugrupowań znajdujących się w Sejmie lub od poszerzenia koalicji o jedną z większych partii. Rozmowy w tej ostatniej sprawie, zakończone ostatecznie fiaskiem, trwały przez większą część sześciomiesięcznej kadencji Olszewskiego.
Nie wolno także zapominać o ówczesnej pozycji urzędu prezydenta, który w świetle prawa miał znacznie większe kompetencje niż obecnie. Lech Wałęsa zaś nie zamierzał z tych szerokich prerogatyw rezygnować i dlatego często dochodziło do konfliktów pomiędzy nim a rządem na tych polach, gdzie uprawnienia prezydenta i premiera przecinały się. Główną osią sporu było zarządzanie wojskiem, a przyczynkiem do jego wybuchu – decyzja ministra obrony Jana Parysa, który swojego własnego poprzednika, Piotra Kołodziejczyka, przeniósł w stan spoczynku. Tymczasem Kołodziejczyk miał poparcie prezydenta, który widział w nim kandydata na przyszłego Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych. Decyzja Parysa, którą ten podjął bez konsultacji z prezydentem, wywołała ostry spór, w który zaangażowany był również premier. Olszewski bronił swojego ministra, jednak Parys nie stronił od zachowań konfliktowych, co niezmiennie prowokowało Wałęsę.
To wszystko spowodowało, że rząd Olszewskiego prędzej czy później musiał upaść. Nie da się rządzić w warunkach jednoczesnego konfliktu z prezydentem oraz braku większości w Sejmie. Uchwała lustracyjna z 28 kwietnia 1992 tylko przyspieszyła to, co i tak wisiało w powietrzu od dłuższego czasu. Rząd odwołano podczas głosowania w nocy z 4 na 5 czerwca 1992 r. Za wnioskiem opowiedziało się 273 posłów, przeciwko zaledwie było 119, a od głosu wstrzymało się 33. „Wynik tego głosowania zestawiony chociażby z mającym miejsce kilka dni wcześniej wynikiem głosowania nad uchwałą lustracyjną jaskrawo pokazał, jak słabym zapleczem w parlamencie dysponował Olszewski i jak krótkowzroczna okazała się jego taktyka polegająca na unikaniu poszerzenia koalicji przy równoczesnej niezdolności do ułożenia sobie relacji z prezydentem”. W powyższych słowach Antoni Dudek podsumowuje tamto wydarzenie.
Jak wspomniałem wcześniej, paliwem napędowym dla legendy Olszewskiego był przyspieszony tryb, w jakim ten rząd odwoływano. Jednak polityczny kapitał na 4 czerwca 1992 był zyskiem późniejszym od wydarzeń tamtych dni. Dowodem na to był marny wynik, jaki Koalicja dla Rzeczpospolitej, ugrupowanie byłego premiera, uzyskała w wyborach we wrześniu 1993 r. Było to bowiem zaledwie 2,7%. Co więcej, osiągnięcia rządu Olszewskiego również nie dają uzasadnienia legendy, zgodnie z którą tajni współpracownicy SB odwołali najlepszy i najbardziej patriotyczny gabinet po 1989 r. Premier wyznaczył sobie i swoim ministrom trzy główne cele: otworzenie się na Zachód, głownie w obszarze polityki bezpieczeństwa, odejście od polityki gospodarczej dwóch poprzednich rządów oraz zdemaskowanie agentów komunistycznej bezpieki. Jednak w odniesieniu do każdego z tych celów trudno stwierdzić, że zostały one zrealizowane dzięki premierowi Olszewskiemu i jego ministrom. Owszem, istotnym sukcesem było uniemożliwienie powstania polsko-rosyjskich spółek w poradzieckich bazach wojskowych, ale to premier Bielecki jako pierwszy publicznie zaczął mówić o członkostwie Polski w NATO. Natomiast na temat korekty polityki gospodarczej dużo mówiono, ale niczego nie zdziałano. Podsumowując, rząd Olszewskiego był rządem bez zaplecza politycznego i bez istotnych osiągnięć. Był to po prostu gabinet, któremu w atmosferze paniki antylustracyjnej zgotowano odwołanie w sposób nader widowiskowy.
30 lat później
Książka Antoniego Dudka Od Mazowieckiego do Suchockiej stanowi naprawdę dobre i obszerne kompendium tamtych lat. Dzięki przyjętej metodzie prowadzenia narracji można świetnie wczuć się w proces decyzyjny i zobaczyć, jak trudne wybory politycy musieli podejmować. To zaś odsuwa chęć ferowania szybkich wyroków, które najczęściej albo opierają się na szczątkowej znajomości tego, co wtedy się działo, albo w ogóle bazują na legendzie i hasłach sformułowanych przez jedną stronę procesu politycznego.
W moim przekonaniu jedyną słabością książki Dudka są proporcje wywodu. Praca nosząca tytuł Od Mazowieckiego do Suchockiej jest w połowie poświęcona rządowi Mazowieckiego. Druga połowa dotycz pozostałych trzech rządów. Nie jest to jednak zarzut największy, ponieważ można częściowo usprawiedliwić taką konstrukcję książki skalą zmian i głębokością reform, które pierwszy niekomunistyczny rząd musiał przedsięwziąć. Trudno natomiast zrozumieć konstrukcję poszczególnych rozdziałów, jak np. drugiego – Między Gorbaczowem a Kohlem. Dudek prowadzi opowieść o polityce zagranicznej Mazowieckiego w taki sposób, że czytelnik może odnieść wrażenie zbędności wielu działań ówczesnego premiera lub popełnienia przez niego całego szeregu zaniechań. Pół żartem, pół serio można stwierdzić, że bohaterem rozdziału drugiego jest ostrożność Mazowieckiego. Jednak pod koniec rozdziału czytelnik otrzymuje podsumowanie, które w kilku akapitach określa politykę zagraniczną rządu jako sukces. O ile argument o tym, że zrealizowano wszystkie założone cele, jest przekonujący, o tyle sposób prowadzenia narracji bynajmniej do tego wniosku nie prowadzi. Podobnie skonstruowany jest rozdział 3 – Terapia szokowa, który poświęcony jest planowi Balcerowicza. Tutaj ponownie opis samego procesu decyzyjnego dominuje nad wnioskami z podsumowania. Powtórzenie w konkluzji argumentu o zbyt dużych kosztach społecznych reform gospodarczych jest dość ogólne. Jakie konkretnie błędy zostały popełnione, gdzie była realna szansa na lepsze rozwiązania – tych uwag po prostu brakuje.
Jak wspomniałem na początku, książka Antoniego Dudka przestawia wydarzenia oczami głównych aktorów. Jednak słowa i działania najważniejszych polityków lat 1989-1993 są odskocznią, która pozwala spojrzeć z uznaniem na głównego bohatera tamtych dni. Jest nim polskie społeczeństwo, któremu udało się przetrwać czas największej zapaści gospodarczej i pomimo ogromnych kosztów planu Balcerowicza doprowadzić do stanu dzisiejszego. Polskie PKB per capita wzrosło od 1989 do 2016 r. o 125%, a opowieści o 8 telefonach na 100 osób lub podatku od ponadnormatywnych wynagrodzeń mogą wywoływać już tylko śmiech lub wzbudzać pełną politowania nostalgię. Oczywiście, przypomnienie tego, że kiedyś żyło się gorzej, a dziś jest lepiej, nie może stanowić argumentu na rzecz samozadowolenia lub ograniczenia ambicji. Nim jednak najdzie nas ochota, by potępiać w czambuł całą rzeczywistość życia w Polsce, warto przypomnieć sobie przeszłość i zobaczyć, jaki dystans przebyliśmy. Warto też uświadomić sobie, że rola polityków ogranicza się do tworzenia przestrzeni dla zachowań ekonomicznych i politycznych obywateli, ale bez tych ostatnich nic nie zostałoby zbudowane. Książka Antoniego Dudka Od Mazowieckiego do Suchockiej pomaga przypomnieć sobie tę prawdę.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.