Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Techno-republikanizm

Świat nowych technologii stworzył trzy problemy współczesnego świata polityki. Pierwszy z nich stanowi ekonomia uwagi, która jest jednocześnie ekonomią ludzkiej mizerii. Drugi to znaczące uszczuplenie klasy średniej oraz wciąż rosnąca skala nierówności. Trzeci wynika z dwóch pierwszych i dotyczy bezpośrednio systemu politycznego: współczesność każe nam balansować na granicy takich zagrożeń, jak techno-anarchizm, cyber-autokratyzm oraz korpo-oligopol. Rzeczypospolitej grozi więc powtórka z Kamieńca Podolskiego, u murów którego zamiast Turków czają się bity. Nie wszystko jednak stracone. Dzięki technologii bowiem republikę można wymyślić od nowa.

Zanim przejdziemy do naszkicowania fundamentów programu pozytywnego, skupmy uwagę na diagnozie wyliczonych wyżej problemów.

I wyzwanie: ekonomia uwagi

Smażenie mózgu ma trzy etapy: zwabienie przed ekran, poznawanie upodobań użytkownika, a następnie pobieranie zysku dzięki reklamom, które idealnie odpowiadają preferencjom nieświadomego klienta. Kto smaży? Wszyscy. Google, Facebook, YouTube, Spotify, Instagram. Każdy z nas karmi te największe korporacje, przeglądając nawet 50 razy dziennie niekończące się ciągi obrazów i informacji. Serwisy internetowe zarabiają na możliwie najdłuższym zatrzymywaniu nas na stronie. Wielkie firmy umiejętnie wykorzystują biologiczne reakcje ludzkiego organizmu. Mechanizm jest podobny do sposobu działania kasyna. Wszystko opiera się na najbardziej rudymentarnym behawioryzmie. Oto przykład, który podaje Tristan Harris, były etyk designu (tak, istnieje taki zawód) w Google’u: nie bez przyczyny nasze smartfony są pstrokate jak maszyny do „jednorękiego bandyty”, a powiadomienia najczęściej oznaczane czerwonym kolorem. Czerwony w końcu od zawsze oznaczał dla człowieka zagrożenie, więc najsilniej przyciąga nasz wzrok. Tak jak kasyna, wygląd platform internetowych prowadzi do uzależnień. O ile jednak świątynie hazardu wywierają wpływ na stosunkowo niewielką grupę społeczną, tak technologia dotyka dziś każdego.

Według aktualnego stanu badań, posiadanie osobistych profili w mediach społecznościowych pomaga zapobiec poczuciu samotności. Jednak tylko krótkoterminowo. Długoterminowo ich używanie prowadzi do wzrostu stanów lękowych oraz depresji.

Nieustanne podłączenie do wartkiego prądu Sieci ma ogromny wpływ na naszą psychikę. Profesor Jean Twenge od ponad dwóch dekad bada młodych Amerykanów. Wzrost liczby problemów psychicznych w najmłodszym pokoleniu był czymś, czego badaczka nie obserwowała w przypadku starszych obywateli. Żadne czynniki nie miały odpowiedniej wagi statystycznej, żeby wytłumaczyć wzrost liczby zachorowań na depresję i prób samobójczych.Poza jednym: obecni nastolatkowie to pierwsza generacja będąca w stałej łączności z internetem poprzez smartfony. Na łamach „The Atlantic” Twenge napisała, że młode pokolenie „znajduje się na skraju największego kryzysu zdrowia psychicznego od dekad. (…)Znaczną część przyczyn tego pogorszenia można doszukiwać się w smartfonach” (Twenge, 2017).

Zarobek twórców czy platform jest wprost proporcjonalny do tego, jak długo będą w stanie utrzymać naszą uwagę. Jednak efektem ubocznym ich sposobu generowania zysków jest rosnący odsetek stanów lękowych oraz prawdopodobnie epidemia depresji. Skala tych zjawisk czyni z niewinnego zabiegania o atencję klientów poważny problem społeczno-polityczny. Oczywiście uzależnienie od smartfonów i portali społecznościowych nie stanowi jedynej przyczyny pogarszającego się zdrowia psychicznego młodych ludzi. Jednak trudno wyobrazić sobie zdrową republikę tworzoną przez obywateli, którzy spędzają dzień na kompulsywnym sięganiu do kieszeni po telefon, by samotnie konsumować niekończące się fast-foodowe treści. Nie tylko nasze państwa, ale przede wszystkim my, społeczeństwo, musimy zacząć reagować.

II wyzwanie: nierówność pochodną automatyzacji

Zarabianie na atencji obywateli to nie jedyny problem stworzony przez współczesną technologię. Druga połowa dwudziestego wieku zaczyna okres globalnego prosperity. Żeby uświadomić sobie skalę osiągnięć ludzkości w ostatnich paru dekadach, wystarczy przyjrzeć się statystykom. Dopiero w połowie lat 40. co najmniej połowa ludzkości potrafiła czytać i pisać. Dziś ten odsetek wynosi 86%. W połowie dwudziestego wieku około 20% noworodków nie dożywało wieku pięciu lat. Dziś to jedynie 4%. W 1950 roku niemal dwóch na troje ludzi żyło w ekstremalnym ubóstwie. W 2015 roku jedynie co dziesiąty człowiek.

Osiągnęliśmy niespotykaną skalę równości. To ogromny sukces kapitalizmu, ale era globalnej konwergencji właśnie dobiega końca. Przyczyn jest wiele. Technologia stanowi jedną z najważniejszych. Według badań Zsolta Darvasa nierówności dochodów malały w skali całego świata również w latach 1988-2015. Jednak gdy wyłączono z badania Indie i Chiny, wynik dla pozostałych 143 państw okazał się dokładnie przeciwny (Darvas 2019). Przestrzeń między bogatymi a biednymi w ostatnich dwóch dekadach się powiększała. Chociaż trudno zignorować dwa najbardziej ludne państwa świata, otrzymujemy wyraźny sygnał, że coś niedobrego zaczyna się dziać w skali światowej gospodarki: biedni wcale nie otrzymują „renty z zapóźnienia”, nie wykorzystują również taniej siły roboczej jako koła zamachowego rozwoju.

Paradoksalnie, wcale nie oznacza to, że bogate społeczeństwa stają się jeszcze bogatsze. Według Pew Research Centre (Pew Research Centre, 2018) od początku lat 70. amerykańska klasa średnia znacząco się zmniejszyła. Wówczas stanowiła 61% społeczeństwa, dziś – niewiele ponad połowę.

Kluczowe jest jednak to, że w ramach tych grup nastąpiła zmiana dochodów: bogatsi zarabiają więcej, podczas gdy średni i biedni zarabiają tyle, co na początku lat dwutysięcznych.

Jak to możliwe, że biedne kraje przestają gonić bogate, a jednocześnie, patrząc na strukturę wynagrodzeń tych drugich, klasa średnia nie wydaje się wzbogacać?

To wcale nie Chiny zabrały amerykańskie miejsca pracy w przemyśle, lecz automatyzacja i rozwój technologiczny. W samym USA w XXI w. na skutek globalizacji zniknęło około dwóch do dwóch i pół miliona miejsc pracy (Acemoglu, Autor, Dorn, Hanson, 2014). To około jednego do dwóch procent wszystkich miejsc pracy w Stanach, czyli zaskakująco mało. Badania pokazują, że o wiele istotniejszą rolę odegrała automatyzacja. Żeby nie być gołosłownym – dzięki wynalezieniu tzw. małego pieca hutniczego wykorzystującego łuk  elektryczny, przemysł stalowy w Stanach, mógł zmniejszyć zatrudnienie o 400 tysięcy osób, jednocześnie utrzymując dotychczasową skalę produkcji. Jedna technologiczna innowacja spowodowała, że pracę straciło ¾ ogółu zatrudnionych w tym sektorze! Przemysł ma się świetnie, produkuje coraz więcej, po prostu potrzebuje coraz mniej ludzi.

Cytując badaczy z Ball State University, Michaela J. Hicksa oraz Srikanta Devaraja: „Jeśli utrzymalibyśmy poziom produktywności z pierwszej dekady XXI wieku i zaaplikowali go doskali produkcji w drugiej dekadzie wieku, potrzebowalibyśmy 20,9 miliona pracowników w przemyśle. Tymczasem pracuje w nim obecnie 12.1 miliona”. Efekty? Do przewidzenia: dobre dochody przedsiębiorstw, zyski firm technologicznych, wysokie płace inżynierów i sprzedawców. Oraz bezrobocie szeregowych pracowników (Hicks, Devaraj, 2015).

Technologia, tak jak przemysł, rozpoczęła już także rewolucję w sektorze usług: sztuczną inteligencją. RPA to skrót nie tylko nazwy kraju, ale też branży nazywającej się Robotic Process Automation (ułomnie przetłumaczalne na: Robotyczna Automatyzacja Procesów). Tu jednak nie uświadczymy robotów przypominających przyjacielskiego, pobłyskującego złotem C-3PO. Robot w tej branży oznacza ledwie wirtualnego asystenta – kawałek komputerowego kodu, przejmujący powtarzalne i żmudne zadania od człowieka.

Co unikalnego jest w ich rozwiązaniu? Żeby stworzyć program wykonujący za nas część obowiązków możemy po prostu włączyć nagrywanie naszego pulpitu i normalnie pracować. Robot, obserwując nasz ekran, sam rozpozna kolejne powtarzalne kroki i zaproponuje ich wykonanie za nas.

Warto wspomnieć, że to także problem Polski. Staliśmy się centrum outsourcingowym Europy, czy nawet świata. Dziesięć procent mieszkańców Krakowa pracuje w centrach usług wspólnych lub outsourcingu procesów. Stanowią „backoffice” wielkich światowych firm. Automatyzacja ich pracy będzie jednym z najłatwiejszych zadań.

Procesy, które obsługują, zostały dobrze ustrukturyzowane i udokumentowane przed przenosinami do Polski, aby łatwo wdrożyć nowych pracowników w Europie Wschodniej i bez problemu włączyć w działanie ogromnych firm z wieloma biurami na całym świecie. Zadania, takie jak weryfikacja i budżetowanie faktur, są też w znacznej mierze powtarzalne. To dwa warunki, które sprawiają, że gdy tylko algorytm będzie dostępny za odpowiednią cenę, z łatwością uda się zastąpić ludzi.

Historycznie patrząc, rozwój technologii zawsze skutkował zwiększeniem liczby miejsc pracy, szczególnie w nowych zawodach – właśnie poprzez zwiększenie popytu. Niekoniecznie musimy się więc martwić tym, że na liniach produkcyjnych fabryk pracować musi mniej pracowników, bo zapewne powstaną inne miejsca pracy. Pytanie tylko, czy faktycznie stabilniejsze i lepiej płatne.

Automatyzacja wcale nie likwiduje najgorzej płatnych zawodów. Uderza w sam środek piramidy wynagrodzeń, uderza w klasę średnią.

Algorytmy, którymi dysponujemy, co do zasady świetnie radzą sobie w przewidywalnych, powtarzalnych przypadkach. Chociaż powoli uogólniają swoją funkcjonalność, do prawdziwej inteligencji jest im daleko. To właśnie zawody historycznie należące do klasy średniej są najbardziej powtarzalne, nie te u dołu drabiny płac. Nie jesteśmy – i nie będziemy – w stanie łatwo zautomatyzować opiekunki osób starszych, pracownika kuchni w  McDonalds, czy fizjoterapeuty. Za to z łatwością zastępujemy sporą część pracy dziennikarza informacyjnego czy księgowej. Republika jednak bez klasy średniej nie może istnieć.

III wyzwanie: cyber-autokracja, kryptoanarchizm, korpo-oligopol

Technologia rewolucjonizuje współczesną politykę, również w bardziej bezpośredni sposób. Wbrew opinii komentatorów, którzy intensywnie zamartwiają się stanem demokracji liberalnej, dojście do władzy środowisk innych niż spodziewane, nazywanych często „populistycznymi”, nie jest największą tragedią, jaka może się wydarzyć.

Groźniejszy jest fakt, że technologia pomaga wzrastać trzem różnym, i pozornie nie mającymze sobą nic wspólnego, trendom: nowoczesnej autokracji, kryptoanarchizmowi oraz korporacyjnemu oligopolowi.

Zacznijmy od cyfrowych dyktatur. Yuval Noah Harari w eseju Why technology favors tyranny twierdzi, że konflikt między dyktaturą a demokracją można opisać jako konflikt efektywności przetwarzania informacji. Dwudziestowieczne dyktatury nie wytrzymały konkurencji dlatego, że obieg informacji był kosztowny i nieefektywny. Stąd ich niska innowacyjność skutkująca zapóźnieniem technologicznym, stąd też ogromne koszty budowy aparatu kontroli społeczeństwa (Harari, 2018).

Internet oraz sztuczna inteligencja odwracają to równanie. Scentralizowana natura gromadzenia informacji w dyktaturze pozwala na dostęp do nieograniczonej ilości danych. Dokładnie to dzieje się w Chinach, gdzie poświęcono pojęcie prywatności danych na rzecz rozwoju algorytmów.

Państwo może z łatwością zgromadzić tak wiele poufnych informacji o obywatelu, że koszty kontroli całego społeczeństwa drastycznie maleją.

Zbieranie danych – lub skorzystanie z tego, że zbierają je prywatne firmy – jest o wiele tańsze niż utrzymywanie wielkiego aparatu bezpieczeństwa. To również skuteczniejsze od tradycyjnych form indoktrynacji, bo zapewnia wgląd we wszystkie działania człowieka. Od tego, jakie artykuły czyta użytkownik, jakich treści poszukuje, a wreszcie – z kim rozmawia i dokąd się przemieszcza. Co więcej, taką „opieką” można objąć nie tylko wybrane jednostki, ale całe społeczeństwo. Różnica kosztów miedzy śledzeniem danych na temat tysiąca osób a śledzeniem informacji o milionie nie jest istotna. W świecie cyfrowym bowiem koszty krańcowe są znikome.

Z drugiej strony grozi nam krypto-anarchizm, czyli doktryna radykalnej wolności jednostki uzyskiwanej dzięki nowym technologiom. To jedna z niewielu oryginalnych filozofii politycznych powstałych w ostatnich dekadach. Choć jej historia zaczyna się w mitycznej Dolinie Krzemowej lat 80., to dzisiaj jednym z najciekawszych zajmujących się nią ośrodków badawczych jest Instytut Kryptoanarchii w Pradze. Czescy kryptoanarchiści uważają, że technologia wkrótce umożliwi całkowicie zanonimizować komunikację między osobami (także osobami prawnymi), co kompletnie odwróci dzisiejszą wszechwładność polityki. Zdolność rządów do regulacji, zbierania podatków, kontroli interakcji rynkowych, zdolności do zachowania tajemnicy informacji, słowem cały obecny system polityczny, przestanie istnieć. Wydaje się, że przynajmniej część rodaków dzielnego wojaka Szwejka sądzi, iż wszystko zmierza w jedną stronę – techno-anarchii, wobec której republika stanie się jedynie sennym majakiem.

Takie opinie nie szokują w świecie, w którym przynajmniej od paru lat jesteśmy osłuchani z pojęciem kryptowalut. Cele są jednak zdecydowanie bardziej ambitne. Chodzi bowiem o stworzenie cyberprzestrzeni niepodlegającej żadnemu prawu narzuconemu z góry. Twórca manifestu kryptoanarchistów, Timothy May, pisał w 1993 r.: „Polityka nigdy nie dała nikomutrwałej wolności – i nigdy nie da”. Technologia miała w jego mniemaniu wreszcie ziścić to marzenie.

Należy to docenić. Grupa kryptoanarchistów dostrzegała niebezpieczeństwo w procesie zbierania o nas informacji przez państwa (sprawa Snowdena) lub firmy (Cambridge Analytica) dwadzieścia lat wcześniej, niż sami cokolwiek zauważyliśmy. Logika, którą się posługują, może stanowić użyteczny argument w walce o zagwarantowanie większej prywatności obywatelom współczesnych państw.

Kryptoanarchizm jednak, jak każdy rodzaj filozofii politycznej absolutyzującej wolność jednostki, odznacza się dużym stopniem naiwności. Człowiek żyjący w społeczeństwie, oprócz gwarantowanych przez system uprawnień, zawsze posiada jakieś obowiązki.

Negując tę prostą prawdę, usuwamy jednocześnie z pola namysłu jakąkolwiek refleksję nad reformą istniejącego status quo. Korzystanie wyłącznie z języka uprawnień implikuje traktowanie każdej formy działalności państwowej w kategoriach zbędnych ograniczeń i opresji.

Jest też trzecia strona tej skomplikowanej układanki – oligopol technologicznych gigantów. To akurat najszerzej znany wątek aktualnej debaty, więc przywołam go jedynie skrótowo na jednym przykładzie. Facebook, planując powołać niezależne eksperckie grono mające podejmować decyzje w sprawie usuwania konkretnych postów czy fanpage’y, w żartach nazwał to grono „sądem najwyższym”. Dowcip ten ma w sobie sporo prawdy: taka grupa stałaby się najwyższą instancją orzekania granic wolności wypowiedzi.

Facebook to jednocześnie firma, którą amerykański Kongres pyta o możliwość pomocy w pisaniu prawa regulującego nią samą. A dodatkowo imperium Marka Zuckerberga właśnie stworzyło własną kryptowalutę, mogącą wypierać waluty narodowe państw z niestabilnym systemem finansowym. Facebook znajduje się (i słusznie) w centrum społecznej uwagi, ale Google, Apple czy Amazon nie pozostają daleko z tyłu.

Znalezienie czwartej drogi będzie niezwykle trudne, ale żeby w ogóle zacząć, najpierw trzeba wyartykułować gorzką prawdę: tutaj nie ma czego bronić. Dogorywające dziś systemy polityczne powstawały na skutek założeń, które nie zdają technologicznego egzaminu. System trzeba postawić od początku.

Cyfrowy republikanizm

Zauważmy, że hazard, pragnienie maksymalizacji zysku, a także chęć podporządkowania jednostek przez władzę lub zniesienie władzy przez jednostki to – delikatnie mówiąc – zjawiska nienowe w naszej cywilizacji. Technologia nie tworzy zazwyczaj oryginalnych problemów, ona podnosi dotychczasowe problemy do niewyobrażalnej jeszcze niedawno skali. Jeśli ta generalizacja jest uprawniona, to technologiczna hipertrofia „cywilizacyjnych wirusów” wymaga nie tylko ustrojowej kreatywności, ale również nowoczesnych środków zaradczych.

Republikanizm jest tradycją intelektualną bardziej niż doktryną (Krasnodębski, 2010). A w niej miejsce znajdują takie wartości, jak: polityczna odpowiedzialność, wolność jako brak dominacji, postulat polityki moralnej, współrządzenie obywateli oraz praworządność. Dziś republika, właśnie w imię tych aksjologicznych fundamentów, musi odważnie wkroczyć w nieznane sobie rewiry. Nie zrobi tego jednak bez transparentności. Jeśli reguły są zaprzeczeniem jasności i prostoty oraz jeśli nie potrafimy nawet wyobrazić sobie, w jaki sposób nasze państwo podejmuje decyzje, to co innego niż technologia może nam w tym pomóc?

Biurokracji należy się solidny reset i budowa od zera, co byłoby gwarancją przejrzystego systemu korzystania z uprawnień i możliwie optymalnego modusu realizacji naszych obowiązków. Skoro przekazujemy tak wiele państwu, to musimy dysponować proporcjonalnym udziałem we władzy. Musimy wiedzieć, komu możemy zaufać.

Nie chcemy być manipulowani algorytmami bez swojej wiedzy. Swoimi umiejętnościami i doświadczeniem chcemy doradzać tym, których wybraliśmy. Musimy funkcjonować jako podmiot, a nie przedmiot prawa. Dlatego jednym z ważniejszych kwestii jest dziś zagwarantowanie uprawnienia do wyłączenia cyfrowego. To my decydujemy przecież, kiedy wchodzimy na agorę i stajemy się osobami publicznymi.

Jeśli w końcu technologia ma tendencję do generowania skrajności, to żądamy radykalnie przejrzystej sfery publicznej oraz radykalnie niedostępnej sfery prywatnej.

Ktoś mógłby zapytać: czy żądanie przez obywateli szeregu nowych uprawnień nie jest strategią charakterystyczną dla języka liberałów, a republikanizm stanowi tutaj wyłącznie bezużyteczny ozdobnik? Argument ten można łatwo odeprzeć. Tradycja republikańska klasycznie łączona jest z ideą rządu mieszanego zawierającego pierwiastek zarówno arystokratyczny i monarchiczny, jak i – równie istotny – element rządów ludu.

Trzeba zauważyć, że współczesna Polska od 30 lat rządzona jest przez oligarchiczne struktury partyjne, a także mniej lub bardziej podmiotowego prezydenta. W tej układance najmniej podmiotowości zagwarantowano obywatelom. Stąd próbę wyobrażenia sobie republiki przyszłości należy rozpocząć właśnie od najmniej reprezentowanego elementu naszej wspólnoty. To nie są postulaty wysuwane w imię wolności jednostki. Upodmiotowienie obywateli stanowi dziś w naszym kontekście działanie na rzecz wspólnego dobra oraz zrównoważenia systemu politycznego. Obywatel państwa polskiego w XXI w. jest podobny do chłopa żyjącego w republice szlacheckiej. Obaj są przedmiotem, a nie podmiotem polityki. Czas zatem rozpocząć proces ich emancypacji.

A teraz konkrety.

Podglądać polityka, nie obywatela.

Technologia sprawia, że śledzenie obywateli staje się banalnie proste i tanie. To oznacza również, że śledzenie administracyjnych decyzji, przedstawicieli społeczeństwa i całego aparatu państwowego jest tanie – i powinno być proste. Zamiast dawać państwu nieograniczony wgląd w nasze dusze, możemy zaglądnąć w tryby państwowej maszyny. Wszystko zależy od woli politycznej.

Postulat otwartości danych publicznych, czyli zanonimizowanych informacji zbieranych przez państwo, jest tutaj od dawna forsowanym punktem wyjścia. To jednak dopiero pierwszy krok w długim marszu zmian. Niemal absolutną transparentność możemy bowiem wprowadzić na takich płaszczyznach, jak: wydawanie pieniędzy publicznych przez państwo, tworzenie prawa czy wgląd do kalendarza spotkań naszych przedstawicieli.

Aby znaleźć jeden z lepszych na świecie wzorów transparentności procesów wydatkowania publicznych pieniędzy musimy zwrócić się w kierunku zupełnie nieoczywistym: na Wschód. Ukraińska platforma zamówień publicznych „ProZorro” (ukr. przejrzysty) zrodziła się w głowach dwójki pasjonatów po wydarzeniach na Majdanie w 2014 r. Celem projektu było ograniczenie korupcji, jednej z plag państwa ukraińskiego.

Od 2016 roku możemy uzyskać komplet informacji o wszystkich zamówieniach publicznych na Ukrainie. Zajmuje to dosłownie sekundę. W ten sposób jesteśmy w stanie sprawdzić ilość zawartych kontraktów, listę podmiotów biorących udział w przetargach, oferty konkretnych firm (ujawnianych po zakończeniu zgłoszeń), a także informacje, kto zorganizował przetarg.

To ogromny skok naprzód w kraju, w którym jeszcze w 2013 r. nikt nie był w stanie oficjalnie potwierdzić, że prezydent posiada kolekcję kilkudziesięciu oldtimerów i mieszka w pałacu ociekającym złotem.

Szacuje się, że „ProZorro” pozwoliło oszczędzić 1.4% ukraińskiego PKB. Trudno oczekiwać tak spektakularnych rezultatów w krajach o niższym stopniu korupcji. Jednak nawet dzieląc ten efekt przez dwa i odnosząc do polskich realiów, mówimy o kwocie kilkunastu miliardów złotych oszczędności.

Równie istotny co korzyści finansowe jest efekt społeczny: wzrost zaufania do państwa. W ciągu roku od wprowadzenia obowiązku używania „ProZorro” na Ukrainie odsetek firm, które były przekonane, że proces zamówień publicznych jest wypaczony przez korupcję spadł z 59% do 29%. Tymczasem w Polsce budowa platformy e-zamówień trwa już ponad dwa lata. W marcu odstąpiono od umowy na jego realizację, ale z najnowszych danych wynika, że w ciągu następnych trzech lat zwiększymy ilość e-zamówień z 30 do 60 tysięcy rocznie. Na Ukrainie w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy obsłużono elektronicznie niemal 1,5 miliona procesów.

Jeśli chcemy budować zaufanie do państwa, musimy wybebeszyć istniejącą administrację i realnie zbudować ją na nowo, wokół obywatela.

Należy dążyć do tego, aby w dowolnym momencie wszyscy mogli zobaczyć, jak państwo obchodzi się z naszymi prywatnymi danymi, na jakim etapie aktualnie znajdują się załatwiane przez niego sprawy oraz jak wydawane są pieniądze z naszych podatków.

Prawo musi powstawać w transparentny sposób. Każda zmiana w kolejnych wersjach procedowanej ustawy powinna być ogólnodostępna, autorzy poprawek podpisani pod swoją pracą, a każde spotkanie polityka lub pracownika jego biura rejestrowane w widocznych kalendarzach. Transparentny musi stać się również mechanizm procedowania spraw obywatela oraz wydawania ważkich dla niego decyzji. W przyszłości każdy powinien mieć dostęp do rejestru wykorzystania swoich danych personalnych. W ten sposób, jeżeli na przykład algorytmy lub pracownicy Urzędu Skarbowego postanowią rutynowo sprawdzić informację o konkretnej osobie, obywatel będzie miał tego świadomość.

Cyfrowe państwo powinno przestać opierać się na obecnej administracji oraz prawnym staniezastanym. To odwrócenie logiki działania możliwe będzie tylko w przypadku zupełnie nowego, rygorystycznego zarządzania. Pierwszym elementem tworzenia dowolnej cyfrowej e-usługi musi się stać rekrutacja grupy doradczej. W tym przypadku ekspertami powinni być obywatele mający z usługi korzystać, np. tworząc usługę rejestracji dzieci, doradczą grupę muszą stanowić młode matki i młodzi ojcowie. Proces budowy rozwiązania musi czerpać garściami z tego, jak buduje się startupy. Korzystając z metod podobnych do Agile i lean management, taki proces powinien rozpoczynać się od prototypowania, budowania kolejnych wersji w oparciu o ciągle otrzymywaną informację zwrotną od grupy doradczej. Potem, stopniowo (być może regionalnie) powinien zostać wprowadzony do grupy aktywnych odbiorców w celu kolejnych konsultacji. Co istotne jednak, kolejne wersje opracowywanej usługi muszą być wypuszczane szybko – w dwutygodniowym lub miesięcznym takcie – umożliwiając szybkie testowanie rozwiązań czy wycofywanie się z nieudanych propozycji. Wreszcie, po kilkunastu czy kilkudziesięciu etapach doskonalenia, jeśli do działania nowej aplikacji konieczne są zmiany prawne, poprawki trafiają do prawodawców.

Czeka nas odwrócenie logiki administracji, lecz nie na poziomie deklaracji – „jednego okienka” czy „frontu do obywatela”. To okienko właściwie trzeba zamurować, front zburzyć, a urzędników wysłać na spotkanie z obywatelami. Administracja, co naturalne, swoją uwagę zwraca na ograniczenia prawne, formalne czy procesowe w jej wnętrzu. Bez rewolucji zarządzania i tworzenia nowych rozwiązań, instytucje nigdy nie zaczną patrzeć oczami obywatela. Być może za dwadzieścia lat całkiem naturalne będzie, że tak jak w firmie ubezpieczeniowej mamy swojego konsultanta, tak wśród urzędników będziemy mieć asystenta pomagającego nam w kontaktach z państwem.

Algorytmy jako narzędzia dominacji

Technologia tworzy też problemy nieznane w czasach przedcyfrowych. Jednym z kluczowych jest kwestia zautomatyzowanego podejmowania decyzji. Krótki eksperyment myślowy: załóżmy, że za parę miesięcy LinkedIn lub Facebook otworzą usługę automatycznego rekomendowania pracowników przez wstępne filtrowanie ich profili. Dzięki temu na ogłoszenie zamieszczone przez pracodawcę, reagują osoby z odpowiednimi kwalifikacjami. Parę tygodni później wybucha skandal. Okazuje się, że algorytm narzędzia dyskryminował ze względu na płeć, gdyż na stanowiska zarządcze nie proponował kobiet. Kto wówczas odpowiada za fakt, że zautomatyzowany proces rekrutacji do mojej firmy okazał się dyskryminujący? Przecież nawet zakładając, że kiedyś ktoś zmusiłby firmy do całkowitej transparentności algorytmów (co jest zgoła niemożliwe), nie byłbym w stanie analizować milionów linijek kodu czy parudziesięciu stron dokładnego opisu. Nie w świecie, gdzie z jakiegoś algorytmu AI korzystamy co kilka minut.

Opisany przykład nie jest czysto abstrakcyjny. Analogiczna historia wydarzyła się już w Amazonie, gdzie algorytm rekomendujący osoby do zatrudnienia, delikatnie mówiąc, nie faworyzował kobiet. Technologia nauczyła się oceniać kandydatów na podstawie historycznych danych korporacji.

Algorytmy stają się strażnikiem dostępu do niemal każdej naszej aktywności. Podejmują kluczowe decyzje zarówno dla jednostek, jak i grup społecznych. Wyrokują o dostępności kredytu, dokonują selekcji treści prezentowanych przez portale społecznościowe, rekomendują wysokość wyroku sądowego czy nawet sterują samolotem (przyczyny katastrof  B737 MAX). Jeśli utrzymamy dynamikę ekspansji tego modelu, to za parę lat trudno będzie zlokalizować aktywność wyłączoną spod opieki algorytmów. Fakt, że decyzje nadal będą przez nas zatwierdzane jest dosyć drugorzędny – owiane nimbem „racjonalności” algorytmy bardzo szybko wzbudzają ogromne zaufanie użytkowników.

Jednocześnie sam mechanizm wydaje się zgodny z wymogami wolności pojmowanej na sposób liberalny. Algorytmy jedynie pomagają człowiekowi podejmować decyzje, a dodatkowo napędzają gospodarkę. Być może. Jednak tak zaprojektowanego procesu decyzyjnego nie sposób pogodzić z republikanizmem. Algorytmy nie zawsze ingerują bezpośrednio w naszą wolność. Ich przydatność jest określana przez nieomylność oraz nieosiągalną dla człowieka szybkość filtrowania informacji. W tym aspekcie zawsze będą dominować nad ludzką percepcją. Są więc narzędziem potencjalnego (zamierzonego lub przypadkowego) wpływu. Dlatego republikańska wolność pojmowana jako brak dominacji (Pettit, 2012) oznacza, że nie możemy bezrefleksyjnie zawierzać naszych decyzji algorytmom. Nadrzędnym obowiązkiem obywatela jest bowiem nieustanna czujność (eternal vigilance) (ibidem), która każe reagować na każdy, nawet potencjalny, rodzaj ograniczenia ludzkiej podmiotowości. Algorytmy mogą nas oswoić z mirażem technologicznej nieomylności, uśpić naszą czujność, a potem zawieść.

Skala problemu jest niezwykle poważna. Jesteśmy w tym samym miejscu, w którym pod koniec XIX w. znajdowaliśmy się w związku z powstaniem przemysłu farmaceutycznego. W końcu skutki uboczne leków, podobnie jak algorytmów, mogą być nagłe lub długoterminowe,a skala produkcji przemysłowej chemicznych specyfików powodowała, że miały wpływ na całe społeczeństwo.

Przez ostatnie stulecie rygorystycznie sformalizowaliśmy proces tworzenia leków. Wszystko zaczyna się od odkrycia nowego medykamentu. Później nowy produkt przechodzi szereg prób i badań na ustalonej grupie osób, aż w końcu, wzbogacony o satysfakcjonujące wyniki, trafia do aptek.

W przypadku współczesnych wyzwań proces ten będzie zapewne wyglądać nieco inaczej, a to przede wszystkim dlatego, że algorytmy, w przeciwieństwie do leków, potrafią samoistnie ewoluować w czasie. Pozostaje jednak samo założenie: zdobycze cywilizacyjne staramy się objąć takim procesem, aby ograniczyć ich początkowe skutki do wąskiej grupy obywateli, zanim trafią do powszechnego użytku. Jednak obecnie istniejące w Internecie „dziewicze tereny” są stanem pierwotnym, który musi zostać ucywilizowany. Po skandalu związanym z działalnością Snowdena czy aferami w Amazonie oraz Cambridge Analytica, postulat ujarzmienia automatycznych mechanizmów podejmowania decyzji stanowi najważniejszą lekcję ostatnich lat.

Praca i sen, a polityki brak

W imię przyszłości społeczeństwa musimy umożliwić ludziom odpięcie technologicznych wrotek, a czasami wręcz ich do tego zmusić. Republika w świecie cyfrowym będzie musiała zadbać o kondycję społeczną.

Człowiekowi powinno przysługiwać prawo do nieuczestniczenia w świecie cyfrowym. Koncept – nazywany right to disconnect – został stworzony we Francji u progu dwudziestego pierwszego stulecia. W 2015 r., na zamówienie francuskiego Ministerstwa Pracy, powstał raport na temat wpływu technologii na pracę. Konkluzja była jednoznaczna: ciągłe bycie  „podłączonym” do pracy może prowadzić do przeładowania emocjonalnego i kognitywnego. Jak podają inne badania, ponad jedna trzecia pracowników używa narzędzi cyfrowych poza godzinami pracy do komunikacji w sprawach zawodowych, aż 62% z kolei chciałoby mieć większą kontrolę nad taką komunikacją.

Odpowiedzią była nowelizacja prawa pracy, która wprowadziła obowiązek ustalenia odpowiedniego regulaminu na linii pracodawca-pracownicy. Regulamin nie podpowiada, kiedy pracownicy nie muszą odbierać telefonów czy odpisywać na maile. Dokument ma określać, kiedy firma nie ma prawa kontaktować się z pracownikiem, a to znacząca różnica.

Świadomość nieustannej obecności w pracy wpływa na niechęć do podejmowania innego rodzaju aktywności. Czy mamy siłę zadbać o własne sąsiedztwo lub oddać głos na ciekawy projekt w budżecie obywatelskim, skoro nasze życie posiada najczęściej dwa tryby: pracę i sen? Powiadomienie na urlopie czy w sobotni wieczór o nowym mailu wydaje się na pierwszy rzut oka niewinne. Możemy odczytać wiadomość, kiedy będzie nam wygodnie. Nicbardziej mylnego: nasz (gadzi) mózg szaleje na punkcie sygnałów, które mogą poskutkować nagrodą (np. mail zwrotny o tym, że przygotowane dokumenty są bardzo dobre) albo karą (prośba o wykonanie dodatkowego zadania czy poprawienie dokumentów) i nie mamy na to większego wpływu.

Kluczem do ograniczenia tego problemu jest odpowiednia polityka firmy, w której na przykład serwer mailowy i komunikator nie przesyłają wiadomości w godzinach 18:00-8:00. Być może nasze konto powinno też być blokowane na weekend i podczas urlopu.

Prawo do wyłączenia dotyczy na razie zakładu pracy. Jednak jeszcze istotniejsza staje się nasza relacja z cyfrowym państwem. Chcąc wspierać zrównoważony rozwój technologiczny, powinniśmy protestować przeciwko całkowitej eliminacji papierowego pieniądza czy paragonów. Konstytucja cyfrowej republiki powinna gwarantować ograniczone prawo do wyłączenia z cyfrowego świata, jednocześnie zobowiązując państwo do zagwarantowania możliwości nieutrudnionego funkcjonowania obywatela analogowego.

To, po pierwsze, obrona osób, które nie miały warunków do nabycia kompetencji cyfrowych.Drugim istotnym argumentem jest chęć obrony całego społeczeństwa przed zakusami Lewiatana. Państwo, które coraz większą część interakcji przenosi do świata cyfrowego jest też państwem, które gromadzi coraz większą ilość danych. Przerażeniem napawa nas chiński system Social Credit Score, w którym – mówiąc językiem gier – posiadając zbyt niski poziom w społeczeństwie (rodzaj indeksu obliczanego na podstawie naszej postawy, interakcji z innymi ludźmi, bezwypadkowości, opłacania na czas rachunków), nie możemy na przykład założyć konta w banku czy kupić biletu na pociąg. Jednak jedyną metodą, żeby się przed takimi inicjatywami bronić, jest po prostu niedopuszczenie państwa do gromadzenia zbyt wielkiej ilości danych o każdym obywatelu. Dlatego każdy z nas powinien mieć prawo do płacenia gotówką – co już dzisiaj przestaje być oczywistością (przynajmniej w Warszawie można już znaleźć lokale, które przyjmują płatności jedynie kartą). Powinniśmy móc też uzyskać papierowy paragon (a nie ten, który ma być wysłany na naszą skrzynkę mailową). Mimo wygody elektronicznego PIT-u, nie możemy zgadzać się na usunięcie tradycyjnego sposobu rozliczenia dochodów. Przywołując jeszcze jedną historyczną analogię, musimy być jak sarmaci, którzy nie zabierali Rzeczypospolitej do wnętrza swojego domu, lecz wielce szanowali swoją prywatność.

Z prawa do wyłączenia wynikają też nieoczywiste wnioski dotyczące systemów sztucznej inteligencji obejmujących całą społeczność. Na przykład, stosując tę zasadę, nie powinniśmy dopuszczać systemów rozpoznawania twarzy w miejskich systemach kamer.

Sfera publiczna to nie panoptykon, ale przestrzeń obywatelskiej odpowiedzialności. Organizując ludzi w środowisku niekończącej się obserwacji, wychowujemy nie obywateli, lecz przed-polityczne zwierzęta, niezdolne do samodzielnej współegzystencji.

Wreszcie ostatni aspekt – poziom agresji i hejtu w Internecie. Okazuje się, że wbrew pozorom jesteśmy dosyć cywilizowanymi ludźmi i w wielu przypadkach, jeśli zwróci się nam uwagę, to przestajemy być hejterami. Tak dowodzą eksperymenty polskiego startupu Samurai Labs, którego sztuczna inteligencja stara się reagować nie poprzez rozdawanie banów szybciej niż krupier kart czy usuwaniem komentarzy, ale zwracaniem uwagi. Kluczowe staje się reagowanie możliwie szybko po publikacji hejterskiej wiadomości. Wielu użytkowników ze wstydu usuwa posty. Część dopiero po raz pierwszy zdaje sobie wtedy sprawę, że przekroczyło pewną granicę lub złamało regulamin. W ten sposób w ciągu zaledwie półtora miesiąca Samurai Labs potrafiło zmniejszyć poziom hejterskich wiadomości aż o 38% w części największego na świecie forum, Reddit. Receptą okazuje się więc nie wysokość kary, ale nieuchronność i natychmiastowość reakcji – kara pozostaje ostatecznością.

Hejt wymknął nam się spod kontroli. Internetowi publicyści dzielą się zasadniczo na dwie kategorie: na tych, którzy banują „nieprzyjemnych” komentatorów swoich treści, tym samym często wygodnie zamykając się w bańce kulturalnych arbitrów elegancji oraz tych, którzy głoszą święte prawo do wolności wypowiedzi i nie usuwają obraźliwych wypowiedzi pod swoimi tekstami – za to po prostu w ogóle nie zaglądają do sekcji komentarzy.

Być może powinnością obywateli wobec naszej państwowej wspólnoty byłby więc zakaz anonimowych wypowiedzi w Internecie. Samo korzystanie z sieci mogłoby pozostać anonimowe, ale możliwość dzielenia się treścią wymagałaby użycia identyfikatora. Brak anonimowości pozwoliłby zwiększyć odpowiedzialność za wypowiedziane słowa, podniósłby poziom – upraszczając – pozytywnej autocenzury. Choć trudno byłoby stworzyć taki system w sposób zapewniający prywatność, obecna sytuacja może wymagać od nas, obywateli, wzięcia odpowiedzialności za internetową sferę publiczną w dużo większym niż dotychczas stopniu.

Zakończenie

Celem cyfrowego republikanizmu nie jest stworzenie „globalnej społeczności”, bo w obliczu ofensywy organizacji ponadnarodowych oraz globalnego kapitału wspólnotę polityczną można zbudować tylko dzięki zakorzenieniu w lokalnym uniwersum kulturowym oraz socjologicznej realności. Opisany projekt nie zmierza w stronę utopijnej wizji cyfrowego anarchizmu wyzwolonego z „okowów” politycznych zobowiązań. Społeczność wyalienowanych użytkowników nie otworzy bowiem przedszkola na naszym osiedlu i nie obroni naszych praw.

Wreszcie, cyfrowy republikanizm walczy o prawo do prywatności, zakładając, że nie chcemy, aby służby jakiegokolwiek kraju przekraczały granicę naszego domostwa.

Ochrona naszej prywatności jest kluczem do utrzymania republiki. W przeciwnym razie zamienimy się w autocenzurujące się przedmioty w ręku wszechwładnego państwa, bez możliwości i chęci wyrażenia poglądów czy protestu.

Zamiast tego cyfrowy republikanizm usiłuje rozwiązać problemy w skali jednostkowej (kryzys przeładowania naszej uwagi; brak władzy nad danymi), społecznej (kwestia prywatności i własności w ekonomii dzielonej) oraz państwowej (transparentność Lewiatana i efektywność jego działania). Nie ma już usprawiedliwień dla braku transparentności aparatu państwowego, nie ma także powodu, dla którego administracja nie może być faktycznym (a nie jedynie zadeklarowanym w dokumentach strategicznych) sługą społeczności. Odpowiedzialność sztucznej inteligencji, ekonomia uwagi czy problem własności i prywatności danych nie są nierozwiązywalnymi węzłami gordyjskimi, o uregulowanie których musimy prosić Marka Zuckerberga.

Technologia sama z siebie nie odnowi republiki. Może być jednak narzędziem umożliwiającym zmiany społeczne, które podyktuje nam dbałość o Rzeczpospolitą. Skoro, jak to zostało wykazane, technologia hiperbolizuje każdy element nowoczesności, a także dynamizuje wszelkie zmiany, to dlaczego nie może w stosunkowo szybkim czasie uczynić z obywateli nowoczesnych reformatorów?

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.