Piotrowicz i Pawłowicz w Trybunale Konstytucyjnym. Bóg wojny powraca
W skrócie
Propozycje nominatów Zjednoczonej Prawicy do Trybunału Konstytucyjnego trudno zinterpretować inaczej, niż jako prognostyk tego, jak będzie wyglądała ta kadencja. Spełnia się scenariusz, przed którym ostrzegaliśmy proponując niedawno Pakt Demokratyczny – zamiast poszukiwania konsensu i poszerzanie poparcia dla dobrych rządów widzimy raczej zapowiedź zaostrzenia kursu i wzniecania nawet tych wypalonych już konfliktów. To mało zaskakujące, ale tym niemniej niepokojące – zwłaszcza, że propozycja systemowej zmiany uniemożliwiającej takie kandydatury leżała na stole przez całą mijającą kadencję. Niestety – podobnie jak nasz Pakt Demokratyczny – nie została na poważnie podjęta ani przez PiS, ani przez głównych oponentów tej partii.
Sporo napisano w ostatnich dniach na temat tego, że co najmniej do wyborów prezydenckich ze strony obozu rządzącego spodziewać powinniśmy się raczej „kursu na centrum”. Gdy uruchamialiśmy petycję z propozycją ponadpartyjnego Paktu Demokratycznego wychodziliśmy naprzeciw obawom, przede wszystkim własnym, że bardziej prawdopodobny jest inny scenariusz. Szereg przegranych w październikowych wyborach bitew, mimo utrzymania przewagi w wojnie, skłoni raczej lidera Zjednoczonej Prawicy do zaostrzenia kursu. Skoro ten pesymistyczny scenariusz zdaje się dziś przeważać, warto przyjrzeć mu się nieco bliżej.
Wygrana wojna i trzy przegrane bitwy
Co sprawiło, że lider Prawa i Sprawiedliwości wygłosił w wieczór wyborczy słynne już „Otrzymaliśmy dużo, ale zasługujemy na więcej”? Przypomnijmy. Partia rządząca, mimo pozyskania ponad dwóch milionów nowych wyborców, utrzymała zaledwie kruchą (235) przewagę sejmową z początku poprzedniej kadencji. Co gorsza (z perspektywy PiS) w nowym klubie dużo szerszą reprezentację mają skrzydła Zjednoczonej Prawicy – umiarkowane, centroprawicowe Porozumienie Jarosława Gowina i konserwatywno-narodowa, coraz wyraźniej alt-rightowa Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry. Koalicjanci Jarosława Kaczyńskiego mają więc do powiedzenia o wiele więcej, niż w poprzednich czterech latach – łącznie z tym, że mogą podważać stabilność parlamentarnej większości, o co już w pierwszych dniach po wyborach zaczęto posądzać ministra sprawiedliwości i jego stronników.
Druga przyczyna złego nastroju lidera PiS to porażka w konfrontacji z konkurencją. Od dawna – mniej więcej 2007 roku – taktycznym priorytetem Jarosława Kaczyńskiego było niedopuszczenie do powstania konkurencji na prawej flance. Teraz Konfederacja nie tylko zyskała niewielką (11 osób) sejmową reprezentację, ale przede wszystkim osiągnęła w liczbach bezwzględnych bardzo przyzwoite poparcie ponad 1 250 000 głosów, a więc wynik zauważalnie lepszy niż Liga Polskich Rodzin w 2001 i 2005 roku.
Do tego dochodzi umocnienie Polskiego Stronnictwa Ludowego – wypchnięcie tej formacji ze sceny politycznej było kolejną taktyczną ambicją PiS. Tymczasem PSL nie tylko odzyskało (niewielką, ale jednak) część poparcia utraconego w ostatnich latach na rzecz PiS na wsi, ale zyskało zupełnie nowych wyborców, co obszernie na naszych łamach analizował kilka dni temu Bartosz Brzyski. W wyborach samorządowych i europejskich politycy PiS wykonali sporo pracy, by ludowców zetrzeć z politycznej powierzchni ziemi – a efekt okazał się odwrotny od zamierzonego.
Trzeci powód do niezadowolenia Jarosława Kaczyńskiego to oczywiście Senat. Tutaj raczej przewagę ostatecznie uzyska opozycja, choć nie sposób wykluczyć, że czeka nas w tym spektaklu jeszcze kilka zaskakujących zwrotów akcji. Choć przejęcie Senatu ma dla opozycji wymiar głównie symboliczny (przedłużanie procesu legislacyjnego plus trochę prestiżu i pola do przedstawiania alternatywy dla pomysłów rządzących), to jednak co najmniej na odcinku personalnym – nominacje prezesa NIK, Rzecznika Praw Obywatelskich i kilku innych – z pewnością pokrzyżuje rządzącym część planów.
Skoro więc kolejne kampanijne ocieplenie wizerunku, poszerzenie skrzydeł i „zwrot ku centrum” nie przyniosły oczekiwanych rezultatów, a raczej skorelowały się z takim namnożeniem kłopotów – można się było spodziewać, że zgodnie ze swoistym PiS-owskim cyklem koniunkturalnym czeka nas kolejny okres zaostrzania kursu.
Tak przynajmniej sugerują ogłoszone dziś nazwiska nowych nominatów PiS do Trybunału Konstytucyjnego: Krystyny Pawłowicz, Stanisława Piotrowicza i Elżbiety Chojnej-Duch.
Karykatura „dobrej zmiany”
Dla porządku, powiedzmy to sobie wprost. Te nominacje to kpina z „dobrej zmiany”. Stanisław Piotrowicz to nie tylko były członek PZPR i komunistyczny prokurator. To też twarz całego pakietu zmian dokonywanych przez PiS w wymiarze sprawiedliwości, którą… wyborcy PiS ukarali utratą mandatu. Wyborcy nie dali mu reelekcji – w zamian Jarosław Kaczyński zaoferował mu prestiżowe stanowisko.
Krystyna Pawłowicz gdy koncentrowała się na pracy na uniwersytecie siała na nim ożywczy ferment. Jakkolwiek karykaturalnie to nie brzmi po minionej kadencji, prezentowała swoisty „patriotyzm konstytucyjny” na wzór amerykańskiej paleo-prawicy, który był dla niej punktem wyjścia do fundamentalnej krytyki III RP jako ignorującej literę i ducha Konstytucji. W polityce zasłynęła niestety głównie nie z akademickiego doświadczenia i intelektualnej odwagi, ale raczej z braku kultury osobistej, przekraczania etyki poselskiej i kuriozalnych hejtów wobec oponentów.
Elżbieta Chojna-Duch to była wiceminister finansów w rządzie Donalda Tuska kojarzona z szarą eminencją prawa podatkowego, byłym doradcą ekonomicznym Samoobrony i znanym publicystą-rusofilem Witoldem Modzelewskim, któremu zdarza się brylować w mediach i gremiach eksperckich obozu prawicy. Jej zeznania przed komisja śledczą ws. VAT były chyba najwyrazistszym w toku prac atakiem na Ministerstwo Finansów za rządów PO-PSL, ale w większym stopniu przypominały prywatną wendetę, niż propaństwową samokrytykę.
Podsumowując – komunistyczny aparatczyk pozbawiony demokratycznego mandatu, ikona plemiennego zacietrzewienia i „odwrócona” wiceminister finansów z czasów, gdy „mafie VAT-owskie okradały Polaków”. Wszystkie trzy nominacje to karykatura polityki nominacyjnej, której powinniśmy oczekiwać od rządów Zjednoczonej Prawicy.
Dlaczego więc Jarosław Kaczyńskie się na nie zdecydował? Bo mógł.
Inne nominacje były możliwe
Można oczywiście załamywać ręce nad złymi intencjami Prawa i Sprawiedliwości, które ujawniają te nominacje. Cały pakiet kontrowersyjnych zmian wobec sądów i trybunałów sprowadza się w praktyce do zmiany personalnej. Po przedwyborczej „aferze hejterskiej” i dzisiejszych nominacjach trudno uznać, że to zmiana na lepsze. Zmiany systemowe okazały się bądź to kosmetyczne, bądź to nieskuteczne. Postępowania wciąż trwają za długo, Trybunał Konstytucyjny orzeka jeszcze rzadziej i wolniej niż przed zmianami, a zaufanie do sądownictwa in gremio – w efekcie kilku lat konfliktów w Polsce raczej spadło, niż wzrosło. Rezygnacja z prawdziwej reformy i zadowolenie się personaliami przy tak dużych kosztach społecznych całości zmian w tym obszarze to jeden z poważniejszych zarzutów, jakie stawiamy patrząc na bilans minionych czterech lat.
Problem w tym, że systemowym wyjściem z zawieruchy trybunalsko-sądowej niespecjalnie ktokolwiek był na poważnie zainteresowany. Już na samym początku sporu, w pierwszych dniach grudnia 2015 roku, jako Klub Jagielloński opublikowaliśmy bardzo ważny artykuł Macieja Pacha. Zawierał propozycję, by sędziowie Trybunału, na wzór niemiecki, wybierani byli kwalifikowaną większością głosów. Chodziło o to, by zwykła sejmowa większość nie mogła dowolnie kształtować składu tak ważnego organu, zwłaszcza wobec jego oczekiwanej niemal z definicji poza- czy ponadpartyjności.
„Z burzy wokół Trybunału Konstytucyjnego należy wyciągnąć wniosek systemowy: zmienić sposób dokonywania wyboru sędziów tak, by nie pozwalał on w przyszłości żadnej opcji na próby «politycznego skoku» na Trybunał. (…) Nowelizacja ustawy o Trybunale Konstytucyjnym byłaby symbolem troski o kulturę polityczną i zabezpieczyłaby nas przed kolejnymi, analogicznymi do dzisiejszych, kontrowersjami” – pisał nasz autor.
Zaledwie dzień po publikacji nasz postulat trafił do Sejmu. Pierwszy projekt nowelizacji ustawy realizujący nasz postulat przygotował klub Kukiz’15. Za nim poszła niespełna dwa tygodnie później propozycja zmiany Konstytucji w tym samym duchu, którą obok kukizowców poparło kilkudziesięcioro posłów PiS z Joachimem Brudzińskim, Ryszardem Terleckim i… Stanisławem Piotrowiczem na czele! Na początku stycznia 2016 r. poparcie dla tego rozwiązania wyraził wicepremier Jarosław Gowin.
Mało? Za koncepcją większości kwalifikowanej jako warunku wyboru sędziego opowiadali się politycy Nowoczesnej. Nasz postulat znalazł się w obywatelskim projekcie ustawy o Trybunale Konstytucyjnym, pod którym zebrano ponad 100 000 podpisów i który trafił do Sejmu minionej kadencji złożony przez… Komitet Obrony Demokracji. Wreszcie – pomysł wybierania sędziów większością kwalifikowaną znalazł się w rekomendacjach Komisji Weneckiej dla Polski, gdy ta zajęła się sporem wokół Trybunału Konstytucyjnego.
I co? I, jak to często bywa z dobrymi pomysłami popieranymi ponad podziałami, zupełnie nic. Dziś zwykła większość sejmowa może sobie przegłosować… no właśnie. Teraz, to już chyba dosłownie każdego.
Bój wojny powrócił
Nie bez powodu zacząłem ten tekst od przypomnienia trzech przegranych bitew, które wodza obozu „dobrej zmiany” muszą frustrować mimo „zwycięskiej wojny”. To właśnie myślenie o polityce w kategoriach wojny jest bowiem kluczowym problemem, któremu staramy się przeciwstawiać proponując rozwiązania takie jak wybór sędziów większościami kwalifikowanymi czy Pakt Demokratyczny. Takie instytucjonalne mechanizmy wymuszania konsensu pozwoliłby spojrzeć na politykę przez pryzmat ucierających się wartości i interesów – a nie prymitywnej naparzanki „kto kogo” i „zrobimy to, bo możemy”.
Gdy Jarosław Kaczyński w efekcie wspomnianych trzech przegranych bitew ma wiele powodów do niezadowolenia, to szuka powrotu właśnie do tych reguł politycznej gry, które zna najlepiej i w których najlepiej sobie radzi. Do rozpalania konfliktu, zarządzania nim i (czasem) wygaszania go w chwili, gdy osobiście uzna to za stosowne i korzystne.
Koniec końców niemal po każdych wyborach – przegranych (2010 r.) czy wygranych (2015 r.) – Kaczyński rezygnował przecież z kampanijnego „kursu na centrum” i wracał do wywoływania na swoich zasadach coraz to nowych wojen. Najpewniej również po tych wyborach czeka nas ten sprawdzony schemat. Nie sposób inaczej zinterpretować odgrzewania przygaszonego już konfliktu wokół Trybunału Konstytucyjnego. Bóg wojny powrócił.
„Słychać wycie? Znakomicie!” – tymi słowami oburzenie na nazwiska przyszłych sędziów skomentowała dziś prominentna polityk PiS. Odreagowanie frustracji, docenienie tych najwierniejszych i pozbawionych wątpliwości, stawianie „nowych” i „niesubordynowanych” przed bolesnym i łamiącym kręgosłupy na starcie testem lojalności – tylko tymi wojenno-mafijnymi schematami myślowymi tłumaczyć można dzisiejsze nominacje i, obawiam się, kurs najbliższych miesięcy. „Proste prośby żołnierzy te same są od lat…”.
Tyle tylko, że ta wojenna logika w końcu się zemści. Podzielone społeczeństwo, zdewastowane instytucje, kryzys autorytetu klasy politycznej, brak elementarnego zaufania do państwa – ktoś wcześniej czy później zechce to wykorzystać. Wówczas będzie za późno – i na Pakty Demokratyczne, i na konsensualne wybory do konstytucyjnych organów.
To może raz jeszcze – „Apelujemy…”.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.