Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Kuba Gąsiorowski  21 września 2019

Po co wybierać, skoro można mieć wszystko? Historia amerykańskiej myśli polityczno-ekonomicznej

Kuba Gąsiorowski  21 września 2019
przeczytanie zajmie 15 min

Amerykańska tradycja polityki ekonomicznej nigdy jednoznacznie nie opowiadała się ani za rynkiem całkowicie wolnym od ingerencji rządu, ani za wolnym handlem międzynarodowym. Tak samo jak w wypadku polityki zagranicznej widać tutaj napięcie między idealizmem (wiarą w wolny rynek i wolny handel) a realizmem (doświadczenie uczy, że wolny rynek nie zawsze sam daje sobie radę).

Nasze (i reszty świata) myślenie o podejściu Amerykanów do wolnego rynku i wolnego handlu jest zdominowane przez stereotyp Stanów Zjednoczonych jako ojczyzny leseferystycznego kapitalizmu. Z tego względu polityka administracyjna Donalda Trumpa – prowadząca wojnę handlową z Chinami, nakładająca cła na produkty zagraniczne (również europejskie) i renegocjująca umowy o wolnym handlu – wydaje nam się czymś nienaturalnym dla Stanów Zjednoczonych, wręcz „nieamerykańskim”. Obraz nieznacznie zaburzają decyzje Trumpa o obniżkach podatków i deregulacjach w niektórych sektorach administracji. Jednak tylko wgląd w historię sposobu myślenia o sprawach handlu i gospodarki za Oceanem może pozwolić nam na zrozumienie tego, jak rzeczywiście wyglądają relacje między Ameryką, wolnym handlem i wolnym rynkiem, a także właściwie umiejscowienie działań prezydenta w tej układance.

Rewolucja Amerykańska nie wybuchła przez wysokie podatki

Rozprawmy się ze stereotypem, który z walki o wolny rynek czyni mit założycielski Stanów Zjednoczonych. Zgodnie z nim amerykańskie kolonie zbuntowały się w XVIII wieku przeciwko Wielkiej Brytanii i ogłosiły niepodległość, ponieważ nie podobały się im wysokie podatki nałożone przez Londyn. Jednak, jak trafnie stwierdził szkocki historyk – Niall Ferguson, taką wersję dziejów USA podaje się już tylko dzieciom i turystom.

Zgodnie z ustaleniami dwóch najwybitniejszych badaczy Rewolucji Amerykańskiej, Bernarda Bailyn oraz Gordona Wood, amerykańscy koloniści żyli na wyższej stopie niż przeciętny Europejczyk i byli tego w pełni świadomi. W rewolucyjnym haśle: „nie ma podatków bez reprezentacji” (no taxation without representation) najważniejszy był drugi człon, który dotyczył braku reprezentacji w angielskim parlamencie.

To dlatego rewolucja trwała, mimo że parlament w Londynie uchylił znienawidzone ustawy podatkowe (Stamp Act – ustawa o opłacie stemplowej). Dokładnie na tym samym statku, na którym do Ameryki wysłano informację o uchyleniu ustawy o opłacie stemplowej, przypłynęła wiadomość o innym akcie prawnym, tzw. ustawie deklarującej (Declaratory Act). Zgodnie z jej postanowieniami, parlament angielski miał być uprawniony do ustanawiania praw dla kolonii w każdym wypadku. Słusznie więc zauważał Edmund Burke, że Amerykanie „węszą nadejście tyranii w każdym powiewie morskiej bryzy”. W istocie chodziło o coś zupełnie innego niż podatki – o starcie doktryn politycznych.

Angielska doktryna opierała się na tzw. suwerenności parlamentu (obowiązuje po dziś dzień i jest m.in. podstawą orzeczenia brytyjskiego Sądu Najwyższego w sprawie brexitu). W myśl tej doktryny parlament był władzą najwyższą (suwerenną), której każdy poddany brytyjski miał się słuchać. Na drugim biegunie funkcjonowała doktryna suwerenności ludu, praktykowana i wyznawana w koloniach amerykańskich. Zgodnie z nią zakładano, że władza może wynikać tylko ze zgody rządzonych (jeśli przedstawiciele kolonii w parlamencie nie zasiadają, wówczas takiej zgody brak).

Siłą rzeczy te dwa sposoby myślenia o władzy politycznej okazały się nie do pogodzenia. Łatwo nam zrozumieć stanowisko Amerykanów, ale i Anglicy nie mogli zgodzić się na rezygnację ze swoich poglądów. Celnie powyższą sytuację spuentował angielski lord – Northington: „Jeśli bogatych kolonistów dopuści się do tego, żeby wybierali sobie, którym ustawom podlegają, a którym nie, to co powiedzieć biednym mieszkańcom Irlandii oraz ubogim Anglikom?”. Widzimy więc, że ustawa podatkowa była tu jedynie punktem wyjścia, a rozłam między Amerykanami a Londynem nastąpił na zupełnie innej płaszczyźnie.

Nie tylko nocny stróż

Prawdziwego źródła dwojakiego podejścia Amerykanów do spraw gospodarki należy poszukiwać w pierwszych latach samodzielnej amerykańskiej państwowości. Ton debaty ekonomicznej wyznaczał wtedy spór między partią federalistów (ugrupowaniem Jerzego Waszyngtona, Alexandra Hamiltona i Johna Adamsa) oraz partią demokratyczno-republikańską (ugrupowaniem Thomasa Jeffersona i Jamesa Madisona).

Przez pierwsze dwanaście lat istnienia Stanów Zjednoczonych (1789-1801) prym wiedli federaliści, którzy jakkolwiek nie byli wrogami wolnego rynku, tak uważali, że państwo wcale nie powinno ograniczać się do roli nocnego stróża, ale aktywnie wpływać na sferę ekonomiczną. Główny myśliciel tego obozu, sekretarz skarbu Alexander Hamilton, w iście oświeceniowym duchu twierdził, że ekonomia tak jak fizyka posiada pewne prawa, które, jeśli tylko zostaną odkryte, będą wykorzystane do budowy dobrobytu kraju. Hamilton zachwalał takie elementy, jak cła protekcyjne, dług publiczny czy państwowe inwestycje. Za naiwność uznawał absolutną wiarę w mechanizmy samoregulacyjne. Oto jego słowa: „Są tacy, co twierdzą, że handel będzie regulował się sam. […] Ci ludzie wyobrażają sobie, że nie ma potrzeby istnienia wspólnej kierowniczej siły. To jest jeden z tych spekulatywnych paradoksów. […] Handel, jak inne rzeczy, posiada stałe zasady, zgodnie z którymi musi być uregulowany, które, jeśli zostaną zrozumiane i będą przestrzegane, to będą wspierane uwagą ze strony rządu”. W ujęciu federalistów silna gospodarka miała być zapleczem dla marzeń o mocarstwowości Stanów Zjednoczonych.

Po drugiej stronie barykady znalazło się stronnictwo Jeffersona, które przejęło władzę na początku XIX wieku (prezydent Thomas Jefferson w latach 1801-1809, James Madison od 1809-1817). Politycy wyznawali prymat całkowicie wolnego rynku.

Jak wyjaśniał Jefferson: „Rolnictwo, produkcja, handel […], te cztery filary naszego dobrobytu, radzą sobie najlepiej, kiedy są najbardziej pozostawione wolne w rękach prywatnej przedsiębiorczości”. Po tym, gdy jego partia przejęła stery rządu federalnego, rozpoczęło się rozmontowywanie systemu zbudowanego przez federalistów (ze względów pragmatycznych niektóre mechanizmy administracyjne poprzedników zostawiono w spokoju).

Koniec końców w pierwszym dziesięcioleciu XIX wieku doszło do swoistej syntezy powyżej wspomnianych dwóch nurtów na skutek doświadczeń wojny brytyjsko-amerykańskiej z 1812 r. Wówczas okazało się, że administracja Jamesa Madisona, stosująca się do nauczania Thomasa Jeffersona o ograniczonym rządzie, nie była w stanie odpowiednio przygotować kraju do realiów konfliktu zbrojnego. Madison próbował bowiem prowadzić wojnę bez zawodowej armii, manufaktur zbrojeniowych czy długu publicznego. Amerykę przed porażką uchronił wyłącznie fakt, że Anglia prowadziła działania wojenne bez większego zaangażowania. Owszem, ostatni akord tej wojny, czyli zwycięska dla USA bitwa pod Nowym Orleanem, została uznana za triumf armii ochotniczej. Jednak historycy wskazują, iż Amerykanie zawdzięczali swój sukces zawodowym artylerzystom.

W efekcie w 1812 r. sformułowano pakiet rozwiązań znanych jako „Platforma Madisona”. Włączył on elementy programu federalistów do leseferystycznej myśli Jeffersona. Madison zaczął więc popierać instytucję rządowego banku centralnego, rządowych inwestycji w infrastrukturę oraz nakładanie cen protekcjonistycznych. Wskazywał, że raczkujący amerykański przemysł potrzebuje ochrony przed zagraniczną konkurencją. Bez zaplecza przemysłowego nie było możliwe przygotowanie kraju do obrony na wypadek kolejnego konfliktu. Najlepiej sprawę ujął sam Madison w następujących słowach: „Doświadczenie nauczyło mnie, że manufaktury są teraz niezbędne dla naszej niepodległości w takim samym stopniu, jak dla naszej wygody”. Bank centralny miał pomóc w finansowaniu ewentualnego wysiłku wojennego, a rozbudowana infrastruktura umożliwić armii sprawne przemieszczanie się. To wtedy nastąpiła w umysłach Amerykanów pierwsza korekta wolnorynkowego idealizmu w starciu z realiami życia gospodarczego.

Nie ma nic bardziej amerykańskiego niż cła

„Platforma Madisona” stała się punktem wyjścia do sformułowania doktryny ekonomicznej, która zdominowała amerykańskie myślenie o gospodarce w XIX wieku. Nie zawsze była to doktryna panująca, ale koniec końców odniosła zwycięstwo nad umysłami (i portfelami) Amerykanów. Mowa oczywiście o słynnym „amerykańskim systemie” sformułowanym w pierwszej połowie XIX wieku przez Henry’ego Claya, Daniela Webstera i Johna Quincy’ego Adamsa – tytanów życia politycznego USA przed wojną secesyjną, po dziś dzień uważanych za jednych z najwybitniejszych członków Kongresu w historii.

Kluczowym elementem systemu były cła protekcyjne. Od nich z resztą pochodziła nazwa całego projektu. „System amerykański” przeciwstawiano „systemowi brytyjskiemu”, który opierać miał się na wolnym handlu. Jak argumentował Henry Clay, w „systemie brytyjskim” mniej rozwinięte przemysłowo kraje (w tym ówczesne Stany Zjednoczone) wpędzane były w półkolonialną relację z Wielką Brytanią, a lepsze i tańsze produkty manufaktur brytyjskich dzięki swobodnemu dostępowi do rynku wypierały towary przemysłu amerykańskiego. W efekcie przemysł nie miał wystarczającego popytu na swoje towary, a Stany Zjednoczone były zmuszane do opierania się na rolnictwie, które nie wpływało na rozwój kraju.

Potrzebne były więc cła chroniące dostęp do rynku amerykańskiego. Dobroczynne działanie ceł rozciągało się jednak dalej. Po pierwsze, autorzy tego pomysłu twierdzali, że powstanie swoiste sprzężenie zwrotne dla gospodarki – jeśli dzięki cłom produkcja przemysłowa w USA będzie przynosiła zyski, to sektor przemysłowy kupi więcej produktów rolnych. W efekcie zamożniejszy stanie się też amerykański farmer, który będzie w stanie kupić więcej towarów wytworzonych przemysłowo. Rzecz opłacalna tym bardziej, że w założeniach przesunięcie części siły roboczej z rolnictwa do przemysłu miało przeciwdziałać nadprodukcji rolnej, która doprowadziłaby do obniżenia ceny produktów rolnych. Cła miały więc wspierać budowę silnego rynku wewnętrznego w USA.

Oczywiście w tym tekście abstrahuję od tego, czy „system amerykański” rzeczywiście zadziałałby w ten sposób w praktyce, ale chodzi tu przede wszystkim o prezentację pewnego sposobu myślenia o gospodarce, który królował w Stanach Zjednoczonych.

Kolejną cechą systemu zaproponowanego przez amerykańskich kongresmenów były tzw. „ulepszenia wewnętrzne”, czyli nic innego jak wydatki publiczne na infrastrukturę. Inwestycje federalne miały opleść siecią połączeń cały kraj, ułatwiając w ten sposób przepływ towarów i usług (a także integrację państwową). Nietrudno zrozumieć motywację pomysłodawców: chodziło o to, by, używając hasła epoki, „pokonać przestrzeń”. Stany Zjednoczone w XIX wieku dokonywały błyskawicznej ekspansji geograficznej, nie posiadając jednocześnie odpowiednich kanałów do skomunikowania poszczególnych części państwa ze sobą.

Ostatnim elementem był bank centralny jako gwarant stabilnego pieniądza i kredytu, „życiodajnego niczym powietrze dla współczesnego handlu”, używając słów jednego z apologetów systemu, Daniela Webstera.

Pozornie „system amerykański” niewiele się różni od Platformy Madisona, jednak jej istota była odmienna. Platforma Madisona patrzyła na interwencję państwa w gospodarkę przez pryzmat przygotowania na wypadek wojny. Natomiast celem systemu było osiągnięcie społecznego dobrobytu. Nie była to więc prosta powtórka programu federalistów. Dla Hamiltona i Waszyngtona rozwinięta gospodarka miała być podstawą do budowy mocarstwowej pozycji USA, tymczasem dla twórców nowego systemu – środkiem do osiągnięcia dobrobytu ekonomicznego obywateli. „To dla ogółu narodu, a w szczególności dla biednych, popieram »amerykański system«” – stwierdził Henry Clay.

„Władza nie ma żadnego obowiązku, by czynić obywateli szczęśliwymi”

Omówiony wyżej program przez większą część okresu poprzedzającego wojnę secesyjną miał to nieszczęście, że praktycznie nie istniała wówczas administracja, która mogłaby wcielić go w życie. Był to bowiem czas tzw. demokracji jacksońskiej, nazwanej tak od prezydenta Andrew Jacksona. To jego nowa Partia Demokratyczna (funkcjonująca w USA po dzień dzisiejszy) dominowała przed wojną secesyjną, sprawując najczęściej władzę. Wynikało to z faktu, że większość wyborców wyrosła na wolnorynkowej retoryce z czasów Thomasa Jeffersona. Jak stwierdził jeden z największych poetów amerykańskich (a zarazem ważna postać w Partii Demokratycznej) tamtych czasów, Walt Withman: „Władza nie ma żadnego obowiązku, by uczynić obywateli szczęśliwymi”. Słynny dziennikarz i polityk Partii Demokratycznej, John O’ Sullivan dodawał: „Najlepszy rząd to taki, który rządzi najmniej”.

Doktryna ekonomiczna Jacksona wyrosła w opozycji do „amerykańskiego systemu”. Po pierwsze, odrzucała w imię zasad cła protekcyjne. Po drugie, zwalczała wykorzystywanie pieniędzy federalnych do ulepszeń wewnętrznych. Oficjalny program Partii Demokratycznej z 1844 r. wprost stwierdzał, że nie ma zgody na „wsparcie dla jednej gałęzi gospodarki na szkodę innych albo wsparcie interesów jednej części kraju na szkodę innej części kraju”. Po trzecie, Andrew Jackson w czasie swojej prezydentury spłacił cały dług publiczny pamiętający jeszcze czasy Jerzego Waszyngtona oraz zlikwidował bank centralny. Oczywiście w praktyce politycznej Partia Demokratyczna nie zawsze była całkiem spójna: utrzymywano cła, a także miejscami inwestowano na poziomie federalnym w infrastrukturę. To między innymi dlatego, że Andrew Jackson jako bohater spod Nowego Orleanu mimo wszystko pamiętał o przestrogach, które ukazała wojna z 1812 r.

Paradoksalnie tak skrajnie leseferystyczny program pochodził od Partii Demokratycznej, czyli tego samego ugrupowania, które obecnie dokonuje mocnego skrętu z dala od pozycji wolnorynkowych. Historia amerykańskiego systemu partyjnego to jednak temat na osobny artykuł.

Wolny rynek a niewolnictwo

Problem z wolnorynkową pozycją Partii Demokratycznej w XIX wieku polegał na tym, że stała się ona przez to ugrupowaniem zwolenników niewolnictwa. Trudniej o większy paradoks niż to, że idea wolnego rynku stała się tarczą obronną dla zniewolenia jednego człowieka pod władzą drugiego.

Amerykańskie południe (stany niewolnicze) popierało „rząd ograniczony”, który nie miał dość siły i uprawnień, aby dokonać odgórnego zniesienia niewolnictwa. Ponadto stany niewolnicze były przeciwne cłom, ponieważ zazwyczaj spotykało się to z „rewanżem” krajów europejskich. Kwestia ta dotyczyła głównie produktów rolnych (tj. cukier czy bawełna), a to z ich hodowli i eksportu żyło niewolnicze Południe. Partia Demokratyczna, skoligacona z niewolnictwem, tym bardziej stała się więc partią wolnego handlu międzynarodowego i wolnego rynku.

Opozycyjna do Partii Demokratycznej była Partia Republikańska (również istniejąca po dziś dzień) na czele z Abrahamem Lincolnem, pilnym uczniem Henry’ego Clay’a oraz gorącym wyznawcą „amerykańskiego systemu” i to w jego najszerszym wariancie. Partia Demokratyczna po mariażu z niewolnictwem wyszła z wojny secesyjnej pokiereszowana i skompromitowana, wobec czego rząd dusz przejęli Republikanie. Szybko uchwalono wysokie cła, ziemia federalna trafiła pod budowę uniwersytetów, rozpoczęto szeroko zakrojone inwestycje infrastrukturalne.  Wprowadzono również po raz pierwszy jednolitą walutę oraz ograniczono władzę prywatnych banków.

Rząd miał działać nie tylko tam, gdzie zawodził wolny rynek, ale również tam, gdzie mógł działać lepiej niż wolny rynek. „Prawowitym zadaniem rządu – pisał Lincoln jeszcze nim został prezydentem – jest robić dla społeczności ludzkiej wszystko co musi zostać wykonane, ale czego w zupełności nie są ludzie sami wykonać albo czego nie są w stanie zrobić sami tak dobrze”. Krótko po zmianach wprowadzonych przez Lincolna i jego następców Stany Zjednoczone zdetronizowały Wielką Brytanię na gospodarczym tronie (choć ekonomiści nie są zgodni, czy była to zasługa „amerykańskiego systemu”).

Pozłacany wiek 

To wtedy zaczął się tzw. wiek pozłacany (Gilded Age), kojarzony (nie bez podstawy) w historiografii z ogromnym wzrostem potęgi gospodarczej USA oraz czasami kapitalizmu w „najdzikszym” wydaniu, czyli monopoli, trustów i syndykatów. Jest to jednak obraz zbytnio uproszczony. Po wojnie secesyjnej nie było już powrotu do pełnego systemu leseferystycznego, kiedy to jedynym pracownikiem federalnym, którego spotykał obywatel był listonosz.

Wskutek problemów rozwiniętego kapitalizmu pojawił się tzw. ruch progresywny, którego czołową postacią był Theodore Roosevelt. Polityk w swojej autobiografii zachwalał silny rząd, odwołując się do ducha Hamiltona i Lincolna oraz stwierdzając, że nieograniczony indywidualizm w stylu Jeffersona oznacza wolność, ale tylko dla silnych.

Czy to znaczy, że duch liberalizmu ekonomicznego i wolnego rynku zniknął na dobre? Nic podobnego. Jego przystanią stał się chociażby Sąd Najwyższy USA. W sprawie Lochner kontra Nowy Jork z 1905 r., która rozpoczęła leseferystyczny etap w orzecznictwie, Sąd Najwyższy uznał za niekonstytucyjne (naruszające swobodę kontraktowania między pracodawcą a pracownikiem) przepisy w Stanie Nowy Jork, które ograniczały dopuszczalny czas pracy piekarzy.

Wysokie cła utrzymały się do 1913 r. i prezydentury Woodrowa Wilsona, kiedy przestały być one Ameryce potrzebne. Ograniczenie ceł zostało uznane za element niezbędny dla walki z rozrośniętym „wielkim biznesem” (to czas kapitalizmu monopolistycznego, trustów i syndykatów). W historycznym wystąpieniu do połączonych izb Kongresu z 8 kwietnia 1913 r. Wilson wyjaśniał, że potrzebne jest dostosowanie systemu celnego do nowych zmienionych warunków ekonomicznych tak, aby cła nie utrudniały konkurencji wewnątrz kraju. Wilson uważał bowiem, że cła stały się źródłem nieuczciwej przewagi dla wielkiego biznesu, który wcale już nie potrzebował protekcji państwowej. Oczywiście cła nie zniknęły całkowicie z amerykańskiego krajobrazu politycznego, ale przestały być tematem, wokół którego budowano programy partyjne lub doktryny polityczno-ekonomiczne.

Kogo naśladuje Donald Trump?

W różnych sferach życia Amerykanie od zarania swojej państwowości próbowali balansować między podejściem wolnorynkowym a coraz bardziej złożoną rzeczywistością, która raz po raz poddawała leseferystyczne ideały trudnym sprawdzianom. Jednocześnie cały czas (jak chyba każdy naród świata) próbowali wytyczyć właściwe granice między interwencją rządową a wolnością gospodarczą. Stąd potem czasy „Nowego Ładu” Franklina Delano Roosevelta w reakcji na Wielki Kryzys lat trzydziestych XX wieku i „Wielkiego Społeczeństwa” Lyndona B. Johnsona, a w opozycji do nich kontrreakcja ery Ronalda Reagana i jego następców, kładących nacisk na deregulację oraz obniżanie podatków.

Historyczne relacje Ameryki z wolnym rynkiem i wolnym handlem są dużo bardziej skomplikowane. Amerykańska tradycja podejścia do handlu i ekonomii nie może być redukowana do dogmatycznego liberalizmu gospodarczego i traktowania wszystkich odstępstw od tej linii jako nieamerykańskich „aberracji”. Jednocześnie nie da się zaprzeczyć, że „wolnorynkowy gen” jest częścią amerykańskiej idei.

Doktryna polityki gospodarczej Dolanda Trumpa dostarcza tutaj kolejnego przykładu próby korekty czysto wolnorynkowego nastawienia wobec wyzwań współczesności i to poprzez sięgnięcie głęboko w historię USA. Dwa główne elementy retoryki gospodarczej Trumpa są wręcz żywcem wyjęte z „amerykańskiego systemu” – chodzi oczywiście o cła oraz o odbudowę amerykańskiej infrastruktury.

W swoim przemówieniu w 2016 r., wygłoszonym w Nowym Jorku, Donald Trump przypominał, że już Jerzy Waszyngton i Abraham Lincoln popierali cła protekcyjne. Potem Trump jednym rzutem przywoływał cytaty Waszyngtona, Hamiltona i Lincolna jako uzasadnienie protekcjonizmu w handlu zagranicznym.  W marcu 2017 r. w Kentucky, rodzinnym stanie senatora Henry’ego Clay’a, autora „amerykańskiego systemu”, Prezydent Trump jeszcze wyraźniej odwołał się do historycznych wzorców, stwierdzając, iż „zbyt długo nasz rząd odrzucał »amerykański System«”.

To pokazuje, że nie mamy do czynienia z przypadkowym, „retorycznym” okraszaniem przemówień historycznymi nawiązaniami, ale ze świadomym legitymizowaniem swojej polityki gospodarczej, przejawiającym się w odwołaniach do przeszłości, a zwłaszcza do postaci historycznych, które są na wskroś „amerykańskie”.

Rzućmy okiem na drugi element polityki gospodarczej Trumpa, czyli odbudowę infrastruktury. W przemówieniu z Kentucky z 2017 r. polityk wprost wskazywał na drugi, dotyczący infrastruktury, aspekt „amerykańskiego systemu” w XIX-wiecznej wersji. Także wstęp do raportu z 2016 r. opracowanego przez głównego doradcę ekonomicznego Trumpa, profesora Petera Navarro i sekretarza handlu Wilbura Rossa, brzmi jak żywcem wyjęty z przemówień Henry’ego Clay’a. Mowa tam o sieci „lotnisk, mostów, autostrad, portów, tuneli i kanałów, które pozwalają nam dojechać do pracy i dotrzeć naszym produktom na rynek”. Jednak jest tam oczywiście też rys współczesnych czasów, bo autorzy raportu piszą o infrastrukturze przepływu informacji, systemie dostawy wody, a także transporcie energii: węgla, gazu łupkowego, ropy naftowej.

Nie zapominajmy w tych historycznych analogiach o jeszcze jednym – Trump nie czerpie tylko z dorobku Hamiltona, Clay’a i Lincolna. Administracja obecnego prezydenta USA słynnie z deregulacji, tzn. ograniczania ustawodawstwa, które uznaje za zbędne, a także z przeprowadzonej przez Kongres obniżki podatków (którą prezydent Trump ogłosił „największą od czasów Reagana”). Polityka gospodarcza obecnego prezydenta czerpie pełnymi garściami z obu nurtów amerykańskiej tradycji – zarówno tego, który widzi miejsce dla rządowej interwencji, jak i dla wolnego rynku. Ale przez to jest na wskroś amerykańska.

Wydaje się, że według Trumpa rząd robił jednocześnie za mało (w handlu zagranicznym i infrastrukturze) i za dużo (w sprawach podatków oraz regulacji). W swojej pogoni za „uczynieniem Ameryką ponownie wielką” Trump sięgnął po wszystkie narzędzia, które pomogły w wypracowaniu dominacji gospodarczej USA w XIX i XX wieku. Słowem: po co wybierać, skoro można mieć wszystko?

Esej pochodzi z czwartego numeru elektronicznego czasopisma idei „Pressje”. Zachęcamy do bezpłatnego pobrania całego numeru w formatach PDF, EPUB lub MOBI.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.