Konserwatywne argumenty za odrzuceniem instytucjonalizacji związków homoseksualnych
W skrócie
Dyskusja o wprowadzeniu do polskiego porządku prawnego związków partnerskich dla homoseksualistów lub małżeństw jednopłciowych nie musi wcale kręcić się wokół argumentów z woli politycznej samych zainteresowanych lub sprzeciwu formułowanego moralno-antropologicznym językiem Kościoła. Te postulaty można odrzucić, posiłkując się argumentacją z porządku prawa naturalnego i kategorii dobra wspólnego.
Po co tworzymy instytucje prawne?
Moralna ocena pewnych zachowań, nie ważne czy jest ona pozytywna, czy negatywna, nie musi przekładać się na ich formalną instytucjonalizację. Wciągnięcie do danej rzeczywistości państwa, co ma miejsce zawsze, gdy domagamy się legalizacji lub penalizacji czegoś, wymaga podania racji, dla której określone zachowanie czy zjawisko winno zostać obwarowane prawem, a tym samym powinno stać się przedmiotem publicznego zainteresowania.
Przykładem, który powinien tutaj sporo wyjaśnić, jest takie zachowanie, jak kłamstwo, które raczej powszechnie uchodzi za coś niemoralnego. Jednak istnieje tylko kilka obszarów życia społecznego, w których państwo ściga kłamanie z mocy prawa. Gdybym okłamał mojego przyjaciela, postąpiłbym niemoralnie. Gdybym jednak okłamał sędziego podczas procesu sądowego, wówczas musiałbym się też liczyć z konsekwencjami prawnymi.
Myślę, że na tym przykładzie widać dość dobrze, że istnieją takie obszary ludzkich zachowań, które ze swojej natury mają znaczenie dla całości życia wspólnoty politycznej, oraz takie, które pozostawia się do uregulowania ludziom w ich prywatnych relacjach codziennych.
W obu wypadkach zachowania te może łączyć wspólna nazwa, lecz całą różnicę czyni kontekst. Chociaż okłamywanie przyjaciół jest czynem złym, to jednak nie ma ono aż takiego znaczenia, jak kłamanie podczas procesu sądowego. Ten ostatni bowiem jest szczególnie obwarowany przepisami prawnymi, których racją jest ochrona pewnego konkretnego dobra. W tym wypadku dobrem tym jest dojście do prawdy w procesie sądowym, co z kolei jest niezbędne, ażeby państwo mogło skutecznie realizować jedno ze swoich podstawowych zadań, którym jest wymiar sprawiedliwości.
Powyższy przykład pokazuje, jaki sposób rozumowania powinien za każdym razem stać za decyzją, czy jakąś instytucję tworzyć, czy też pewną sferę pozostawić poza prawnymi regulacjami. W odniesieniu jednak do niektórych zagadnień pojawiają się postulaty, ażeby stosować nieco mniej restrykcyjne kryteria.
Chcecie instytucjonalizacji związków jednopłciowych? Ależ proszę, dla każdego według potrzeb!
W artykule Nowa mapa „wojny kulturowej”. Konserwatywne argumenty za instytucjonalizacją związków homoseksualnych Piotr Kaszczyszyn opowiedział się za utworzeniem ram prawnych dla związków jednopłciowych. Argumentacja, którą autor podpiera tak sformułowaną tezę, w zasadzie sprowadza się do prostego nihil obstat – nic nie stoi na przeszkodzie. Odnośny fragment jego tekstu brzmi następująco: „Pisząc prościej – z perspektywy politycznej nie ma powodów, aby blokować tworzenie instytucji homoseksualnych związków partnerskich, które z jednej strony będą umożliwiały formalizację radykalnej monogamii wśród homoseksualistów, z drugiej jednak, ze względu na kwestię prokreacyjną i brak możliwości adopcji dzieci, nie będą zrównane prawnie (np. w kontekście wspólnego rozliczenia podatkowego) ze statusem heteroseksualnych małżeństw cywilnych”.
Przesłanką pomocniczą, która ma wspierać taki krok, jest tocząca się obecnie wojna kulturowa, której wymogi zmuszają nas ponoć do „dokonania jakiejś formy instytucjonalizacji związków homoseksualnych”. Trzeba jasno powiedzieć, że takie rozumowanie jest drogą donikąd.
Jeżeli spełnienie postulatów jakiejś (być może bardzo licznej) grupy społecznej miało być podyktowane wyłącznie ugaszeniem konfliktu światopoglądowego, to oznaczałoby to zaspokajanie wszelkich roszczeń, bez względu na ich treść, za każdym razem, gdy opowie się za nimi dostatecznie liczna grupa obywateli.
Ponadto wprowadzenie związków partnerskich w żadnym wypadku nie gwarantuje ustania wspomnianej wojny kulturowej. Wciąż będą istniały strony sporu, a wraz z nimi ich postulaty. Po prostu jedna strona będzie w tej walce zwycięzcą, a druga przegranym. Na tym bowiem polega logika wojny.
Podobnie negatywnie należy spojrzeć na argument z braku przeszkód do legalizacji jednopłciowych związków partnerskich. Jeśli potraktować go bowiem jako regułę tworzenia instytucji w ogóle, szybko zorientujemy się, że jest ona zbyt szeroka. Nie dałoby się na jej podstawie zrekonstruować powodów, dla których już istniejące instytucje zostały utworzone. Sądy, parlament, urzędy, nawet prawa do wykonywania zawodu – wszystko to zostało powołane do istnienia nie ze względu na to, że nikt nie widział powodu, ażeby ich do istnienia nie powoływać, lecz ze względu na ich funkcje w ramach całości, które te organizacje miały wypełniać.
Co więcej, użyty przez Kaszczyszyna argument prowadzi w prosty sposób do przeregulowania państwa i tworzenia ram prawnych dla tych typów związków między ludźmi, które nie są, owszem, szkodliwe, lecz ich instytucjonalizacja żadnego istotnego dobra dla całości wspólnoty politycznej nie przysporzy. Przyjaźń w życiu ludzkim jest dobrem ważnym i cennym, lecz jej instytucjonalizacja na tej podstawie, że z politycznego punktu widzenia nie istnieją powody, żeby taką zmianę prawną blokować, byłaby krokiem cokolwiek osobliwym.
Kulturowy argument z trwałości związków monogamicznych także nie wystarczy
Nie jest też argumentem na rzecz instytucjonalizacji związków partnerskich zwrócenie uwagi na to, że formalne ramy mogłoby wspomóc istnienie stałych monogamicznych związków homoseksualnych. Choć uważam, że to założenie jest prawdziwe, to jednak argument byłby poprawny dopiero wówczas, gdyby zostało wykazane, że istnieje jakieś dobro, które ma znaczenie z punktu widzenia celów państwa. Promocja określonych sposobów życia jako taka żadnym argumentem nie jest.
Owszem, stabilność więzi jest czymś dobrym, jednak w małżeństwie jest ona chroniona z bardzo konkretnego powodu. Jest nim dobro dzieci. Ramy prawne, choć formalnie dają możliwość prawnego zakończenia relacji, istotnie pomagają scementować związek. Rozwód nie następuje automatycznie, a w jego procedurę wpisana jest mediacja. Wszystko to ma miejsce z uwagi na podtrzymanie relacji, której trwanie leży w istotnym interesie dziecka.
Promocja tego sposobu życia przez państwo ma miejsce z uwagi na konkretną rolę heteroseksualnej rodziny w ramach wspólnoty politycznej. Jeśli państwo miałoby promować inne sposoby życia ze względu na samą stabilność relacji, to musiałoby instytucjonalizować przyjaźń. Owszem, relacja homoseksualna jest relacją erotyczną i tym od przyjaźni się różni, lecz erotyczność niczego istotnego tutaj nie wnosi.
Trzy fundamentalne przesłanki dla tworzenia instytucji
Mam nadzieję, że udało mi się pokazać, dlaczego argumenty Piotra Kaszczyszyna nie są według mnie poprawne. Nie oznacza to jednak, że jeśli te racje uznałem za fałszywe, to nie widzę powodu tłumaczenia się, czemu homoseksualnych związków partnerskich, według mnie, legalizować nie należy. Postaram się zatem sformułować stosowne kryteria, które nie tylko pozwolą mi uzasadnić moje stanowisko, lecz będę dzięki nim mógł także wskazać, że dalsze lekceważenie niektórych postulatów środowisk LGBT jest po prostu niesprawiedliwe.
Otóż, za każdym razem pytanie o to, czy dane zjawisko lub zachowanie zdefiniować w ramach prawach, powinno zostać rozpatrzone w świetle relacji pomiędzy trzema elementami: 1) charakterystyką tego zjawiska lub zachowania; 2) dobrem, z którym rozpatrywany stan rzeczy jest związany; 3) dobrem całej wspólnoty. Ażeby przybliżyć ten schemat rozumowania, odwołam się do przykładu. Rozważmy prawo do wykonywania zawodu lekarza.
Otrzymanie takiego uprawnienia jest możliwe tylko wtedy, gdy uzyska się dyplom ukończenia studiów medycznych (punkt 1). Istnienie zaś restrykcji prawnych w tym zakresie jest podyktowane tym, że zawód lekarski jest związany z dobrem (punkt 2) o niebagatelnym znaczeniu dla wspólnoty politycznej (punkt 3), tj. ze zdrowiem i życiem obywateli. Wykonywanie zabiegów lub stawianie diagnoz przez osoby niewykwalifikowane wiązałoby się ze poważnym ryzykiem dla ludzi poddawanych takim operacjom. W związku z tym państwo, ażeby wspomniane dobro zabezpieczyć, poddało zawód lekarski stosownym regulacjom.
Można na tej podstawie powiedzieć, że decyzja o dokonaniu instytucjonalizacji zawsze musi być podyktowana argumentem, który pokazuje istotny związek między rozważanym dobrem a dobrem wspólnym. Samo stwierdzenie, że nie ma przeszkód, żeby stworzenie ram prawnych powstrzymywać, nie jest argumentem, żeby te ramy prawne rzeczywiście stworzyć.
Może ktoś zapytać, jak ten przykład ma się do związków partnerskich? Otóż, często na poparcie tezy o konieczności legalizacji związków jednopłciowych przywoływano argument z równości ludzi. Zgodnie z nim miałoby być czymś niesprawiedliwym, że część ludzi cieszy się posiadaniem pewnych uprawnień, a część nie. Takie rozumowanie również musi się spotkać z zarzutem braku kryteriów, na mocy których można by stwierdzić, co należy instytucjonalizować, a co nie. Czy z faktu, że ludzie są, owszem, równi, wynika, że każdy z nas powinien mieć prawo wglądu do tajemnicy państwowej? Czy konieczność posiadania prawa do wykonywania zawodu adwokata, żeby podjąć się tej profesji, jest dyskryminująca?
Otóż, sądzę, że nie. Ażeby dane roszczenie, które wyraża się w formule „X ma prawo do y”, mogło zostać spełnione, powinien istnieć związek pomiędzy konstruowaną normą prawną a charakterystyką wysuwającego roszczenie. Dobrze obrazuje to przykład z prawem do wykonywania zawodu lekarskiego, które danej osobie przysługuje na mocy posiadania określonych cech, w tym wypadku cechy bycia lekarzem, poświadczonej stosownym dyplomem. Czy zaś dane roszczenie należy instytucjonalizować, to już jest pytanie o to, czy dobro, z którym domniemane uprawnienie jest związane, posiada ważność dla całej wspólnoty politycznej.
Główny problem z legalizowaniem związków partnerskich polega na tym, że z punktu widzenia ich funkcjonalności w ramach dobra wspólnego taka zmiana prawna jest bezprzedmiotowa. Głównym powodem, dla którego państwo interesuje się rodziną, jest demografia. Dobrem, które heteroseksualny związek wnosi do dobra wspólnego, jest bowiem potomstwo. Związek homoseksualny z definicji takiego wkładu mieć nie może.
Zostawiam tutaj na marginesie wszelkie uwagi katolików, czy związek erotyczny dwóch mężczyzn lub dwóch kobiet jest godziwy. Jak to próbowałem przedstawić na początku tego tekstu, nie ma bezpośredniego związku między oceną moralną jakiegoś aktu a prawem stanowionym. Konkretne rozstrzygnięcie będzie bowiem zależało od wykazania, że dane dobro, o które toczy się spór, ma znaczenie publiczne. W moim przekonaniu, relacja homoseksualna z żadnym publicznie istotnym dobrem związana nie jest. Wszelkie płynące z niej korzyści zamykają się bowiem w gronie osób, które ją tworzą. Tym samym uważam, że legalizacja związków homoseksualnych partnerskich jako równoprawnych lub podobnych w prawach do małżeństw heteroseksualnych jest niesprawiedliwa. Suum cuique tribuere – każdemu to, co mu się należy. Równouprawnienie jest należne tylko wtedy, gdy ten, komu nowe prawa mają zostać przyznane, jest w stanie wnieść do dobra wspólnego równorzędny wkład, jak ten, komu już do tej pory odpowiednie prawa przysługiwały.
Co zrobić z wyjątkami od reguły?
Oczywiście, takie postawienie sprawy może sprowokować wysunięcie kilku możliwych zarzutów, na które chcę już w tym miejscu odpowiedzieć. Po pierwsze, mógłby ktoś zapytać, czy z przedstawionej powyżej argumentacji wynika, że prawa do małżeństwa należy odmówić także osobom bezpłodnym? Skoro taka para z uwagi na chorobę nie jest w stanie mieć potomstwa, więc ich związek też nie ma funkcjonalnego znaczenia dla państwa. Chociaż wydaje się, że ten zarzut jest mocny, to jednak można, moim zdaniem, udzielić na niego przekonującej odpowiedzi.
- Heteroseksualne pary bezdzietne
Na gruncie prawa naturalnego, którym tutaj się posługuje, norma prawna zawsze odnosi się do tego, co stanowi istotę rozważanego fenomenu (por. punkt 1). Tak jak to miało miejsce na przykładzie z prawem do wykonywania zawodu lekarza, natura danego zjawiska jest warunkiem koniecznym, ażeby zdanie wyrażone w normie prawnej było prawdziwe. Muszę tutaj zastrzec, że wbrew potocznym skojarzeniom przymiotnik „naturalny” znaczy tu tyle, co istotny lub będący jakimś na mocy definicji. Związki prawa naturalnego z naturą w znaczeniu biologicznym są czysto przygodne i zależne od (sic!) natury rozważanego przedmiotu.
Wracając do dyskutowanego kazusu – pytanie o relację między parami heteroseksualnymi, które cierpią na bezpłodność a przysługiwaniem im prawa do małżeństwa jest klasycznym pytaniem o wyjątek w ramach obowiązującej normy prawnej. Na gruncie prawa naturalnego różnica między taką parą a związkiem osób homoseksualnych polega na tym, że w wypadku bezpłodnego mężczyzny i bezpłodnej kobiety ich stan ma charakter przypadłościowy. Tymczasem para dwóch mężczyzn dzieci mieć nie będzie z powodu samej istoty ich związku, a nie z powodu przygodnych okoliczności, takich jak choroba. Ponieważ norma prawna ma odnosić się do natury danego zjawiska lub zachowania, to bezpłodnej parze prawo do małżeństwa przysługuje, gdyż ich stan jest im dany z przypadku, a nie z definicji. O parze homoseksualnej tego samego powiedzieć nie można.
Gdyby komuś powyższa argumentacja wydała się mało przekonująca, wspomogę się jednym kazusem. Zostańmy przy prawie do wykonywania zawodu lekarza. Gdy rozważa się kwestię wyjątków w prawie, nieuchronnie musi paść pojęcie kontratypu, czy takiej okoliczności, którą wyłącza karną bezprawność czynu. Chociaż wykonywanie operacji i zabiegów jest zarezerwowane dla osób posiadających uprawnienia lekarskie, sąd prawdopodobnie uniewinniłby studenta V roku medycyny, który mając do dyspozycji narzędzia wykonał drobny zabieg na kimś, kto był w stanie zagrożenia życia. Właśnie dobro, które znajdowało się w takich okolicznościach na szali, zaważyłoby na tym, ażeby wspomnianego studenta nie karać. Mimo to zachodzenie takich sytuacji nie skłania ustawodawcy do zmiany ogólnej normy, że tylko osoba mająca prawo do wykonywania zawodu lekarza może podejmować się zabiegów i operacji. Zatem istnienie jakiegoś rodzaju zdarzeń, które wymykają się określonej normie prawnej, nie musi prowadzić do zmiany tej normy. Podobnie rzecz miałaby się w odniesieniu do kazusu z bezpłodnością, której występowanie nie znosi zasady, że tylko pary heteroseksualne mają prawo do małżeństwa.
- Pary homoseksualne oraz in vitro i adopcja
Kolejnym możliwym zarzutem jest odwołanie się do in vitro, dzięki któremu para homoseksualna mogłaby mieć dzieci, a więc spełniłaby warunek posiadania potomstwa jako wkładu w dobro wspólne. Na takie dictum można odpowiedzieć następująco. W takim wypadku dziecko na świat nie przychodzi na świat dzięki parze homoseksualnej, lecz dzięki osobie trzeciej, która jest, odpowiednio, albo matką-surogatką albo jest dawcą nasienia. Tym samym związek homoseksualny jako taki wciąż nie jest płodny i nie ma wkładu w dobro wspólne. Podobnie ma się rzecz w przypadku adopcji. Dziecko adoptowane nie jest dzieckiem pary homoseksualnej. Zatem powyższa konkluzja pozostaje w mocy.
Prawne ułatwienia dla par homoseksualnych
Ostatni argument na rzecz legalizacji homoseksualnych związków partnerskich, który chcę tutaj rozważyć, polega na zwróceniu uwagi na istniejący rozdźwięk między stanem prawnym a praktyką społeczną. Otóż, instytucja związku partnerskiego pozwoliłaby parze homoseksualnej na prowadzenie stabilnego życia. Tymczasem obecny stan rzeczy powoduje, że homoseksualiści motywowani presją środowiskową często wchodzą w małżeństwo heteroseksualne. Zjawisko to opisywała na przykład Barbara Pietakiewicz w artykule Gdy gej się żeni.
Trwanie w takiej relacji jest dla geja lub lesbijki sprzeczne z naturą ich orientacji i niejednokrotnie zmusza ich do okłamywania swojego partnera. Innymi słowy, jest to trwanie w życiu nieszczęśliwym. Przerwanie tej sytuacji jest możliwe jedynie poprzez instytucjonalizację relacji homoseksualnych. Na tak postawiony zarzut można odpowiedzieć, że nie jest prawdą, że instytucja związku partnerskiego jest jedynym możliwym wyjściem.
Na gruncie dotychczasowych rozważań zgoda na związek partnerski jest nie możliwa z uwagi na wynikający z jego natury brak wkładu w dobro wspólne. Nie zmienia to jednak faktu, że powaga sytuacji, o której w tym argumencie mowa, w zupełności wystarcza, ażeby państwo przedsięwzięło jakieś działania. Powinny one polegać, w moim przekonaniu, dokładnej lustracji uprawnień, które mają przysługiwać heteroseksualnemu małżeństwu z uwagi na jego funkcję, i oddzieleniu ich od tych, które z tą funkcją nie mają związku.
Dobrym przykładem jest tutaj wspólne rozliczanie się lub prawo do wizyt w szpitalach. Stworzenie warunków prawnych do wyznaczania osoby, z którą chce się wspólnie rozliczać, jest korzystne nie tylko dla homoseksualistów. Jest to również znaczące ułatwienie dla osób samotnych lub takich, które po prostu mieszkają ze sobą razem, choć nie łączy ich żadna relacja erotyczna. Rezerwowanie takiej możliwości tylko dla małżeństw heteroseksualnych jest z punktu widzenia dobra wspólnego, moim zdaniem, bezcelowe. Nie jest to przecież ulga na dzieci. Podobnie ma się rzecz z odwiedzinami w szpitalach. Stworzenie możliwości sporządzenia listy osób, które mają prawo mnie odwiedzić w trakcie mojej hospitalizacji jest bardzo dużym ułatwieniem zwłaszcza dla tych osób, których rodzina albo zmarłą albo pozostaje poza zasięgiem.
Tak czy inaczej, dzięki odłączeniu szeregu uprawnień, które nie mają istotnego znaczenia dla politycznej funkcji instytucji rodziny, można stworzyć przestrzeń pozainstytucjonalną dla osób homoseksualnych, w której istnieją warunki do prowadzenia stabilnego życia. Oczywiście, podniesiony w argumencie problem nie sprowadza się wyłącznie do tego, co może dać, na przykład, wspólne rozliczanie się. Dlatego można rozważyć stworzenie przez państwo sieci telefonów zaufania lub możliwości kontaktu z psychologiem. O tych postulatach była mowa w odniesieniu do Warszawy w warszawskiej karcie LGBT+. Ponieważ walka z przemocą jest obowiązkiem państwa, być może warto część postulatów ze wspomnianej karty rozszerzyć na całość terytorium RP.
Św. Augustyn na zakończenie wywodu
Sednem tego tekstu nie jest wdawanie się w logikę wojny kulturowej lub obrony tradycyjnych wartości. Istotą naszkicowanej tutaj teorii politycznej jest w pierwszym rzędzie znalezienie kryteriów, dzięki którym będzie wiadome, dlaczego i na jakiej podstawie pewne instytucje budować; które roszczenia są słuszne, a które nie.
Na pewno nie można tolerować dłużej sytuacji, w której udaje się, że osób homoseksualnych nie ma, a ich problemy nie istnieją. Takie rozumowanie nie ma nic wspólnego z namysłem nad stworzeniem sprawiedliwego ładu politycznego. Uważam jednak, że dokładnie z tego samego powodu nie można bez należytych podstaw spełniać każdego postulatu, który zgłoszą środowiska LGBT lub jakiekolwiek inna grupa.
Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć, że przedstawiony tutaj pogląd jest nieprawdziwy, bo państwo jest jedynie tworem umownym, a jednostki powinny mieć jak najwięcej swobody, żeby wchodzić ze sobą w te relacje, które uznają za dogodne. Taką wizję najlepiej skwitował św. Augustyn: „Wyzute ze sprawiedliwości państwo, czyż nie jest bandą rozbójniczą? Bo i banda jest małym królestwem. Tam przecież szajka ludzi także podlega rządom dowódcy, jest skrępowana umową społeczną i podług pewnych praw umówionych dzieli się zdobyczą” (Państwo Boże, ks. IV, rodz. IV).
Esej pochodzi z nowej z teki elektronicznego czasopisma „Pressje” pt. „Nowa pruderia”. Zapraszamy do nieodpłatnego pobrania numeru w wersji elektronicznej.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.