Ochrona zdrowia pod rządami PiS-u. Druga fala prywatyzacji i jej skutki [KULTURA LIBERALNA]
W skrócie
Za rządów Prawa i Sprawiedliwości wyraźnie rośnie liczba Polaków korzystających z prywatnych usług medycznych. Takie zachowanie można uznać za wyraz braku zaufania do usług państwa w tej dziedzinie życia. Zamiast czekać na interwencję ze strony władz, ludzie zaczynają brać sprawy w swoje ręce. Z jakim skutkiem?
Prywatne nie publiczne
Ponad 2,6 miliona – tylu Polaków było w 2018 roku objętych dodatkowym ubezpieczeniem zdrowotnym. To historyczny rekord i aż 23-procentowy wzrost w porównaniu do roku poprzedniego – informuje raport Polskiej Izby Ubezpieczeń. Co za tym idzie, rośnie także łączna kwota wydawana na ubezpieczenia prywatne – z 678,9 miliona złotych w roku 2017 do ponad 820 milionów rok później.
Nie są to jedyne dane potwierdzające kierunek zmian. W raporcie Centrum Badania Opinii Społecznej z roku 2018 czytamy, że „od roku 2014 sukcesywnie przybywa osób objętych dodatkowym, dobrowolnym ubezpieczeniem zdrowotnym. W ciągu ostatnich dwóch lat ich odsetek zwiększył się o 5 punktów procentowych (z 23 do 28 proc.)”.
Można powiedzieć, że to wciąż niewiele, ale co bardzo istotne, „posiadaczami dodatkowego ubezpieczenia zdrowotnego stosunkowo najczęściej są osoby w wieku 25–44 lata, badani legitymujący się dyplomem wyższej uczelni (46 procent), osoby dobrze oceniające własną sytuację materialną, w tym przede wszystkim deklarujące dochody per capita 2500 zł i więcej (43 proc.)”. Nie będzie zaskoczeniem, jeśli dodamy, że najmniej obywateli dodatkowo ubezpieczonych, a zatem najczęściej korzystających z publicznej służby zdrowia, znajdziemy wśród ludzi starszych (powyżej 65. roku życia), ubogich, najgorzej wykształconych, a także wśród emerytów i rencistów.
Oczywiście nie jest tak, że spośród tych 28 procent Polaków korzystających z ubezpieczenia prywatnego wszyscy świadomie – ważąc koszty i korzyści – podjęli decyzję o przejściu do systemu prywatnego. Niekiedy ten proces ma charakter… automatyczny. Przy spadającym poziomie bezrobocia i rosnącej konkurencji o pracownika wielu – zwłaszcza największych – pracodawców kusi nowych pracowników coraz bardziej rozbudowanymi pakietami korzyści. Jednym z ich elementów jest właśnie dodatkowe ubezpieczenie. I tak, człowiek decydując się na zatrudnienie w danej firmie, automatycznie staje się częścią systemu prywatnej opieki zdrowotnej. Dopiero rozszerzenie owego ubezpieczenia na innych członków rodziny jest kwestią indywidualnej decyzji zainteresowanej osoby.
Wbrew pozorom jednak, większość z tych, którzy korzystają z dodatkowego ubezpieczenia, swoje składki opłaca bez pomocy pracodawcy. Jak podaje CBOS, z 28 procent Polaków, którzy takie ubezpieczenie mają, aż 18 procent „opłaca je samodzielnie, z domowego budżetu, a co dziesiątemu (10 procent) w całości lub częściowo finansuje je pracodawca”.
Prywatne lepsze niż publiczne?
Powyższa informacja nie zmienia jednak zasadniczego faktu: ci Polacy, na których z konieczności opiera się system publicznej ochrony zdrowia – a zatem młodsi, przeciętnie zdrowsi i lepiej zarabiający – coraz częściej z owego systemu uciekają. Dlaczego?
Dla każdego, kto nad Wisłą miał chociażby szczątkowy kontakt z publiczną służbą zdrowia, odpowiedź nie będzie zaskakująca. Najczęściej wymienianą przyczyną wykupienia dodatkowego pakietu ubezpieczeniowego jest krótszy czas oczekiwania na wizytę. Kiedy CBOS poprosił o wskazanie maksymalnie trzech powodów, dla których Polacy chcą wydać dodatkowe pieniądze na ubezpieczenie, aż 74 procent badanych wskazało właśnie bliższe terminy. Druga na liście najpopularniejszych odpowiedzi – lepsi lekarze i osoby wykonujące badania – otrzymała jedynie 22 procent wskazań. Inne, jak na przykład: „milsza obsługa na miejscu”, „lepszy sprzęt” czy „czystsze gabinety”, miały znaczenie jedynie dla mniej więcej co dziesiątego badanego. Z danych pokazanych przez CBOS wynika, że wielu Polaków gotowych jest płacić więcej tylko po to, żeby krócej czekać.
I trudno się dziwić – czas oczekiwania na wizytę u tak zwanego specjalisty od pewnego czasu stale rośnie. Z badań fundacji Watch Health Care wynika, że „średni czasu oczekiwania na gwarantowane świadczenia zdrowotne w Polsce” wynosił 3,8 miesiąca, czyli około 16 tygodni. To aż o 24 dni więcej niż na początku roku 2017!
Najczęściej wymienianą przyczyną wykupienia dodatkowego pakietu ubezpieczeniowego jest krótszy czas oczekiwania na wizytę. I trudno się dziwić – czas oczekiwania na wizytę u tak zwanego specjalisty od pewnego czasu stale rośnie.
Ten stan rzeczy widać także w opiniach pacjentów. Choć (inne niż wcześniej przywoływane) badania CBOS-u z roku 2018 pokazują delikatny wzrost liczby ankietowanych zadowolonych z publicznej opieki zdrowotnej, to wciąż aż 66 procent twierdzi, że zadowolone nie jest. Dla porównania, w Wielkiej Brytanii w 2017 roku wyniki wyglądały niemal dokładnie odwrotnie – blisko 60 procent respondentów było zadowolonych z publicznej służby zdrowia, a liczba niezadowolonych sięga 30 procent. dodajmy, że to wynik… najgorszy od dekady!
Zasadnicza bolączka publicznej ochrony zdrowia ujawnia się jednak, gdy zapytać Polaków o dostęp do specjalistów. W tym wypadku odsetek niezadowolonych jest jeszcze wyższy i przekracza 80 procent. Co ciekawe, gdy badani mieli odpowiedzieć na pytanie o kompetencje lekarzy w publicznych placówkach, zadowolenie zadeklarowało aż siedmiu na dziesięciu pytanych. To kolejny, choć pośredni dowód na to, że to nie jakość usług, czystość placówek czy kompetencje personelu skłaniają ludzi do ewentualnej ucieczki do prywatnych gabinetów, ale właśnie czas oczekiwania. Wielu Polaków gotowych jest wygospodarować dodatkowe pieniądze, by ten czas skrócić.
Co zrobić?
Tymczasem polityka społeczna rządu zdaje się tych zjawisk w ogóle nie dostrzegać. Nastawiona na indywidualne transfery gotówkowe – takie jak program Rodzina 500 Plus, trzynasta emerytura czy tak zwane „piórnikowe” (300 złotych wyprawki dla każdego ucznia raz w roku) – pochłaniają dziesiątki miliardów złotych rocznie. Co gorsza, wbrew retoryce rządu, wydatki te nie są pokrywane w pełni z nowych źródeł dochodów – jak lepsza ściągalność podatków – czy dzięki dobrej koniunkturze gospodarczej. Wiele wskazuje na to, że negatywnym skutkiem tych obciążeń budżetowych jest pogorszenie jakości usług publicznych, z publiczną ochroną zdrowia na czele.
Polska od dawna wydaje na ochronę zdrowia mniej niż państwa, z którymi zwykle lubimy się porównywać. Jak mówił w rozmowie dla „Kultury Liberalnej” wykładowca i prorektor do spraw umiędzynarodowienia, promocji i rozwoju Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, profesor Krzysztof J. Filipiak, „według danych dla europejskich krajów należących do OECD wydatki bieżące na ochronę zdrowia były w Polsce drugie od końca w Europie i wynosiły 1955 dolarów na osobę. W Niemczech, Szwajcarii, Holandii, Francji to odpowiednio: 5700, 8000, 5400, 4900. Ale więcej wydają też Węgry, Czechy, Słowacja, Litwa czy Estonia – kraje, które historycznie startowały po okresie komunizmu z tych samych warunków systemowych w ochronie zdrowia”.
A to nie koniec problemów. Doliczmy do tego jeszcze wyjątkowo niską liczbę lekarzy – 2,3 lekarza na 1000 mieszkańców, najmniej w Unii Europejskiej i to mimo że w Polsce masowo korzysta się z pracy lekarzy emerytów, bez których ten wynik byłby jeszcze gorszy – oraz niskie płace, które skłaniają młodych lekarzy do emigracji.
W tej sytuacji publiczny system ochrony zdrowia potrzebuje natychmiast większych pieniędzy, na co jednak się nie zanosi. Obiecane przez rząd stopniowe zwiększenie nakładów do 6 procent PKB w roku 2024 nie jest realizowane, bo – jak alarmuje środowisko lekarskie – za podstawę do wyliczeń przyjmuje się PKB nie z bieżącego roku, ale sprzed dwóch lat! To oznacza, że w 2019 roku nakłady na ochronę zdrowia zamiast rosnąć, mogą okazać się niższe o ponad 7 miliardów złotych. Skutkiem będzie utrzymanie, a nawet pogorszenie dotychczasowego stanu rzeczy – można więc śmiało zakładać, że w najbliższych latach kolejni Polacy będą decydowali się na dodatkowe, prywatne ubezpieczenie zdrowotne. Niewykluczone też, że pieniądze na ten cel wygospodarują z otrzymywanych od państwa transferów gotówkowych, choćby w ramach programu Rodzina 500 Plus.
Tak oto środki uzyskane przez rząd z naszych podatków wrócą do obywateli tylko po to, by następnie zostać przelane do podmiotów prywatnych jako opłata za usługi, które w teorii powinno zapewnić państwo. To jeden z kilku przejawów zjawiska, które nazywam „drugą falą prywatyzacji”. W odróżnieniu od pierwszej, z początku lat 90., nie dotyczy ona wielkich państwowych przedsiębiorstw, ale usług, dotychczas świadczonych właśnie przez państwo.
Polityka indywidualnych transferów gotówkowych, masowo stosowana przez obecny rząd, to jedna z głównych sił napędowych tego zjawiska. Niestety, wciąż większość z nas nie dostrzega lub nie chce dostrzec związku między jednym a drugim. Dobrze ten stan rzeczy ujęła w wywiadzie dla tygodnika „Polityka” profesor Irena E. Kotowska, z Instytutu Statystyki i Demografii SGH:
„Polityka społeczna nie polega na rozdawnictwie pieniędzy, ale na inwestowaniu w usługi publiczne. Może wreszcie, jako obywatele, powiążemy fakt, że ktoś chory na raka nie ma dostępu do nowoczesnej terapii, że czekamy na wizytę u specjalisty w ramach NFZ bądź musimy za nią płacić, jeśli chcemy przyspieszyć termin, z tym, że rząd daje jednorazowo emerytowi 888 złotych czy 500 złotych na każde dziecko bez względu na dochody rodziny”.
Nie wiem, czy uda się nam jako społeczeństwu w końcu te fakty powiązać, ale jeśli polityka rządu się nie zmieni, to, jak zwraca uwagę Kotowska, „dwa bardzo ważne sektory: edukacja i służba zdrowia, będą coraz bardziej zaniedbane, bo brakuje na nie środków”.
Jak zareagują ludzie? Ci bogatsi uciekną do prywatnych usługodawców. Ci biedniejsi… również uciekną do prywatnych usługodawców, ale siłą rzeczy w mniejszym stopniu i z poważniejszymi konsekwencjami dla domowych budżetów. Co gorsza, jakość usług, którą otrzymają za dodatkowe ubezpieczenie, także będzie spadać. Ogromna podaż już sprawia, że system prywatny nie radzi sobie z obsługą pacjentów i – jak pisał „Dziennik. Gazeta Prawna” – staje się karykaturą samego siebie. I nic dziwnego, opiera się przecież na tych samych lekarzach, których w Polsce tak dramatycznie brakuje. W tej sytuacji – rosnącego popytu na usługi i niskiej podaży lekarzy – koszty prywatnych ubezpieczeń zdrowotnych mogą pójść tylko w jedną stronę: w górę.
Polacy będą coraz częściej decydowali się na prywatne ubezpieczenie zdrowotne. Niewykluczone, że pieniądze na ten cel wygospodarują z otrzymywanych od państwa transferów, choćby w ramach programu Rodzina 500 Plus. Tak oto środki uzyskane przez rząd z naszych podatków wrócą do obywateli tylko po to, by następnie zostać przelane do podmiotów prywatnych jako opłata za usługi, które w teorii powinno zapewnić państwo. To jeden z przejawów zjawiska, które nazywam „drugą falą prywatyzacji”.
Ministerstwo nie reaguje?
Kiedy o zjawisko prywatyzacji służby zdrowia zapytałem jednego z wiceministrów zdrowia, usłyszałem, że resort patrzy na rosnącą liczbę prywatnie ubezpieczonych „neutralnie”, bo „z naszego punktu widzenia, jeśli ktoś chce sobie taką, dodatkową usługę wykupić, to jest jego decyzja”.
Tak niestety nie jest – indywidualne decyzje, jeśli są podejmowane masowo, mają poważne konsekwencje społeczne. Jak czytamy w podsumowaniu cytowanych już badań CBOS-u: „W Polsce obserwujemy de facto postępującą prywatyzację służby zdrowia. I to nie dlatego, że publiczne zakłady lecznicze są prywatyzowane (ten proces w ostatnim okresie został mocno przyhamowany), ale dlatego, że pacjenci, jeśli chcą być skutecznie leczeni, zmuszeni są sami lub z pomocą pracodawcy opłacać usługi medyczne”.
Jak w takich warunkach rząd Zjednoczonej Prawicy chce budować „Polskę solidarną”, skoro solidarność z definicji wymaga udziału i słabszych, i silniejszych? Jak chce prowadzić dyskusję o zwiększeniu składek na ubezpieczenie zdrowotne? Wielu z tych ubezpieczonych prywatnie nie zgodzi się na żadne podwyżki, bo niby dlaczego mają dopłacać do systemu, który i tak nie wypełnia stojących za nim obietnic?
Jeśli odpływ Polaków do prywatnej służby zdrowia będzie trwał nadal, kwestią czasu jest pojawienie się w dyskusji publicznej pytania, po co w ogóle nam tak wysokie składki na system publiczny? Tymczasem właśnie zwiększenia nakładów ochrona zdrowia potrzebuje przede wszystkim. I widzimy, że Polacy są gotowi zapłacić na ten cel więcej. Muszą jednak wierzyć, że wyższe opłaty przełożą się na lepszą jakość usług. Ta wiara wymaga z kolei zaufania do państwa, a to w Polsce od dawna towar skrajnie deficytowy.
W tej sytuacji jedynym sensownym rozwiązaniem jest podniesienie nakładów na służbę zdrowia kosztem innych wydatków budżetowych, nawet – tak atrakcyjnych z punktu widzenia polityków próbujących kusić wyborców – indywidualnych transferów gotówkowych.
Artykuł powstał w ramach projektu „Spięcie” realizowanego przez: redakcję Klubu Jagiellońskiego –klubjagiellonski.pl, Magazyn Kontakt, Kulturę Liberalną, Krytykę Polityczną i Nową Konfederację. Wszystkie teksty powstałe w ramach projektu znaleźć można tutaj. Inicjatywa wspierana jest przez Fundusz Obywatelski zarządzany przez Fundację dla Polski.