Koniec polskiej transformacji
W skrócie
Czy wyborcy Prawa i Sprawiedliwości są ślepi czy głupi? Tak brzmi główne pytanie rozbrzmiewające od dwóch dni na liberalnych salonach. Odpowiedź jest banalnie prosta. Nie są. Popierają PiS nie dlatego, że wszystkie reformy są świetne, telewizja publiczna na poziomie, a standardy etyczne wysokie. Głosowali na PiS nie z tych powodów, ale pomimo ich. Zasadne jest więc pytanie, jaka to motywacja powoduje, że bilans zysków i strat jest wciąż dodatni. Jaka to siła pozwala żyrować największe faule obozu Zjednoczonej Prawicy? To pożegnanie Polaków ze świadomością bycia państwem na dorobku, które w pogoni za Zachodem musi włożyć więcej wysiłku od innych. Niestety, stało się to zdecydowanie przedwcześnie.
Pogrom
Nazwijmy rzeczy po imieniu. 45,38% to nie jest zwycięstwo. To jest pogrom. To najwyższy poziom poparcia nie tylko w historii tej partii i nie tylko w wyborach do Parlamentu Europejskiej, ale w całej wyborczej historii III RP. Nikt nigdy nie był tak wysoko. Żadna partia. Żadna koalicja. I nie ma znaczenia, że nikt nie wie po co jest Parlament Europejski, ani co tam właściwie robią wybrani w niedzielę posłowie. Ważne jest zwycięstwo. Psychologiczne zwycięstwo. W tej rywalizacji istotne jest tylko to, kto zgarnął złoty medal. A że konkurencja mało znana? Liczy się kolor krążka na szyi.
Wybory do Parlamentu Europejskiego miały być tylko sparingiem, rozgrzewką przed decydującym starciem. Choć wszyscy mówili, że kto wyraźnie wygra, ten będzie miał z górki jesienią, to nikt na serio w nie wierzył w to, że różnica będzie znacząca. Każdy insider typował remis, choć ze wskazaniem na różne strony. Rozgrzewka okazała się w skutkach pierwszą połową najważniejszego starcia. Nikt nie podejrzewał, że cios, jaki spadnie na Koalicję Europejską będzie tak mocny, że do jesieni rana może się nie zagoić. Ba – nie jest pewne, czy pacjent w ogóle wyjdzie ze szpitala. Skala zwycięstwa PiS jest przecież przetłaczająca, a strata Koalicji do lidera – dołująca dla jej zwolenników.
Jasne, że nie wszystko przesądzone. Tak jak Barcelona mogła w rewanżu półfinału Ligi Mistrzów zmarnować trzybramkową przewagę, tak i Prawo i Sprawiedliwość może w październiku zostać z niczym. Jest jeszcze dużo czasu, żeby nie tylko potknąć się na pułapkach zastawionych przez przeciwnika, ale i o własne nogi. Ale to być może. To, co jest tu i teraz, to pogrom.
Pogrom, dodajmy, dokonany nie przez nowiutką partię prosto z salonu. Nie przez partię niewinną, która nie zdążyła pokazać swoich słabości. Nie przez partię pachnącą świeżością, niezmęczoną trudami rządzenia. Pogromu dokonała formacja, która powstała prawie dwie dekady temu, a u władzy jest od czterech lat. Od tego czasu musi żyrować wszystkie dziury państwa z tektury, której słabości kłują w oczy nawet niewidomych. Partia, która otrzymuje dzień w dzień mocne ciosy od wszystkich dobrze wykształconych i wychowanych z Polski i całej Europy.
Dodajmy do tego, że Parlament Europejski to nie jest ulubiona dyscyplina PiS-u. Ze względu na ordynację i specyfikę głosowania stosunkowo najłatwiej tu stracić głosy na rzecz ekstremistów. Ale tak się nie stało. Mimo zbudowania wielobarwnej drużyny, profesjonalnej kampanii i trafnego, choć budzącego niesmak, doboru tematów Konfederaci polegli. Uderzali mocno i efektownie, ale nie trafili. Zdawałoby się, że ustawa 447 musi siąść – wszak celnie rozpoznano PiS-owskie podbrzusze. Nic z tego. Na prawej flance PiS nie dał wyrwać sobie nawet guzika. W centrum z kolei o elektorat nie trzeba było się bić. Frukty leżały na ulicy. Zostawili je ludowcy niepewnie krocząc za antyklerykałami z Koalicji.
Jak to się stało, że PiS zmiażdżył rywali? Przecież antypisowskie wzmożenie wydaje się wyjątkowe. Punktowano winy prawdziwe i te wydumane. Uderzano z prawa i z lewa. Bito z każdej strony i wszystkimi narzędziami. Nawet film Sekielskiego nie pomógł. Wstrząsnął Polską, wstrząsnął Kościołem, ale nie wyborcami. Dlaczego? – pytają zatroskani dziennikarze na Czerskiej i Wiertniczej. Czy ludzie nie widzieli zbratania Tronu i Ołtarza? Rozmontowania systemu sądownictwa? Rozdawania swoim? Międzynarodowych kompromitacji? Nie widzieli innych pisowskich grzechów? Czy wyborcy Zjednoczonej Prawicy są ślepi czy głupi? Tak można oddać główny dylemat jaki siedzi w ich głowach. A odpowiedź jest banalnie prosta.
Nie są. Popierają PiS nie dlatego, że wszystkie reformy są świetne, telewizja na poziomie, a standardy etyczne wysokie. Głosowali na PiS nie z tych powodów, ale pomimo ich. Zasadne jest więc pytanie jaka to motywacja powoduje, że bilans zysków i strat jest wciąż dodatnia. Jaka to siła pozwala bez krępacji żyrować największe faule obozu Zjednoczonej Prawicy?
PiS kończy transformację
Odpowiedź brzmi: PiS swoim wyborcom jawi się jako ta partia, która ostatecznie zakończyła polską transformację. Mówiąc precyzyjnie: PiS przekroczył paradygmat wysiłku, jakie społeczeństwo musi dokonać, aby poprawić swój los. Ale żeby zrozumieć o czym mowa, trzeba na chwilę oderwać się myślami od tego, co tu i teraz, by przypomnieć sobie wcale nieodległą przeszłość.
A przeszłością w polskiej polityce jest właśnie transformacja. W powszechnym odbiorze głównymi celami polskiej polityki po 1989 r. było wejście do NATO i Unii. Blisko, ale pudło. To nie były cele. To były środki. Celem była transformacja. Naukowcy będą ją wyjaśniać językiem skomplikowanego systemowego procesu. A rzecz w gruncie rzeczy prosta – chodzi o taką zmianę, żeby w Polsce było jak na Zachodzie. Pardon. Żeby Polska była Zachodem. To był nasz punkt odniesienia. Jedyny zresztą, jaki znaliśmy. I w tym celu wstępowaliśmy do Unii i NATO, wprowadzaliśmy demokrację i wolny rynek. Nadaliśmy państwu elementarną sterowność (choć do sprawności jeszcze daleko). Wdrażaliśmy kolejne reformy, także te bolesne.
Konsekwentnie, ustawa po ustawie, rozporządzenie po rozporządzeniu, w końcu dyrektywa po dyrektywie Polska zmieniała się nie do poznania. Sami o tym już nie pamiętamy, więc najlepszymi świadkami epoki są odwiedzający nas często Ukraińcy. Startowaliśmy z tej samej pozycji, a dziś dublujemy ich na trzecim okrążeniu.
Zaczęła ekipa Solidarności, ale kontynuowali inni. Wybory tak naprawkę nie miały dużego znaczenia. Kolejni ministrowie kolejnych rządów zmieniali jedynie tabliczki na drzwiach. Ot, kolejne ogniwa w sztafecie władzy. Program był przecież znany jeszcze przed wyborami. Żadna polska partia u władzy nie zachwiała obranym kursem. Nie dlatego, że ludzie tego chcieli, ale dlatego, że ufali elitom solidarnościowym. Nie znali programów, nie wiedzieli co to inflacja ani reguła wydatkowa, ale ufali, że ci, którzy w PRL siedzieli w więzieniach na pewno wiedzą co robią. I robią to dla Polski. Zachód nie mógł wyjść z podziwu, jak to związek zawodowy Solidarność zamiast bronić oczekiwań robotników rozbrajał je.
Oczywiście, ta odgórna terapia musiała gdzieś skanalizować swój gniew. Sygnał ostrzegawczy przyszedł stosunkowo wcześnie, bo już po kilku latach za osłonę transformacji Solidarność musiała oddać władzę. Ale poza wymianą elit nic się nie zmieniło. Postkomuniści szukający legitymizacji własnej egzystencji byli ekipą kontynuacji, a nie zmiany.
Pierwszym poważnym dzwonkiem był Andrzej Lepper, który zbudował swoją pozycję na krytyce polskiego modelu transformacji. Trybun ludowy, jak wówczas o nim mówiono, do władzy dochodził długo i konsekwentnie. Ale rządził krótko, na niewielkim polu i w trudnych warunkach, a w efekcie szybko stracił władzę. Po 2007 r. elektorat Samoobrony, ale również Ligi Polskich Rodzin, przejął PiS. Gdy zastanawiamy się nad tym dlaczego od 2007 r. mamy zaostrzający się spór PO i PiS, to nie sposób nie odnotować tej zmiany. Dociążenie ludowo-katolickie przesuwało PiS w stronę partii mocnej kontestacji status quo. Coraz więcej było donosów na rzeczywistość, coraz mniej pozytywnych pomysłów. Z wielobarwnej centroprawicy partia stawała się miejscem obsługi poglądów osób, które uważają, że są poszkodowani przez los, polskie państwo czy innych Polaków. Którzy czuli się przegrani w polskiej transformacji.
Ale to nie coraz bardziej socjalny i populistyczny PiS zaczął. Jego rządy w latach 2005-2007 to rewolucja, ale semantyczna. Nic ważnego się nie wydarzyło. W ministerstwach ustawy pisali ci sami ludzie co dekadę wcześniej, a może i dłużej. Dość powiedzieć, że jeszcze w czasie pierwszych rządów PiSu partia ta obniżała podatki, a w jej szeregach było wiele osób o umiarkowanie wolnorynkowych poglądach.
Pierwszy sygnał zmęczenia gryzieniem trawy dał Donald Tusk. Ewolucja Platformy okazała się nie mniej znacząca od ewolucji PiS. Ci którzy spodziewali się, że rządy PO przyniosą „szarpnięcie cuglami” zawiedli się. Tusk okazał się pierwszym premierem, który nie miał reformatorskiego zapału. Nie miał też ambicji zapisania się w historii, wolał się jej przyglądać. W III RP zdarzali się politycy bierni, ale nikt tak jak Donald Tusk nie uczynił cnoty ze świętego spokoju i trwania dla samego trwania.
Na pytanie o bolesne reformy Tusk odsyłał do dentysty. Niemniej kryzys gospodarczy spowodował, że trzeba było zacisnąć pasa. Dodajmy, że Tusk zrobił to, nie dlatego że chciał, ale dlatego, że musiał. PiS-owska krzątanina z lat 2005-2007 pozwoliła Tuskowi na rozwojowy dryf bez ryzyka społecznego gniewu. Polska Tuska rozwijała się, ale mocą własnego rozpędu. Platforma naoliwiła ledwie kilka śrubek. Może przestrogą było podwyższenie wieku emerytalnego, największy dorobek państwowy Tuska. Ta nieodzowna reforma była ostatnią dużą ambicją premiera z Gdańska. Nie chciał więcej niepokoić rodaków, a i tak w największym stopniu właśnie przez nią jego obóz polityczny stracił władzę.
Socjalna rewolucja
Po zmianie władzy w 2015 r. przyszła rewolucja. Tym razem nie semantyczna, ale realna. Podekscytowani samodzielną większością politycy PiS-u włączyli tryb turbo. Ostatnie cztery lata można podsumować hasłem: koniec z oszczędzaniem, koniec z wyrzeczeniami. Mało tego! PiS obiecał oddanie tego, co się ludziom słusznie należało, ale im tego nie dawano, bo zachłanni liberałowie zblatowani z vatowskimi mafiami mieli rzekomo zabierać dla siebie. PiS był pierwszą partią, której przedmiotem troski nie jest pytanie, gdzie zaoszczędzić, ale gdzie wydać.
Program Rodzina 500 Plus był przełomem. Wielu komentatorów z zachwytem słusznie podkreślało: PiS nie dał ludziom tylko pieniądze. Dał im dużo więcej – godność. Pomógł uwierzyć w siebie.
Zaprosił do wspólnej biesiady tych, który wcześniej się tylko oblizywali i podpierali ściany. Zaprosił do narodowej wspólnoty tych, którzy byli wcześniej byli z niej, albo przynajmniej czuli się, wykluczeni.
Powszechnym zachwytom nie było końca. Wszak ubóstwo spadało do rekordowych poziomów. Po okresie rozchwiania także salon pękł i przyznał, choć z charakterystycznym szczękościskiem, że 500 plus jest okej. Analitycy zachodzili w głowę, jak to jest możliwe, że nikt przez 30 lat na to nie wpadł? Najlepszą odpowiedzią na pytanie dlaczego to PiS jako pierwsza partia zdecydował się na tak ogromną operację finansową jest odpowiedź: bo mógł. Bo po raz pierwszy w historii III RP budżet państwa mógł udźwignąć ponad 20 miliardów złotych rocznie na politykę prorodzinną czy socjalną bez ryzyka załamania się finansów publicznych.
Uczciwie trzeba przyznać – duża w tym zasługa PiS-u. Uszczelniając podatki skutecznie podnieśli dochody państwa. Nie, nie zabrali tylko paliwowym mafiom, jak można się dowiedzieć z pasków w TVP. Zabrali też tysiącom „zwykłych” Polaków, którzy kręcąc na VAT, oszukiwali polskie państwo i jego obywateli. Uszczelnienie podatków to najważniejsza systemowa reforma PiS zasługująca na niski pokłon. W tej success story nie przeszkadza nawet nachalna propaganda nadmiernie pompująca odzyskane miliardy i oskarżająca poprzedników, że nie walczyła systemowo z mafiami, bo sama kradła. Na gnębienie platformersów można przymknąć oko dając pisowcom satysfakcję za ciężką pracę, jaką wykonali. A przecież na niewinnych nie trafiło.
Ale na 500 plus się nie skończyło. Okazało się, że największy mechanizm redystrybucji w III RP nie okazał się końcem, ale początkiem gigantycznych transferów. Co najważniejsze, pieniądze nie szły tylko dla najbardziej potrzebujących. Znakiem firmowym PiS-u były transfery powszechne, które trafiały też do najbogatszych. Mało. Polityka społeczna PiS nie ograniczała się jedynie do dawania więcej. Zaczęła mieć coraz większy rozmach i zaczęła sięgać także obszarów, dokąd dotychczas nie sięgała. PiS zaczął budować mieszkania, a nawet wyprawiać dzieci do szkoły. W efekcie poziom wydatków socjalnych zwiększył się czterokrotnie.
Wraz z kolejnymi transferami entuzjazm nawet mocno redystrybucyjnie nastawionych ekonomistów topniał, a zaczęła pojawiać się coraz mocniejsza krytyka. Podkreślano, że dajemy za dużo i na oślep. Ostatni raport Instytutu Badań Strukturalnych poddał krytycznej ocenie nawet klejnot w koronie pisowskich reform, czyli program 500+. Eksperci wyliczyli, że wzrost dzietności jest minimalny, a na wyeliminowanie ubóstwa wystarczy 1/8 wydawanych środków. Za resztę można zwiększyć choćby środki przeznaczane na przedszkola albo na leczenie bezpłodności.
Na nic kasandryczne zawodzenie, biesiada trwała dalej. Rząd argumentował wsparcie nie tylko społecznymi potrzebami, ale i gospodarczymi wymogami. Neokeynesistowska polityka miała dać tzw. impuls fiskalny. I dała. Ekonomiści podkreślali: to paliwo jest drogie i szybko traci termin ważności. Jest jak podtrzymywanie ogniska papierem.
Symboliczną decyzją dla rządów Prawa i Sprawiedliwości było cofnięcie reformy Tuska i obniżenie wieku emerytalnego. Nie było bowiem bardziej spektakularnego przykładu decyzji przedkładającej tu i teraz nad to, co potem. Żadna inna decyzja lepiej nie oddaje końca paradygmatu wyrzeczeń. O ile wcześniej to wyrzeczenia były w imię przede wszystkim następnych pokoleń, tak teraz decyzje są podejmowane przede wszystkim ich kosztem.
Co ważne, nie tylko liczby miały znaczenie, ale i język. Problem polega bowiem na tym, że PiS nie tylko zaspokaja apetyty, ale także je wzmaga. PiS zaczął mówić Polakom, że los ludzi nie jest w ich własnych rękach, ale w rękach państwa. Że państwo nie będzie ich jedynie wspierać, ale będzie w pełni zabezpieczać. Winą PiS jest to, że wypuścił dżina z butelki i udaje, że o tym nie wie. Raz rozpędzonej roszczeniowości nie sposób bowiem okiełznać. Nasza psychika dobrze znosi bowiem tylko finansowe awanse, nigdy spadki. Przecież wzrost gospodarczy nie będzie trwał wiecznie. Świat chwieje się w posadach, a wraz z nim fundamenty, na których opieraliśmy rozwój. Nie wiadomo co z Unią, którą huśtają radykałowie. Nie wiadomo co z wolnym handlem, który podkruszają protekcjoniści. Do tego sąsiad ze Wschodu, który nie pozwala zapomnieć o potrzebie ciągłego podnoszenia bezpieczeństwa. A ono kosztuje.
Kampania – nowa jakość
Poza pobudzaniem roszczeniowości PiS grzeszył też pychą i manipulacjami. Premier Morawiecki wyjaśniał: aby było więcej pieniędzy w budżecie wystarczy nie kraść. Nie było tam ani przecinka, ani przypisów. A szkoda, bo złodziei nie było na tyle dużo i nie ukradli tak wiele, aby starczyło na pokrycie wydatków, jakie PiS uruchomił. Nie wystarczyło też uszczelnić VAT, aby na to wszystko uzbierać. Skąd więc PiS wziął z budżetu grube miliardy? Odpowiedź znów banalnie prosta: ze wzrostu gospodarczego. Dodajmy, nie tylko tego z lat 2015-2019. Choć jest on imponujący, to nie wystarczyłby.
PiS rozdaje zasoby gromadzone przez cały okres III RP. Rozdaje więc środki, którzy zgromadzili ci, których odsądza od czci i wiary.
Nikt nie zabierze partii Kaczyńskiego palmy pierwszeństwa w najbardziej hojnej partii w III RP, ale sposób zaprzeczyć, że nie wydaje tylko środków, które zawdzięcza sobie. Wydaje środki, których polski budżet by nie miał, gdyby od samego początku transformacji przeznaczał tyle na transfery socjalne. Nawet PiS by tego nie zrobił. Nie dlatego, żeby nie chciał, ale dlatego, żeby nie miał z czego. Objął więc władzę w najlepszym momencie na szeroką redystrybucję. Nigdy wcześniej żadna partia nie miała tak komfortowej sytuacji, aby owoce wzrostu zacząć dzielić bardziej po równo. Dla PiS to było za mało. Zaoszczędził ledwie na obiad w knajpie i deser, a pojechał na wczasy z all inclusive.
Mimo że skala redystrybucji w czasie rządów PiS była ewenementem w skali całej III RP, to na wybory PiS postanowiło przebić sufit. Piątka Kaczyńskiego była najdroższym profrekwencyjnym działaniem, jakie pamięta polska demokracja. 40 mld zł porozbijane na kluczowy elektorat było wielką inwestycją, ale i stopa zwrotu okazała się ogromna. Analizując wynik wyborczy PiS nie sposób nie połączyć go z ogromnymi transferami społecznymi. Ta kampania udowodniła, że to, co w największym stopniu przyciąga wyborców, to żywa gotówka. Nie w żadnych odpisach podatkowych, nie w postaci rocznych zwrotów, tylko na koncie. Co miesiąc.
Tę lekcję opozycja odrobiła bardzo szybko. Zapowiedź utrzymania wszelkich transferów socjalnych PiS ze strony Koalicji Europejskiej to najlepszy dowód tezy, że polski wyborca nie akceptuje dłużej języka wyrzeczeń i ciężkiej pracy. Chce mieć. Tu i teraz. Wystawienie przez Koalicję czeku in blanco na wydatki PiS jednak nie podziałało. Jeszcze droższe zapowiedzi nie pomogły także Wiośnie Roberta Biedronia. W tym przypadku nie było efektu, bo i zwolennicy i przeciwnicy wiedzieli, że to tylko dekoracja. To, co naprawdę spędza sen z powiek byłego prezydenta Słupska i jego elektorat to przecież polski konserwatyzm, a nie polska bieda. W socjalnym wyścigu wygrał więc PiS. Nie tylko dlatego, że jego oferta była wysoka, ale przede wszystkim dlatego, że była wiarygodna. PiS nieraz udowodnił, że jak obieca, tak zrobi. PiS zawodzi salony, ale nie swoich wyborców. Wybory pokazały, że vice versa.
Nie wierzcie, że staliśmy się Zachodem
Ktoś zapyta: „a czy to źle?” Może właśnie już osiągnęliśmy to, za czym tak podążaliśmy w latach 90.? Może nie trzeba już gonić, a można się zrelaksować i odpalić grilla? Takiego porządnego, nie jednorazowego jak za Tuska? Przecież na Zachodzie się nie spinają. Spokojnie pracują w swoim tempie.
Napiszmy to bardzo wyraźne: pod wieloma względami jeszcze nie jesteśmy jeszcze Zachodem. Żeby to zrozumieć nie trzeba doktoratu z ekonomii. Wystarczy zobaczyć przez okno. W dużych miastach może trochę dalej trzeba się wychylić, ale rzut oka na polską prowincję obedrze ze złudzeń. Trzeba przypomnieć, to, co niedawno wydawało się oczywiste. Przez ostatnie 30 lat przyszło nam odrabiać zaległości rozwojowe z co najmniej trzech wieków.
To, gdzie jesteśmy pokazuje nie tylko dynamika PKB czy bezrobocie. Pokazuje przede wszystkim zgromadzony majątek. Pod tym względem wciąż jesteśmy na dorobku. Wciąż, w przeciwieństwie do Niemców, Francuzów czy nawet Włochów, niewiele możemy przekazać naszym dzieciom.
Paradoksalnie, kopiując rozleniwienie współczesnego Zachodu szybciej się od niego oddalamy. W ostatnich 30 latach wykonaliśmy kawał ciężkiej pracy. Ale jeszcze jej nie skończyliśmy. Jeszcze dużo przed nami. Dużo pracy, dużo wysiłku. I przede wszystkim dużo oszczędzania, aby sfinansować inwestycje w nowe zasoby.
Przede wszystkim w polskie państwo. III RP to sukces w budowaniu podstaw demokracji i rozwoju gospodarczego. Niestety, była to porażka w budowaniu sprawnego państwa. Owszem – tworzyliśmy nowe instytucje, rozszerzaliśmy jego funkcje. Państwo stawało się coraz bardziej rozległe, ale nie było bardziej sprawne. Zadziałała prawidłowość: kto szeroko obejmuje, ten słabo ściska.
Ostatnie lata przyniosły rewolucję na rynku pracy. Wczoraj rządził pracodawca. Dziś pracownik. Trzeba się z tego cieszyć, ale rodzi to duży problem dla państwa. Bez wzrostu wynagrodzeń praca w administracji publicznej będzie traktowana przez specjalistów i menedżerów jako program stażowy przed „prawdziwą” pracą w sektorze prywatnym. Miejsce, z którego mogą wynieść cenne znajomości i zobaczyć jak chodzą papiery, a nie gdzie mogą oddać swoją energię i zrealizować swoje ambicje.
Inwestować więcej musimy także w kapitał wiedzy. Dziś udział nakładów na własność intelektualną w PKB w Polsce jest na dużo niższym poziomie niż w Czechach czy na Węgrzech, nie mówiąc o Europie Zachodniej. Kończy się odcinanie kuponów z „renty zapóźnienia”, gdzie wystarczyło kopiować zagraniczne rozwiązania. Polski przemysł nie przerobił jeszcze automatyzacji, a na horyzoncie czeka już kolejna technologiczna rewolucja. Jeśli nie chcemy konserwować roli poddostawców średniozaawansowanych towarów musimy inwestować w cyfryzację. Pytanie skąd znaleźć na to środki, jeśli w okresie największej prosperity zamiast oszczędzać wydajemy wszystko do dna?
Priorytet inwestycji nie oznacza, że wszystkie wydatki społeczne należy krytykować. Nie powinniśmy być ślepi na nierówności i oklaskiwać Korwina. Problem z polityką społeczną PiS polega na tym, że dokonując transferów bezpośrednich idzie na łatwiznę. Łatwiej jest przelać pieniądze na konto niż zbudować sprawnie funkcjonujący system edukacji czy zdrowotny, dostarczając usług publicznych na wysokim poziomie. W pewnym sensie dając ludziom gotówkę, PiS dezerteruje z funkcji, które powinno pełnić sprawne państwo. Jeśli zaś już mamy dokonywać transferów, to tam gdzie są one najbardziej potrzebne i najbardziej efektywne. 500 plus na pierwsze dziecko, które popierają wszystkie partie w polskim Sejmie, trafi głównie dla rodzin, które nie wymagają szczególnego wsparcia. Środki z tego programu mogłyby pozwolić dobić do wydatków na służbę zdrowia na poziomie średniej unijnej. A przecież takich przykładów jest masa. Aż szkoda, że opozycja nie zrobiła konkursu jak mądrzej wydać 40 mld zł. Wolała wziąć udział w konkursie ogłoszonym przez Jarosława Kaczyńskiego i krzyczeć: „Nie zabierzemy, a jeszcze może coś dodamy od siebie”.
Brak perspektyw
Na horyzoncie nie widać podstaw do optymizmu. Nie widać żadnej wiarygodnej siły politycznej, która potrafiłaby zatrzymać tsunami. Stawka dziś nie toczy się o to kto odwróci trend, ale kto go będzie kontynuował. Co więcej, z obrony zdrowego rozsądku zrezygnowało wielu intelektualistów, którzy niegdyś pisałoby sążniste apele w proteście przeciw temu, co obserwujemy. Wojenna logika zmusza tych po jednej i po drugiej stronie do łykania gorzkiej pigułki ludowego populizmu.
Jednym i drugim po trzech kieliszkach u cioci na imieninach oczywiście wymsknie się, że to się wszystko kupy nie trzyma, ale zaraz spieszą z wyjaśnieniem – wygramy wybory, to będziemy myśleć. Trudno, żeby inaczej zachowywały się elektoraty.
Wśród wyborców PiS, KE czy Wiosny jest sporo osób, które potrafią dodawać i wyciągnąć wnioski. Niechęć do potencjalnego ataku ze strony przeciwnika jednak zwycięża. Tam gdzie budzą się emocje, rozum idzie spać. Dlatego na wojnie polsko-polskiej stan wyższej konieczności znosi nie tylko przyzwoitość, ale i elementarną troskę o przyszłość, także własnych dzieci.
Kampania do Parlamentu Europejskiego A.D. 2019 ostatecznie kończy w Polsce czas wysiłku i wyrzeczeń. PO zaczęło okres letargu, PiS dokończył przeskalowanymi transferami, a inne partie obiecały dołączyć do peletonu. Żegnamy się więc z narracją państwa na dorobku, który w pogoni za Zachodem musi włożyć więcej wysiłku od innych. Wszystko wskazuje na to, że witamy się z innym paradygmatem: chcąc być Zachodem wydawajmy jak Zachód. Robimy to zdecydowanie za szybko. Pewnie szybko przyjdzie nam się o tym przekonać.
Anglojęzyczna wersja materiału do przeczytania tutaj. Wejdź, przeczytaj i wyślij swoim znajomym z innych krajów!
Artykuł (z wyłączeniem grafik) jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zezwala się na dowolne wykorzystanie artykułu, pod warunkiem zachowania informacji o stosowanej licencji, o posiadaczach praw oraz o konkursie „Dyplomacja publiczna 2019”. Prosimy o podanie linku do naszej strony.
Zadanie publiczne współfinansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie „Dyplomacja publiczna 2019”. Publikacja wyraża jedynie poglądy autora/ów i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.