Premierzy z Polski Ludowej. Mazowiecki i Olszewski zasługują na wspólny „pomnik”
W skrócie
Trudno o wymowniejszy symbol zawiłości polskich powojennych losów i paradoksów naszej polityczności niż stosunek liberałów do Tadeusza Mazowieckiego oraz konserwatystów do Jana Olszewskiego. Premier całe życie związany ze środowiskami katolickimi i rozpoczynający karierę u boku nacjonalisty i antysemity Bolesława Piaseckiego pozostaje do dziś ikoną transformacji hołubioną przez rodzimą lewicę i liberałów. Wywodzący się ze środowiska robotniczej lewicy adwokat z masońskim epizodem w biografii to legenda prawicowej krytyki postkomunizmu. Tymczasem życiorysy obu bohaterów więcej łączy, niż dzieli. Ścieżki, którymi dochodzili do premierowskich stanowisk nie mieszczą się w głównym nurcie zbiorowej wyobraźni o życiu Polaków w Polsce Ludowej.
Realistyczna alternatywa dla Wyklętych
Chyba przegapiliśmy już moment, w którym publiczna celebracja tragicznego doświadczenia Żołnierzy Wyklętych była jedynym uprawnionym sposobem przywracania pamięci bohaterów i oddawaniem im dziejowej sprawiedliwości. Po „upaństwowieniu” kultu Wyklętych za rządów Prawa i Sprawiedliwości zaczął on wspierać również konstruowanie po części fantastycznego, a więc szkodliwego dla zbiorowej pamięci, mitu. Ma rację Piotr Kaszczyszyn, który konsekwentnie w swoich tekstach przekonuje, że opowieść o chłopcach i dziewczętach, którzy poszli do lasu, jest jedynie wycinkiem opowieści o powojennej Polsce. To zaledwie jedna z – i w praktyce marginalna – ścieżka życia, na jaką decydowano się w komunistycznej Polsce. Tymczasem takich ścieżek było więcej, a wybór losu innego niż tragiczna decyzja o „pójściu do lasu” zwykle okazywał się dla Polski dużo bardziej brzemienny w historycznych skutkach.
Niedawna śmierć premiera Jana Olszewskiego przywróciła w zbiorowej pamięci również te nieco mniej znane fragmenty jego biografii. Cechą charakterystyczną życiorysu Olszewskiego w Polsce Ludowej była konsekwentna chęć prowadzenia „działalności naziemnej” – z tego powodu zaangażował się w powojenny ruch ludowy, z tego samego powodu wybrał adwokaturę i również z tego powodu wreszcie, by móc działać z otwartą przyłbicą, angażował się w życie opozycyjne przede wszystkim jako obrońca w procesach politycznych.
Dosłownie kilka dni przed śmiercią twórcy Ruchu Odbudowy Polski z ust Andrzeja Dudy padła zaskakująca deklaracja. Przy okazji wywiadu z okazji 30. rocznicy rozpoczęcia obrad Okrągłego Stołu prezydent powiedział, że jest zwolennikiem postawienia w Warszawie pomnika Tadeusza Mazowieckiego. Parę tygodni później umiarkowanie pozytywnie o tym pomyśle wypowiedział się – tu chyba jeszcze większe zaskoczenie – sam Jarosław Kaczyński. Przypomniał przy okazji, że przyłożył do uczynienia Mazowieckiego premierem „rękę, jeżeli nie obie ręce”.
Biografie obu premierów czasu przełomu – choć w ostatnich tygodniach doceniane „ponad podziałami” – nie wpisują się w sposób myślenia o życiu Polaków w Polsce Ludowej, jaki umacniany jest przez naszą politykę symboliczną, historyczną czy kulturalną.
Rekonstruując ich życiorysy można choćby uznać, że los Mazowieckiego w komunistycznej Polsce to wręcz jawna kontra wobec postawy Wyklętych, a wybory Olszewskiego – wyrazista wobec nich alternatywa. Jednocześnie ich równoległe i przecinające się wielokrotnie życiorysy to arcyciekawa, trudna i prawdziwa opowieść o nocy komunizmu – jakże inna od tej, którą karmi nas dzisiaj turbopatriotyczna propaganda…
Od zniszczenia pluralizmu do jego odbudowy
Nie jest to czas i miejsce, by kreślić szczegółowe biografie obu premierów. Warto jednak wspomnieć przynajmniej kilka intrygujących momentów i motywów – podobieństw i różnic – w ich życiorysach.
Tadeusz Mazowiecki urodził się w Płocku w 1927 r. w rodzinie aktywnie zaangażowanego w katolicką działalność społeczną lekarza o poglądach – przynajmniej według niektórych źródeł – jednoznacznie prawicowych. Olszewski przyszedł na świat trzy lata później w Warszawie, w rodzinie kolejarzy zaangażowanych w działalność Polskiej Partii Socjalistycznej, spokrewnionej blisko z samym Stefanem Okrzeją.
Ich losy po raz pierwszy mogły się skrzyżować na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie obaj trafili w końcówce lat 40. Mazowiecki rozpoczął studia trzy lata wcześniej niż Olszewski i ich nie ukończył. Angażował się za to w uniwersytecką działalność charytatywną (katolickie Caritas Academica) i wydawniczą (przewodniczył Akademickiej Spółdzielni Wydawniczej). Olszewski studia rozpoczął w 1949 r., gdy Mazowiecki był jeszcze aktywny w życiu uniwersyteckim.
Nim jednak obaj trafili na studia, jeszcze jako nastolatkowie, szukali partyjnej afiliacji, wierząc najpewniej, że w odbudowywanej po wojnie Polsce będzie dopuszczona jakaś doza pluralizmu politycznego. Spotkało ich bolesne rozczarowanie.
W 1946 r. Olszewski wstępuje do cieszącego się po wojnie masowym poparciem i szerokim aktywem mikołajczykowskiego Polskiego Stronnictwa Ludowego, zaś Mazowiecki – do niszowego, chadeckiego Stronnictwa Pracy. Sfałszowane wybory, rozwiązanie zinfiltrowanego przez agentów Urzędu Bezpieczeństwa SP oraz prześladowania działaczy ludowych, a następnie rozbicie PSL – to znów historia w polskim wyobrażeniu o czasach powojennych niemal nieobecna, a niezwykle ważna i wstrząsająca. Dla „premierów przełomu” musiało to być w jakimś sensie doświadczeniem formującym.
Być może tutaj szukać można zrozumienia dla faktu, że obaj pół wieku później sceptycznie podchodzili do ustaleń Okrągłego Stołu, które do startu w wyborach dopuszczały właściwie jedynie jedną z opozycyjnych „koterii”. Właśnie z tego powodu Mazowiecki odmówił startu w wyborach kontraktowych, opowiadając się za koncepcją większego pluralizmu lansowaną wówczas przez innego kontestatora „historycznego porozumienia”, czyli Aleksandra Halla. Olszewski zaś nie chciał początkowo uczestniczyć w samych obradach – namówił go do tego ostatecznie Adam Strzembosz – a w wynegocjowanych przy Okrągłym Stole wyborach również nie wziął aktywnego udziału.
Czy to już kolaboracja?
Wróćmy do czasów powojennych. Pierwszą pracę po studiach Olszewski znajduje w komunistycznym, by nie powiedzieć stalinowskim – kieruje nim nieprzerwanie od 1945 aż do 1956 r. Henryk Świątkowski – Ministerstwie Sprawiedliwości. Dopiero w 1954 r. Olszewski trafił do budzącego mniejsze etyczne wątpliwości Zakładu Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk. Mazowiecki działa już wówczas w Stowarzyszeniu PAX – koncesjonowanym środowisku katolików, kierowanym przez Bolesława Piaseckiego, przywódcę przedwojennego Ruchu Narodowo-Radykalnego „Falanga”.
Z perspektywy dzisiejszej polskiej polityki historycznej nie sposób, analizując równoległe żywoty dwóch „premierów czasu przełomu”, nie wspomnieć o ich stosunku do podziemia antykomunistycznego. Obaj patrzyli na nie z dużym krytycyzmem, choć Olszewski z bliska obserwował tragiczne wybory swoich przyjaciół, a Mazowiecki – z dystansu piętnował je publicznie.
Poglądy Olszewskiego wobec decyzji o „pójściu do lasu” oraz jego osobiste losy w tym kontekście przypomina Piotr Zaremba. Kilka tygodni temu poświęcił temu zagadnieniu wstrząsający szkic Jana Olszewskiego przyjaciele z lat młodości. Wyklęci, torturowani, zamordowani, złamani, który przeczytać można (i zdecydowanie należy!) na łamach Tygodnika TVP.
Olszewski: „Trzeba zatamować wylew polskiej krwi”
W największym skrócie: przypadek sprawił, że najbliżsi przyjaciele Olszewskiego, z którymi epizodycznie (ze względu na bardzo młody wiek) angażował się w Szarych Szeregach, a później razem działali jako nastolatkowie w powojennym ruchu ludowym, wybrali antykomunistyczną partyzantkę, a Olszewski – pozostał w Warszawie.
Oddajmy na moment głos Zarembie: „Oto w październiku 1947 roku grupa około 20 licealistów i gimnazjalistów, głównie z praskiego koła młodzieżowego PSL znalazła się przypadkiem w budynku centrali Stronnictwa w Alejach Jerozolimskich w Warszawie. Nie wiedzieli, że Stanisław Mikołajczyk zbiegł właśnie z Polski, nie wtajemniczając w to nawet większości najbliższych współpracowników. Spodziewał się aresztowania. A oni poszli do partyjnej centrali na wykład działaczki PSL Barbary Matus. Olszewskiego z nimi nie było – znów przez przypadek. Ponieważ prokomunistyczna grupa ludowców Czesława Wycecha i Kazimierza Banacha chciała ten budynek natychmiast zająć, członkowie mikołajczykowskiego kierownictwa PSL poprosili, aby chłopcy go bronili. Więc najpierw w nocy z 26 na 27 października odparli w walce na kije i drągi szturm pijanej bojówki. Ale potem przyjechało UB. Uczniów pobito, zatrzymano (…) Wyrzuceni ze szkół, wzywani na UB, pozbawieni w jednej chwili życiowych perspektyw, spotykali się w mieszkaniach lub w świetlicy harcerskiej w liceum Lisa-Kuli. Zastanawiali się co dalej. Próbowali organizować coś na kształt konspiracji – o zabarwieniu narodowym”.
W marcu 1948 r. grupa zdecydowała się na partyzantkę i wyjechała z Warszawy „do lasu”, by dołączyć do jednego z oddziałów Narodowych Sił Zbrojnych. Co istotne i szczególnie dramatyczne – działo się to w chwili, gdy widać już było coraz wyraźniej, że wojskowy opór antykomunistycznego podziemia skazany jest na porażkę i traci wsparcie również ludności cywilnej. Liderem grupy był Jan Braun – od 1946 r. agent komunistycznej bezpieki, który według raportów ubeków, idąc do lasu, „urwał się”. Ostatecznie jednak w 1948 r. skontaktował się z przełożonymi, a grupę ukrywającą się we wsi w okolicach Mińska Mazowieckiego – rozbito.
Pięć osób zginęło w trakcie akcji UB, pozostałych – aresztowano, torturowano, ostatecznie wydano wyroki śmierci. Prezydent Bierut nie skorzystał z prawa łaski, a wyrok wykonano na Józefie Łukaszewiczu, najbliższym przyjacielu Olszewskiego (z którym dzielił szkolną ławkę!), ich koledze z klasy Edwardzie Marosiku oraz Czesławie Gałązce. Gdy mężczyzn tracono, mieli po 19-20 lat.
Dlaczego Olszewski nie poszedł z nimi do lasu? Najpewniej z dwóch powodów. Po pierwsze, przez nieobecność w czasie pacyfikacji siedziby PSL jego sytuacja w Warszawie nie była tak bezalternatywna („Ja nie znalazłem się w budynku PSL tamtego feralnego październikowego dnia. Nie wiem, jak bym postąpił, gdybym był na jego, na ich miejscu. To przerażająca władza trafu, ślepego losu” – mówił po latach Zarembie). Po drugie, chociaż spotykał się z przyjaciółmi, gdy konspirowali jeszcze w stolicy, wizja wojskowego oporu go zwyczajnie nie przekonywała.
„Ja czytałem takie książki jak Sprawy Polaków Edmunda Osmańczyka. Przemawiał do mnie argument, że trzeba zatamować wylew polskiej krwi. Ważny był też moment. I ja i oni, uważaliśmy, że trzecia wojna światowa musi wybuchnąć. Ale ja sądziłem, że wybuchnie jeszcze nie teraz, a rola Polski w zwycięstwie Zachodu nie będzie pierwszorzędna. Dlatego mówiłem, że trzeba czekać, przetrzymać represje” – wspominał w rozmowie z autorem powieści Zgliszcza Olszewski.
Mazowiecki: „Straszliwe, niebezpieczne narażanie młodych ludzi”
Stosunek Tadeusza Mazowieckiego do podziemia komunistycznego był dużo trudniejszy do usprawiedliwienia. Ma on w swoim życiorysie wstydliwy epizod dołączenia do propagandowej nagonki na antykomunistyczne podziemie. W 1952 r. – a więc trzy lata po tym, jak szkolnych kolegów Olszewskiego stracono – opublikował wraz z Zygmuntem Przetakiewiczem, przedwojennym falangistą i powojennym PAX-owcem oraz kilkoma innymi autorami z kręgów koncesjonowanej opinii katolickiej, broszurę Wróg pozostał ten sam. Autorzy jednoznacznie krytycznie oceniali wszelkie przejawy „reakcji” – od wojskowej partyzantki, przez „dających wiarę Głosowi Ameryki i BBC, tym wszystkim niezdecydowanym i apolitycznym” aż po rząd londyński – wskazując, że wchodzą „na pochyłą drogę zdrady”.
„Rozeznać wyraźnie to niebezpieczeństwo, ujawnić jego obce źródła, obcą Polsce i wrogą postępowi społecznemu treść i – mocno, po męsku się im przeciwstawić – jest sprawą naszej wspólnej odpowiedzialności” – podsumowuje Mazowiecki w otwierającym broszurę eseju.
Szkic ten jednak zaczyna się od wspomnienia, które każe spojrzeć na stanowisko Mazowieckiego nieco inaczej, niż – jak chcą dziś jednoznacznie go potępiający – tylko jako koniunkturalne uczestnictwo w komunistycznej propagandzie.
„Miało to miejsce gdzieś koło początku roku 1946. Na wsi, w odległości kilku kilometrów od jednego z niewielkich miast powiatowych, znaleziono ciało zabitego 17-letniego chłopca. Ustalono później, że chłopiec ten, należąc do organizacji konspiracyjnej, został zabity przez swoich kolegów. Wydano na niego wyrok śmierci dlatego, że zrozumiawszy bezsens i szkodliwość konspiracji, chciał powrócić do życia” – pisał dwudziestopięcioletni późniejszy premier.
Po latach i na kilka miesięcy przed śmiercią, gdy Sławomir Cenckiewicz opowie historię PAX-owskiej publikacji późniejszego premiera szerokiej publice, Mazowiecki, tłumacząc się z ówczesnych postaw, przyzna, że uważa to zaangażowanie za błąd. „Wiele razy mówiłem, że popełniałem w młodości błędy jako dwudziestoparoletni człowiek, publicysta Słowa Powszechnego. W 1955 r. zerwałem z tym (…). Jeżeli chodzi o krytykowanie podziemia wtedy, mogę tylko powiedzieć, że uważałem już w tych latach 50., że to jest straszliwe, niebezpieczne narażanie młodych ludzi (…) Z mojej klasy zginął człowiek, to było narażanie właściwie beznadziejne. (…) I w 1956 r. w Po prostu i później wielokrotnie nie taiłem tego. Mam nadzieję, że coś w życiu innego też zrobiłem, co umożliwia też pisanie o moich błędach” – powie w rozmowie z Moniką Olejnik.
Paradoksalnie więc – choć różne w formie ekspresji i u Mazowieckiego jednoznacznie budzące odruch krytyki – poglądy obu premierów wobec podziemia były dość podobne. Obaj oceniali, że wiara w rychły wybuch trzeciej wojny światowej to niebezpieczna mrzonka, która kosztowała życie setki ich równolatków, a osobiście – szkolnych kolegów.
Na marginesie wspomnieć trzeba jeszcze inną wstydliwą kartę życiorysu Mazowieckiego – artykuł z roku 1953, w którym potępiał biskupa Czesława Kaczmarka, również osobiście mu znanego między innymi z przedwojennych wizyt w jego rodzinnym domu. Tę historię z dużą dawką empatii dla jednoznacznie błędnego wyboru twórcy swojego środowiska, ale i należną krytyką, na łamach „Więzi” celnie podsumował przed kilkoma laty Zbigniew Nosowski.
Poszukując „enklaw wolności”
Najtragiczniejsze wybory Mazowieckiego i Olszewskiego to właśnie ten czas powojenny. Warto im chyba było poświęcić więcej uwagi i refleksji, kiedy w wyobraźni historycznej brakuje namysłu nad innymi wyborami niż decyzja o dołączeniu do zbrojnego podziemia. Niemniej – dopiero później losy przyszłych premierów zaczęły się splatać bardziej bezpośrednio. Po najczarniejszych latach stalinizmu obaj konsekwentnie szukali bowiem w Polsce Ludowej przestrzeni wolnej myśli, trafiając do kolejnych, tych samych często środowisk.
I tak „jasne” publicystyczne karty obu polityków pojawiają się na łamach „odwilżowego” pisma „Po prostu”. W 1956 r. Mazowiecki jest na jego łamach współautorem Listu otwartego do Redaktora Naczelnego „Słowa Powszechnego” i tekstu Wielkie sprzeniewierzenie, w których wraz z innymi frondystami z PAX-u Piaseckiego tłumaczy się z błędnych wyborów w organizacji twórcy Falangi. W tym samym roku Olszewski na łamach pisma współtworzy – zresztą wraz z Walerym Namiotkiewiczem, późniejszym osobistym sekretarzem Gomułki oraz z PRL-owskim dziennikarzem, członkiem PZPR i kontaktem operacyjnym SB Jerzym Ambroziewiczem – wezwanie Na spotkanie ludziom z AK, w którym nawołują do rehabilitacji żołnierzy Armii Krajowej.
W redakcji „Po prostu” gromadzi się wówczas absolutnie niesłychana i niewyobrażalna z dzisiejszej perspektywy galeria postaci i autorów. Dość wspomnieć, że kierownikiem działu politycznego pisma w czasie, gdy swoje tak ważne teksty publikują dwaj późniejsi premierzy wolnej Polski, jest nie kto inny jak… Jerzy Urban.
W podobnych „enklawach” Olszewski i Mazowiecki spotykają się jeszcze wielokrotnie. Gdy Mazowiecki współtworzy i wchodzi do zarządu Klub Inteligencji Katolickiej, Olszewski współzarządza Klubem Krzywego Koła. Relacje między oboma środowiskami z pewnością istnieją, a pewnie bywają nawet intensywne. Panowie bywają na spotkaniach obu środowisk.
Po rozwiązaniu „wolnomyślicielskiego” kręgu dyskusyjnego Olszewski trafia do masonerii, który to epizod z perspektywy lat raczej bagatelizuje. W latach 60. zaczyna działalność adwokacką i staje się obrońcą w głośnych procesach politycznych. Wybiera ten zawód najpewniej właśnie ze względu na pewną przestrzeń sprawczości i niezależności w Polsce Ludowej. W tym samym czasie przez dekadę Mazowiecki też szuka kompromisu między sprawczością a niezależnością, choć znów w sposób z perspektywy czasu budzący wątpliwości – jest trzykrotnie wybierany posłem na komunistyczny Sejm jako przedstawiciel katolickiej grupy „Znak”.
W połowie lat 70. obaj już podpisują głośne listy przeciwko zmianom w PRL-owskiej konstytucji. Od 1976 r. współpracują w środowisku Polskiego Podziemia Niepodległościowego, pierwszej organizacji opozycyjnej deeklarującej otwarcie, że jej celem politycznym jest właśnie pełna polska niepodległość…
Narodowy serial, którego nie będzie
Współpraca z KOR, wspieranie powstającej „Solidarności”, stan wojenny, lata 80. – to już nieco lepiej znane i „oswojone”, choć też coraz częściej wypierane z głównego nurtu opowieści o polskim oporze wobec komunizmu, fragmenty biografii obu premierów. Później przychodzi okres transformacji, wspomniana i zaskakująco – z perspektywy wyborów w III RP – podobna ocena politycznych ustaleń Okrągłego Stołu i krytyczny stosunek do wyborów 4 czerwca 1989 roku. Wreszcie – czas „wojny na górze” i „nocnej zmiany”…
Żywoty Mazowieckiego i Olszewskiego, dwóch polskich patriotów czasów tragicznych i trudnych wyborów, toczyły się paralelnie i przecinały ze sobą w fascynujący sposób. Ostatecznie obaj stali się na swój sposób „pierwszymi premierami”; jeden – pierwszym niekomunistycznym, a drugi – pierwszym premierem wybranym przez Sejm pochodzący z demokratycznych wyborów. Aż prosi się, by spróbować opowiedzieć tę historię „od A do Z”, w sposób pełny, literacki, dramatyczny.
W ich biografiach skupiona jest przecież jak w soczewce historia polskiego XX wieku – z tłem w postaci ich domów rodzinnych przesiąkniętych różnymi polskimi tradycjami, doświadczeniem II wojny światowej, młodzieńczymi wyborami lat powojennych i traumą śmierci szkolnych przyjaciół, szukaniem enklaw wolności w PRL, stopniowym dochodzeniem do coraz odważniejszych postaw opozycyjnych. Wreszcie – z nimbem architektów III RP i ikonami – pomimo tak wielu podobnych kart w biografiach – zwaśnionych plemion jej późniejszych lat. To historia prawdziwa, bo z jej wszystkimi odcieniami – osobistych cnót i wad, heroizmów i błędnych wyborów, sukcesów i porażek, które tak łatwo oceniamy zgodnie z plemienną przynależnością z perspektywy wiedzy, którą mamy dziś.
Kilka lat temu wyobrażałbym sobie, że w czasach rządów antykomunistycznej prawicy ktoś mógłby spróbować pokusić się o jej opowiedzenie.
Ot, choćby tworząc ambitny i nowoczesny serial realizowany przez Telewizję Publiczną, który prezentując przez choćby kilka sezonów losy „dwóch premierów”, opowiedzieć mógłby o polskim zwycięstwie nad komunizmem jako zwycięstwie wynikłym ze spotkania się różnych tradycji i wysiłków bardzo różnych osób pracujących wspólnie dla polskiej niepodległości. O zwycięstwie, do którego droga wiodła również przez próby „normalizacji”, uczestnictwo w oficjalnym życiu Polski Ludowej i osobiste błędy.
Wyobrażałbym sobie, że rządzona przez prawicę Telewizja Publiczna mogłaby zlecić opracowanie takiego scenariusza choćby Piotrowi Zarembie i Romanowi Graczykowi (autorowi jednej z biografii Mazowieckiego). Wyobrażałbym sobie, że taka produkcja mogłaby być żywym przykładem „prowadzenia polityki historycznej nie nożyczkami, lecz igła i nitką”, jak postulujemy w środowisku Klubu Jagiellońskiego.
Nie umniejszając w niczym roli Żołnierzy Wyklętych, można by przy tej okazji opowiedzieć nieznaną dziś historię o prześladowaniach tych, którzy w Polsce Ludowej wybierali inną drogę kontestacji komunizmu, choćby przez próbę zaangażowania w stronnictwa chadeckie. Poświęcając nieco uwagi formacyjnym dla obu polityków wyborom ich kolegów, można byłoby wspomnieć również o tych aspektach życia w powojennej Polsce, które mogły przecież uwodzić zarówno niepodległościowca-socjalistę z warszawskiej rodziny kolejarskiej, jak i zafascynowanego „postępem społecznym” katolika z Płocka – choćby o dokonującym się awansie cywilizacyjnym i przełamaniu szeregu niesprawiedliwości, które obaj bohaterowie mogli jeszcze pamiętać z II RP…
Wreszcie – taki serial byłby znakomitą okazją do pokazania (na przestrzeni kolejnych, długich sezonów) ewolucji dziesiątek drugoplanowych postaci, które w większości po raz pierwszy ujrzelibyśmy w redakcji „Po prostu” albo na spotkaniach Klubu Krzywego Koła, a później – spotykalibyśmy w przełomowych chwilach historii PRL, a wielokrotnie też po różnych, wcale nieoczywistych, stronach barykad III RP…
Wyobrażałbym sobie, że taka opowieść może być właśnie wspólnym „pomnikiem” obu premierów – chyba potrzebnym naszej wspólnocie bardziej niż pomniki rozłączne. Taki niematerialny „pomnik” mógłby być dużo bardziej przydatny dla zrozumienia komunizmu, postkomunizmu i polskich sporów. Także tych najbardziej współczesnych.
Spiżowe pomniki obu premierów pewnie w końcu powstaną. Zamiast skłaniać do refleksji nad arcypolskim „półwieczem” będą raczej po prostu gromadzić u swych stóp odrębne gremia, by w końcu stać się dla kolejnych pokoleń obce, bo niezrozumiałe. Niesłusznie.
______________________________________________________________________
Artykuł pochodzi z nowej z teki elektronicznego czasopisma „Pressje” pt. „Niech żyje Polska Ludowa!”. Zapraszamy do nieodpłatnego pobrania numeru w wersji elektronicznej.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.